"Miałam koszmar, a potem ten koszmar się spełnił". Mówi, co dzieje się na Krymie
- Europa chce negocjacji i paktów, z których wszyscy są zadowoleni. Nie możesz jednak dogadać się z kimś, kto od lat nie stosuje się do żadnych reguł. Na przestrzeni lat rosyjskie państwo zmieniało swoją nazwę. Ale to ciągle ten sam diabeł - mówi Wirtualnej Polsce Elnara Nuriieva-Letova, krymska Tatarka, aktywistka i publicystka, założycielka strony CEMAAT Crimean Public Media.
Po aneksji Krymu przez Rosję w 2014 r. Tatarów krymskich dotknęły masowe represje: aresztowania, zastraszanie, zakazy działalności politycznej i kulturalnej. Jak alarmują organizacje pomocowe, przedstawiciele tej mniejszości są często oskarżani o terroryzm i osadzani w aresztach bez żadnych dowodów, głównie z powodu pochodzenia, a także swojej muzułmańskiej wiary. Więźniów z Krymu wywozi się do kolonii w Rosji.
W 2016 r. parlament Tatarów krymskich został zdelegalizowany przez rosyjskie władze jako "organizacja ekstremistyczna". Przed aneksją na Krymie żyło ok. 300 tys. Tatarów. Według organizacji Crimea SOS, z powodu represji i trudnych warunków ok. 25 tys. już opuściło region.
Temat Krymu przy okazji rozmów pokojowych między Rosją i Ukrainą. Prezydent USA Donald Trump powtarza, że jeśli Wołodymyr Zełenski chce pokoju, musi się pogodzić, że Krym pozostanie przy Rosji.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Czemu Amerykanie wspierają Izrael? Ekspert tłumaczy relacje gigantów
- Jego słowa łamią mi serce. Po wkroczeniu Rosjan nie radziłam sobie psychicznie. Mózg podsyłał mi najczarniejsze obrazy. Nieraz budziłam się w środku nocy z krzykiem. Wiedziałam, że Rosja pójdzie dalej. Ten koszmar się spełnił - mówi Elnara Nuriieva-Letova, działaczka na rzecz tatarskiej mniejszości narodowej.
Dariusz Faron, Wirtualna Polska: Co oznaczają dla pani słowa Donalda Trumpa, że Ukraina nigdy nie odzyska Krymu?
Elnara Nuriieva-Letova, krymska Tatarka, aktywistka i publicystka: Jego słowa o Krymie łamią mi serce. Oskarża Baracka Obamę o oddanie Krymu, a co sam teraz robi? Problem polega na tym, że nie ma teraz innej alternatywy niż Trump. Trzeba zaakceptować wybór Amerykanów, tym bardziej że postawili na niego po raz drugi. Dla mnie to całkowicie nieakceptowalne, że Stany Zjednoczone, zamiast bronić demokratycznych wartości i zasad prawa po prostu o nich zapomniały.
Okazało się, że jakiś kraj może bezkarnie zagarnąć część innego państwa i nie poniesie konsekwencji. Cały model bezpieczeństwa, który wypracowaliśmy po II wojnie światowej, został całkowicie zniszczony. Jedyny plus jest taki, że świat przypomniał sobie o Krymie.
Kiedy w 2019 r., pięć lat po aneksji, przeniosłam się do Niemiec, ludzie nie wiedzieli o moim regionie nic. A gdy mówiłam, że został zaanektowany przez Rosję, odpowiadali: "No to co z tego? Czy to nie zmiana na lepsze?". Pamiętam, jak na szkoleniu powiedziałam, że w Ukrainie trwa wojna, która może się rozprzestrzenić na całą Europę. Dziewczyna z Alaski zrobiła wielkie oczy. Nie miała pojęcia, co się dzieje. Jej reakcja mnie zszokowała.
A gdyby Zełenski zgodził się oddać Krym?
Dla mnie to nie jest wyłącznie kwestia tego, że obcy kraj zagarnął mój region. Niektórzy ludzie mówią: "skoro taka ma być cena pokoju, w porządku". Tyle że ja w to nie wierzę. Rosja nieustannie potrzebuje wroga do walki. Dla Putina liczy się tylko język siły.
