#Międzymorze. Szczerek: Rząd zmarnował własny dobry pomysł na Białoruś [OPINIA]
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Polskie władze odbiły się od dna w sprawie Białorusi i zaczęły całkiem nieźle sobie radzić. Do momentu, w którym - jak to często bywa - zapomniały, że demokracja i współpraca wymagają konsultacji wszystkich współpracujących stron.
#Międzymorze to cykl felietonów Ziemowita Szczerka, pisarza, dziennikarza i komentatora, na łamach Magazynu Wirtualnej Polski.
Po tym, jak Mateusz Morawiecki podjął Swiatłanę Cichanouską w Polsce, po podarowaniu jej kluczy do nowego Domu Białoruskiego i – ogólnie - mocnym wsparciu Litwy, która nadal pozostaje kluczowym partnerem białoruskiej opozycji, jej opoką w ramach UE i NATO (to Litwa jako pierwsza uznała Łukaszenkę za byłego prezydenta, a Cichanouską za przedstawicielkę oficjalnej władzy na Białorusi) – po tym wszystkim premier zaliczył klasyczną dla obecnej władzy wpadkę.
Błędna polityka zagraniczna się mści
To, że PiS nie ma specjalnej potrzeby konsultowania z nikim swoich decyzji, a lubi po prostu przepychać swoje zdanie używając demokratycznych procesów jako wytrycha, nie jest niczym nowym. Przepychanie ustaw na nocnych maratonach bez liczenia się ze zdaniem społeczeństwa czy opozycji (która, było nie było, bardzo dużą część tego społeczeństwa reprezentuje), sprowadzenie mediów i sądów do roli maszynek do popierania władzy - to nic nowego. Podobnie sprawa się miała podczas budowania słynnego Międzymorza.
Zaraz po tym, jak PiS doszedł do władzy, jego politycy, jak nastolatki buzujące hormonami, zaczęli biegać po Europie i opowiadać, jaki to Polska zaraz tutaj zrobi blok państw pod własną dominacją. Rzecz w tym, że poczciwe polskie władze nie tylko zapomniały na bieżąco pytać, jak też się na ten projekt zapatrują szanowni sąsiedzi, którzy mieli w nim uczestniczyć, ale również z marszu, z absolutnie irracjonalnych, wyrastających z kompleksów powodów, zrujnowali relacje z Niemcami.
A Niemcy są i będą w regionie potęgą, z którą Polska może się albo porozumieć, albo konkurować, ale jeśli konkurować, to cóż: jest to zadanie trudne i wymagające racjonalnej i skutecznej polityki w wypracowywaniu soft power, atrakcyjności gospodarczej, kulturalnej, cywilizacyjnej itd.
Po jakimś jednak czasie, na szczęście, polski rząd się trochę ogarnął.
Rząd wyciąga słuszne wnioski
Odwołano ministra Waszczykowskiego, który był dla polskiej dyplomacji tym, czym byłby tradycyjny szaman z bębenkiem w roli dyrektora szpitala. Z Międzymorza, które było histerycznym i wielkomocarstwowym projektem kierowanym przeciw wszystkim naraz i w logice "kupą mości panowie", zrobiono Trójmorze, które zaczęło już mieć całkiem wyraźny sens, jako projekt związany z bezpieczeństwem energetycznym. Rząd konsekwentnie buduje też Via Carpatia - kluczową arterię gospodarczą polskiej ściany wschodniej.
Tak, zaczęło to jako tako wyglądać. Choć już na wstępie obarczone zostało dużym ciężarem, bo zamiast oprzeć się na europejskich sojusznikach, PiS - który do tej pory zarzucał poprzednikom czołobitny stosunek do Europy - zaczął się umizgiwać do USA z głębokim padem płaskim na twarz niczym przed krymskim chanem.
I to też jakoś można by było przełknąć, gdyby nie fakt, że umizgi te nie tyle dotyczyły samych USA, co Donalda Trumpa, a ten w rzeczy samej wozi się jak chan i istnieje spore ryzyko, że po przegranych przez siebie wyborach - a pewnie je przegra - jego następcy będą zasypywali jego pamięć solą. I słusznie.
