Russkij mir. Wychodzący poza Rosję świat rosyjskiej kultury i rosyjskiego języka. Poradziecki, albo neoradziecki. Albo skanseno-radziecki, jak w Naddniestrzu czy częściowo na Białorusi. Prawosławny albo postprawosławny. Ale na pewno Kreml nie ma na niego monopolu - pisze w cyklu #Międzymorze Ziemowit Szczerek.
Uważamy "russkij mir" za domenę Władimira Putina i Aleksandra Dugina, dwóch średnio przyjemnych panów zamieniających geopolitykę w horror: władca Rosji, Putin, w krwawy horror gore; publicysta i ideolog Dugin – w horror metafizyczny. Najgorsze jest to, że zaczynamy ten świat rosyjskiej kultury, wychodzący przecież daleko i szeroko poza granice samej Federacji Rosyjskiej, z nimi utożsamiać.
Przyjęło się, że tam, gdzie rosyjskojęzyczność – tam automatycznie rodzą się te same demony. Tu Putin, tam Łukaszenka. Z przerzutami na tradycyjnych sojuszników z prawosławnego świata. Serbów, bo jak nie Milosević to Vucić, jak nie Vucić to Dodik. Macedończyków z ich prawicą z manią wielkości. Wreszcie Bułgarów z Bojkiem Borisowem, półdyktatorem i półoligarchą o posturze przekoksowanego gopnika, kucającego Słowianina w dresie wyznającego kult brania sztangi na klatę.
Tymczasem mamy tutaj do czynienia nie tyle z przyrodzoną cechą "russkiego mira”, czy jego prawosławnego przedłużenia, co po prostu z tym, co się dzieje wszędzie na świecie w sytuacji, gdy wykluczane do tej pory szerokie masy dostały się do środka debaty publicznej: ich potrzeba bezpieczeństwa dominuje nad potrzebą samorealizacji dawnych elit. Dawne elity ściągane są do świata, który z ich perspektywy jest wulgarny. Bo świat, w którym panuje zasada "najpierw bezpieczeństwo, potem wolność" i różne jej warianty - z perspektywy ludzi, którzy najwyżej cenią sobie swobodę samorealizacji, zawsze będzie wulgarny.
I dlatego już w połowie lat 90. ostrożna Białoruś, widząc, jak wygląda upadek państwa na Ukrainie i w Rosji, wybrała Łukaszenkę. Z tego samego powodu Rosja wybrała później Putina. A jeszcze później, po kolei, poszczególne państwa Europy Wschodniej wybierały swoich "silnych ludzi".
Ale to nie tylko domena wschodniej Europy. W Stanach Zjednoczonych, gdzie również nastąpił bunt wewnętrznych peryferii przeciwko elitom, wybrano Donalda Trumpa (jest mniej socjalny, bo w kraju pionierów wszyscy uważają za naturalne, że człowiek dochodzi do czegokolwiek własnymi rękami, ale nasyca poczucie bezpieczeństwa np. wspierając prawo do posiadania broni itp.), Ameryka Południowa od zawsze rozrywana jest pomiędzy populizmem prawicowym i lewicowym. I tak dalej.
Ale to z "russkim mirem" sąsiadujemy, i mimo, że większe przerażenie i poczucie zagrożenia budzi on na prozachodniej Ukrainie czy w krajach bałtyckich, niż u nas, to jednak utożsamiamy go z tym samym co oni: z agresją i zagrożeniem. Bo, jak to często bywa, masowe poparcie autorytaryści przerobili w odwoływanie się do masowych kompleksów i egoistycznych odruchów, i ten zwulgaryzowany sposób uprawiania polityki przełożył się na wizję całego "russkiego mira". Tak, że zarówno na Ukrainie, jak i w krajach bałtyckich już sam rosyjski język i kulturę utożsamia się z polityką Putina i Ławrowa. Tym bardziej, że cała ich "rosyjska wiosna" pełna jest odwoływań do "słowiańskiej jedności", budowy wizerunku ruskiego twardziela, niedźwiedzia, który zgniecie całą tę "Gejropę" [tak, serio takie określenie funkcjonuje], która "zachorowała na tolerastię" itd.
A nie jest to prawda.
"Russkij mir" od lat pokazuje, że ma też inne oblicze.
Na ukraińskim Majdanie po rosyjsku mówiono co najmniej tak samo często, jak i po ukraińsku, a można powiedzieć, że nawet częściej. I o ile rosyjskojęzyczne, ale nacjonalistyczne ukraińskie bataliony to w zasadzie, jeśli chodzi o odruch, to samo co "russkij mir", tylko z drugiej strony barykady, to nie można już tego powiedzieć o prodemokratycznej opozycji, która chce modernizować kraj i zmieniać go tak, by przypominał kontrolowane społecznie zachodnie demokracje.