Wszelkie ustępstwa traktuje jako słabość. Dlatego nie rozumiem tych, którzy naciskają na Zełenskiego, by się zgodził. To nonsens. Rosja i tak pójdzie dalej. Znajdzie byle jaki powód, by rozpocząć kolejną "specjalną operację wojskową". Wie pan, dlaczego w 2022 r. odważyła się zaatakować Ukrainę? Bo gdy ruszyła w 2008 r. na Gruzję, świat milczał i udawał, że nie widzi. Gdy w 2014 r. Putin wziął Krym, też nie było adekwatnej odpowiedzi Zachodu.
Europa chce negocjacji i paktów, z których wszyscy są zadowoleni. Ale nie możesz dogadać się z kimś, kto od lat nie stosuje się do żadnych reguł. Cesarstwo Rosyjskie, Związek Radziecki, Federacja Rosyjska - na przestrzeni lat zmieniała się nazwa, ale to ciągle ten sam diabeł.
Po aneksji Krymu zaczęła pani pisać w mediach społecznościowych, że na tym nie koniec i że będzie jeszcze gorzej. Jak reagowało pani najbliższe otoczenie?
Znajomi z pracy zaczęli nazywać mnie dyrektorką ds. paniki. Niektórzy śmiali się, że przepowiadam apokalipsę. "Daj spokój, przecież nie będzie tak źle". Nie jestem wielkim analitycznym umysłem ani specjalistką ds. polityki międzynarodowej. Ale było dla mnie jasne, że Rosja pójdzie dalej i było mi z tym bardzo trudno. Gdy to, czego bardzo się boisz, w końcu nadchodzi, możesz podjąć jakieś działanie. Uciekać. Jakoś się bronić. Ale gdy wojna jest przyszłością, możesz tylko biernie czekać. Nie radziłam z tym sobie psychicznie.
Na czym polegał pani kryzys?
Starałam się zachować spokój, ale mózg podsyłał mi najczarniejsze obrazy. Nieraz budziłam się w środku nocy z krzykiem. Widziałam w snach czołgi, które wjeżdżają do mojego kraju. Zdarzały mi się ataki paniki, które przeszły w epizody ciężkiej depresji. Wie pan, co jest najgorsze? W 2022 r. obrazy z mojej głowy stały się rzeczywistością. Miałam koszmar, a potem ten koszmar się spełnił. Pełnoskalowa inwazja Rosji na Ukrainę była nowym wymiarem horroru. Ale on zaczął się już w 2014 roku.
Jak wyglądała aneksja z pani perspektywy?
Miałam 24 lata. Dopiero co ukończyłam Kijowski Narodowy Uniwersytet Ekonomiczny. Gdy na ulicy pojawili się żołnierze, moja pierwsza myśl brzmiała: jak takie rzeczy mogą się dziać w XXI wieku? Żołnierze kłamali, że są lokalnymi jednostkami odpowiadającymi za obronę Krymu. Tak siebie nazywali.
Co można zrobić w takiej sytuacji?
Przede wszystkim w mediach społecznościowych przygotowałam wiadomość do zagranicznych przyjaciół, by wiedzieli, co naprawdę się dzieje. Napisałam im: "Żołnierze zajęli budynki rządowe i kwatery wojskowe. Zablokowali centrum Symferopolu. Rozmawiają z ludźmi i robią sobie z nimi zdjęcia. Twierdzą, że przyszli nas chronić. Pierwsze pytanie: przed kim? Drugie: jeśli chcą nas chronić, dlaczego przychodzą bez zapowiedzi? Ciągle w to nie dowierzam, ale to wygląda na prawdziwą okupację. Naprawdę się boję. Powtarza się scenariusz z Gruzji czy Abchazji [...]. Wszyscy Tatarzy krymscy są w strachu. Jeśli nie słyszeliście o naszej mniejszości, sprawdźcie proszę w Google. Poczytajcie o deportacji z 1994 r".