Białoruska zadyszka Polski
Tak więc wygląda to następująco: dwa kroki w przód - i wywrotka. Jeden w przód - i gleba. Nie inaczej było z Białorusią. W chwili, gdy Łukaszenka pacyfikował swój własny naród, polski rząd, świeżo po bezprawnej i dokonanej z mocnym nadużyciem władzy pacyfikacji protestów osób LGBT popiskiwał głosem nieszczęsnego ówczesnego szefa MSZ Jacka Czaputowicza, żeby "Łukaszenka podjął dialog z własnymi obywatelami", do czego polski rząd sam się ani nie poczuwał, ani nie poczuwa nadal.
Czaputowicz, regularnie ośmieszany na każdym polu przez własny rząd, zrezygnował w końcu i rzucił robotę, a Polska na jakiś czas – być może kluczowy - oddała inicjatywę Litwie, która przygarnęła wypędzoną z kraju, szantażowaną Cichanouską i najmocniej zaangażowała się w sprawę białoruskiej opozycji. Choć przecież, przypomnijmy, ma z Białorusią i z Rosją długie granice, a z Mińskiem łączy ją wiele interesów.
Polska przywarowała, cielsko ciężkie, w którym ośrodek decyzyjny ukryty jest pod zwałami nieufności, kompleksów, nieporozumień, intryg, nieformalnych ustawień itd. Nie wiedział ten ośrodek długo, jak zareagować. Ale w końcu zareagował nawet sensownie: ogłosił, że opozycja białoruska ma w Warszawie swój dom, czyli nową siedzibę Domu Białoruskiego (choć premier dodał, że życzy jednak Białorusinom powrotu do własnego domu na Białorusi), a potem wszystko się rozpędziło. Cichanouska dostała nagrodę w Krynicy, a rozentuzjazmowany Morawiecki zaprosił ją na spotkanie premierów Grupy Wyszehradzkiej w Lublinie.
I fajnie, tylko, jak zawsze, wyszło z tego wszystkiego pisowskie tradycyjne "jakoś to będzie" połączone z równie pisowskim i równie tradycyjnym "łajno mnie obchodzi twoje zdanie". Bowiem Morawiecki ani nikt inny z polskiej władzy nie zapytał partnerów z Grupy Wyszehradzkiej, czy mają odwagę być tak radykalni w stosunkach z Białorusią - a przez to i z Rosją - jak Polska i Litwa.
I gdyby choć zechciał zagrać va banque jak Lech Kaczyński, gdy poleciał do Tbilisi w czasie rosyjskiej agresji. Gdyby polski rząd, polski premier postawił sojuszników przed faktem dokonanym, czyli wprowadził Cichanouską na spotkanie, gdy nikt nie będzie mógł już z niego wyjść. Ale nie. Sprawa się rozlazła po internetowych komunikatorach, Czesi zaprotestowali, Słowacy też, Cichanouska ogłosiła że wraca do Wilna i tyle z tego bojowania wyszło.
No ale nic. Ja jestem optymistą. Widzę, że jakieś tam postępy są, że pisowski - i propisowski - monolit umysłowy zaczyna pękać. Nawet tak ciężki przypadek jak Cezary Gmyz zauważył, że jednak nie warto budować w Warszawie takiego Budapesztu, jaki buduje Orban. Serwis "WPolityce" zauważył, że władza niekontrolowana zaczyna się wyradzać i dotyczy to również władzy obecnej. Z tego, co mi wiadomo, to już w samym PiS-ie rośnie niechęć do tak zwanych ziobrowskich talibów. Być może PiS zrozumie w końcu, że warto by wrócić pod skrzydła racjonalnego myślenia, wycofać się z centralnego i kapryśnego sterowania polityką i relacjami międzynarodowymi, zacząć używać instytucji Rzeczpospolitej zgodnie z ich przeznaczeniem, konsultować się z partnerami, a kompromisów nie uznawać za "zgniłe" - a wtedy wszystko jakoś się zacznie układać.