Rosyjskojęzyczni Ukraińcy są właściwie w każdej prodemokratycznej partii i kwestia rosyjskojęzyczności nie jest już tak istotna, jak dawniej, przed Majdanem. Majdan udowodnił, że ci, którzy porozumiewają się po rosyjsku, mogą być tak samo dobrymi Ukraińcami, jak ci, którzy używają "ridnoj mowy".
Mykoła Riabczuk, znany ukraiński naukowiec i publicysta zajmujący się sprawami tożsamości, twierdzi, że można uznać, że mówiący po rosyjsku Ukraińcy są jak angielskojęzyczni Irlandczycy: taki jest język, jaka historia, ale tożsamość to inna sprawa. Rzecz w tym, że ci rosyjskojęzyczni są - i będą zapewne jeszcze długo - członkami "russkiego mira", będą uczestniczyli w jego kulturze, czytali rosyjskojęzyczną literaturę jak swoją, oglądali filmy. Co nie znaczy, że będą popierali narrację Putina. Analogicznie - cały świat ogląda wytwory amerykańskiej popkultury, ale nie wierzy przecież bezbrzeżnie w jej przekaz.
Na Białorusi, podczas obecnych protestów, nie mamy do czynienia z odrzuceniem "russkiego mira". Oczywiście pojawiają się przedradzieckie symbole, ale można odnieść wrażenie, że są one tym silniejsze, im bardziej za ich ekspozycję prześladuje władza. Jednak protestujący mówią po rosyjsku, oglądają rosyjskie seriale, czują się częścią rosyjskojęzycznej kultury i sfery kulturowej, co więcej, nie mają takich uprzedzeń do Rosji i Rosjan, jakie mają Bałtowie, Ukraińcy czy Polacy. Przeciwnie: czują się często lokalnym wariantem tej wielkiej przestrzeni, ciągnącej się od Kamczatki po Kaliningrad, od Chrztu Rusi po lot Gagarina w kosmos, i wcale im nie przeszkadza to w przeciwstawianiu się sposobowi, w jaki Putin i Łukaszenka uprawiają politykę. Mogą mieć różne zdanie na temat Krymu, ale wiedzą, że nie chcą, żeby zawłaszczył ich symbolicznie Kreml w putinowskiej wersji.
Gdy Swietłana Aleksijewicz dostała Nobla, cieszyłem się. Nie tylko dlatego, że lubię czytać Aleksijewicz, ale dlatego, że mam dużo sympatii dla tego wariantu rosyjskojęzycznej wspólnoty kulturowo-społecznej "russkiego mira", jaki ona reprezentuje. A jest przecież, by użyć wyświechtanego określenia, "radziecką babą": urodzona na Ukrainie, żyjąca na Białorusi, sierota po tożsamości i państwowości ZSRR, długo nie mogąca określić się ani jako "Ukrainka", ani "Białorusinka". Ale o mentalności jakże innej od mentalności Putina czy Łukaszenki! Otwarta, ciepła, empatyczna. Stawiająca na zupełnie inne wartości, niż ci dwaj.
I gdy Aleksijewicz wstąpiła do komitetu poparcia Swiatłany Cichanouskiej i z tego powodu musiała uciekać z Białorusi (ona, noblistka!) - wszystko było tak samo jasne, jak zawsze: dyktatorzy, którzy okupują "russki mir", zaczynają być zazdrośni o tych, którzy mają potencjał im go odebrać.
Jeśli uznać, że to, co się dzieje w Rosji i na Białorusi, to następne odcinki serialu, który u nas dopiero się zaczął (bo odrzucenie demokracji w imię stabilizacji to stary peryferyjny klasyk), to domniemywać można, że powoli inicjatywę będzie przejmować nowe społeczeństwo obywatelskie. Takie, które - być może również dzięki tej stabilizacji - nabrało chęci na bardziej przyjazne, demokratyczne państwo, kierujące się rozsądkiem, a nie obsesjami, i dobrem obywateli, a nie uprawianiem politycznej oligarchii. Na to wskazują protesty na Białorusi czy w rosyjskim Chabarowsku, po części również powtarzające się protesty w Kirgistanie, ukraińskie Majdany, bunty przeciw władzy w Armenii i Gruzji.
Jeśli tak, to w pewnym momencie może się okazać, że ten drugi "russkij mir" okrzepnie i strąci Europie Wschodniej maskę dyktatora z gołą klatą i w bojówkach.
Czego serdecznie mu życzę.