"Mam 24 lata. Wyszłam za mąż, chcę urodzić dzieci. Chcę żyć w pokoju, ale boję się, że umrę, zanim rozpocznie się ta wojna. Boję się, że gdy usłyszę o kolejnych żołnierzach, którzy wchodzą na Krym z bronią w ręku, dostanę ataku serca. Nie chcę uciekać z mojego kraju, zostawiać rodziny i znajomych, tak jak babcia i dziadek. A nawet gdybym chciała, nie mogę, bo lotniska są okupowane. Nie możemy nawet protestować przeciwko wojnie, by nie uznano tego za prowokację".
Co to znaczy, że nie chciała pani skończyć jak dziadkowie?
W 1944 r. jako 15-latkowie zostali deportowani przez Związek Radziecki do Republilki Mari El. Rosja od zawsze gnębi Tatarów. Wymyślano różne powody: że współpracujemy z nazistami, że wyznajemy straszny islam i Bóg wie, co jeszcze. Moi dziadkowie zostali oskarżeni o kolaborację z nazistami, gdy byli jeszcze dziećmi. W swojej wiosce Niemca nie widzieli na oczy.
To była po prostu czystka etniczna. Rosja uznała, że trzeba zrobić z Tatarami porządek. Nieważne, czy ktoś zrobił coś złego, czy po prostu "źle" się urodził. Zaczęli gnębić cały naród. To coś, czego nie umiem zaakceptować.
Mumine Salijewa, żona krymskotatarskiego więźnia politycznego Seirana Salijewa, opowiadała w Polskim Radiu o nalotach FSB, fikcyjnych procesach, porywaniu ojców na oczach dzieci i całkowitym niszczeniu tatarskich elit.
Znam wiele przypadków ludzi, którzy zostali aresztowani "prewencyjnie", a ich jedyną winą było to, że regularnie chodzą do meczetu. By zostać skazanym, nie trzeba dowodów. Szczególnie narażeni są muzułmanie.
Oczywiście można też trafić za kratki za wszelkie przejawy solidaryzmu z Ukrainą. Nawet za ubiór w barwach narodowej flagi. Jeśli podejrzenia albo prewencja wystarczą, żeby pozbawić kogoś wolności, zmierzamy w bardzo niebezpiecznym kierunku. Tym bardziej że człowiek, który jest niesłusznie represjonowany, zaczyna się radykalizować, bo traktuje to jako przejaw oporu.
Rosja oskarża wielu Tatarów o terroryzm i ekstremizm.
Jestem zdecydowaną przeciwniczką radykalnych ugrupowań i ekstremistycznych organizacji. Natomiast Rosji nie chodzi tu o walkę z terroryzmem, tylko o trzymanie społeczeństwa w strachu. Do więzień naprawdę trafiają także ludzie, którzy nie mają z terroryzmem nic wspólnego.
Jak zmieniła się rzeczywistość na Krymie po aneksji?
Ci, którzy są przeciw Rosji, muszą siedzieć cicho. Obowiązuje jedna linia. Opowiem panu scenę. Niedługo po wkroczeniu Rosjan bratankowie wracają ze szkoły i są zdezorientowani. Usłyszeli od nauczycieli: waszą stolicą jest teraz Moskwa, nie Kijów. Dziś, po pełnoskalowej inwazji, trudno dostrzec dramat w takich chwilach. Wydarzyły się już dużo gorsze rzeczy.
Ale w 2014 r. byłam przerażona. Dzieci już w podstawówce, na wprowadzeniu do geografii, miały wtłaczaną do głów rosyjską narrację. Język ukraiński całkowicie zniknął ze szkoły. Mama pracowała jako nauczycielka. Gdy wprowadzono w jej szkole "patriotyczne wychowanie", zrezygnowała. Nie byłaby wstanie mówić dzieciom o dzielnych Rosjanach, którzy wyzwolili Krym z rąk nazistów. Ale najgorsze była dla mnie postawa wielu znajomych.
Poparli Rosję?
Na Krymie jest wiele mieszanych rodzin ukraińsko-rosyjskich. Poza tym żyliśmy dosłownie obok siebie jako sąsiedzi. Po 2014 r. spadło wiele masek. Uświadomiłam sobie, że niektórzy skrycie nienawidzą Tatarów i czekali tylko na odpowiedni moment. Niedługo po aneksji do mojego samochodu wsiada starszy pan i mówi, gdzie mam go zawieźć. Powiedziałam mu: "Przepraszam nie jestem taksówką". A on na to: "Zawieziesz mnie, gdzie tylko będę chciał".
Zaczął krzyczeć, że Putin niedługo nas deportuje. Słyszałam też na ulicy komentarze, że teraz wreszcie zrobi się z Tatarami porządek. Pamiętam też człowieka, który wyrażał nadzieję, że uda mu się przejąć jeden z domów, gdy Tatarzy już znikną. Nie był w tym osamotniony, inni też "wybierali" sobie domy. Nienawiść tłumiona przez lata wreszcie znalazła ujście. Ludzie pomyśleli, że skoro Rosja już tu jest, mogą wszystko.
Jaka była pani reakcja na tego typu sytuacje?
Byłam w szoku. Przed tym, jak wkroczyli Rosjanie, myślałam, że hasła o "rosyjskim Krymie" wykrzykuje jedynie mały procent społeczeństwa, głównie starsi ludzie, którzy wspominają z nostalgią Związek Radziecki. W środowisku uniwersyteckim spotykałam się głównie z ludźmi o poglądach proeuropejskich. Po 2014 r. uświadomiłam sobie, jak wielu młodych mówi językiem rosyjskiej propagandy.
Według oficjalnych danych ogłoszonych przez władze okupacyjne Krymu za przyłączeniem regionu do Rosji opowiedziało się 96,77 proc. Frekwencja wyniosła 83 proc. Jak pani zdaniem te liczby mają się do rzeczywistości?
Zwolenników aneksji nie było oczywiście tak wielu, jak twierdziła Rosja. Ale sporo ludzi na Krymie faktycznie popierało Putina. Nie poszłam na referendum, podobnie jak większość moich przyjaciół. Chcieliśmy pokazać, że traktujemy je jako coś nielegalnego i w związku z tym najlepiej będzie je zbojkotować. Z perspektywy czasu, może trzeba było wziąć udział. Wyrazić swój sprzeciw.
Trudno było pani wyjechać z Krymu?
Pracowaliśmy z mężem w amerykańskiej korporacjach IT. Musieliśmy opuścić Krym, by nie zostać bez pracy. Już wcześniej regularnie jeździliśmy do Kijowa. Wyjechaliśmy trzy miesiące po aneksji. To był bardzo trudny czas. Moje małżeństwo się rozpadło. Po upadku Związku Radzieckiego rodzina męża przeniosła się na Krym, wcześniej mieszkali w regionie Kubania. Od razu zrozumiałam, że w ich domu panuje inna atmosfera niż w naszym. Dla nich Rosja nie była obcym krajem. Oglądali rosyjską telewizję, a nasza rodzina - ukraińską.
My rozmawiamy po ukraińsku, oni ledwo go znają. Ale przed aneksją normalnie się z mężem dogadywaliśmy. Tyle że gdy Rosjanie wkroczyli na Krym, dla mnie był to koszmar. A on stwierdził, że nic wielkiego się nie stało. "OK, może to nielegalne, ale przecież nie ma wojny". Między innymi dlatego jesteśmy po rozwodzie. Nie możesz być z kimś, kto ma inne wartości.
Pani rodzina nadal żyje na Krymie?
Tak, mam tam siostrę, mamę i dziadków. Dziadkowie wybudowali dom, wierzą, że to ich miejsce. Wyjazd traktowaliby jako zdradę samych siebie. Po aneksji namawiałam rodzinę, żeby też wyjechała z Krymu. Dziwiłam się, że tego nie robią. Z czasem niezrozumienie przeszło u mnie w podziw. Zrozumiałam, że pozostanie tam jest aktem odwagi. Siostra nie zgadza się z aneksją, ale uznała, że będzie milczeć i spróbuje zbudować swoje życie od nowa.
Nie boi się represji?
Jest jej o tyle łatwiej, że jest lekarką. Nigdy nie udzielała się politycznie. Powiedziała mi: "Mam troje dzieci, mam tu swój dom. Piep**ć Rosję. Zostaję". Na Krymie można żyć. Trzeba się jednak bardzo pilnować i milczeć. Ostatni raz odwiedziłam rodzinny dom w 2021 r. Gdy zaczęłam mówić o aneksji, jeden z krewnych momentalnie mnie uciszył. "Skończ, proszę. Nie chcemy tu problemów". I tak mam szczęście, bo w moim domu rodzinnym nigdy nie doszło do konfliktu na tle politycznym. Jesteśmy zjednoczeni. Wojna połamała wiele rodzin. Rodzice przestają rozmawiać z dzieckiem, brat zrywa kontakt z bratem, żona z mężem.
Zna pani takie historie?
Opowiem panu o przypadku dziewczyny, którą znam bardzo dobrze. Mama Ukrainka, tata Rosjanin, emerytowany wojskowy. Dziewczyna wzięła ślub z Ukraińcem, który co prawda mówił po rosyjsku, ale miał zupełnie inne poglądy niż jej rodzice. Po aneksji regularnie dochodziło w ich domu rodzinnym do awantur. Matka mówiła dziewczynie: "kocham Ukrainę, twoi dziadkowie ciągle tam żyją, ale przecież Putin to dobry człowiek. Wie, co robi". Na szczęście w 2022 r. otworzyła oczy.
Na założonej przez siebie platformie Crimea Public Media napisała pani, że dopiero po wyjeździe z Krymu uświadomiła pani sobie, co straciła. Jak to rozumieć?
W Kijowie poczułam dużo silniejszy związek z Krymem, niż gdy tam żyłam. Zaczęłam się uczyć języka, którym mówili moi dziadkowie. Nauczyłam się hymnu Tatarów krymskich. Wróciłam na zajęcia ludowego tańca tatarskiego, które przerwałam jako 16-latka przez problemy z kręgosłupem. Chodziłam w Kijowie na spotkania naszej mniejszości upamiętniające Tatarów krymskich deportowanych w 1944 r. Po przeprowadzce do Niemiec nadal mocno się udzielam na rzecz naszej społeczności. Staram się mówić głośno o tym, co się dzieje. Na Krymie byłoby to niemożliwe. Zaraz trafiłabym do więzienia. Najprawdopodobniej uznano by mnie za agentkę obcego wywiadu.
Prezydent Karol Nawrocki, który właśnie spotykał się z Trumpem w Waszyngtonie, pod koniec sierpnia zawetował ustawę o pomocy dla obywateli Ukrainy. Część społeczeństwa go poparła. Jak to pani odbiera?
Nie znam dobrze sytuacji w Polsce, więc nie będę jej oceniać. Po wybuchu wojny Polacy rzucili się Ukraińcom na pomoc. Podziwiam ich za to, jak zareagowali. Wielu Polaków nadal wspiera Ukraińców uciekających przed wojną. Oczywiście wiem, że od 2022 r. nastroje społeczne się zmieniły. Czytałam w mediach historie o przejawach wrogości wobec Ukrainy, ale myślę, że ciągle jest więcej ludzi, którzy są otwarci i chętni do pomocy. Przede wszystkim cały Zachód jest już zmęczony tą wojną, co negatywnie wpływa na postawę społeczeństwa.
Na kolejne rozmowy ws. Ukrainy i Krymu czeka pani z niepokojem czy nadzieją?
Chcę, żeby Krym znów był wolny i wrócił do Ukrainy. Chciałabym normalnie odwiedzać rodzinny dom. Otwarcie rozmawiać o tym, co się dzieje na świecie. Boję się, że gdyby Ukraina zechciała odzyskać Krym siłą, mogą z niego zostać tylko popioły. Rosja uznałaby zapewne, że jeśli Krym znów może być ukraiński, lepiej niech nie będzie go w ogóle.
Dariusz Faron jest dziennikarzem Wirtualnej Polski