McCain jak JFK
W przemówieniach na partyjnych konwencjach, obaj kandydaci nakreślili swój stosunek do kraju, o którego prezydenturę się ubiegają. Paradoksalnie, to w mowie Republikanina odezwały się echa sławnego aforyzmu Kennedy`ego.
Nie pytaj, co twój kraj może zrobić dla ciebie, ale co ty możesz zrobić dla twojego kraju - powiedział John F. Kennedy w swoim przemówieniu inauguracyjnym już prawie pół wieku temu. Kreowany na jego następcę Barack Obama, jednak zapytał. Z prostego rachunku zysków i strat "czarny Kennedy" wywnioskował, że niewiele. Oczywiście, że wszystko jest winą George W. Busha, który dla wszystkich Demokratów, jak i części Republikanów jest synonimem jedenastej plagi egipskiej.
Podczas partyjnej konwencji Obama chętnie odwoływał się do wielkich poprzedników - Franklina D. Roosvelta i Kennedy`ego właśnie. Problem w tym, że wezwanie ich po nazwisku nie wystarczy - program, który przedstawił Obama jest bowiem sprzeczny z tym, co reprezentowali wymienieni przez niego prezydenci.
Senator z Illinois zaprezentował bowiem mocno roszczeniowy stosunek do państwa - taka postawa nie byłaby niczym nowym dla europejskiej socjaldemokracji, ale w USA to gest pewnej odwagi - zawsze można przecież zarzucić kandydatowi komunistyczne ciągotki, które dyskwalifikują skuteczniej niż nastoletnie dzieci w ciąży (vide Sarah Palin).
Z politycznego punktu widzenia, odwrócenie przekazu Kennedy`ego było jak najbardziej na miejscu. Kiedy kraj jest pogrążony w kryzysie gospodarczym, ludzie szukają przede wszystkim opieki ze strony państwa, zabezpieczenia socjalnego.
Jednak z wizerunkowego punktu widzenia przywołanie Roosvelta i Kennedy`ego było totalną pomyłką. Owszem, założeniem było, że doda to kandydatowi splendoru, męstwa i chwały - cech, których brakuje idealnemu przywódcy światowego mocarstwa. W efekcie Obama jednak nieudolnie drapał się na cokół pomników wielkich poprzedników ndash; i ciągle spadał.
Rozpaczliwie przy tym spoglądał w górę, skąd uśmiechał się do niego trzeci pomnik, choć nieco mniejszy, John McCain. Bohater wojenny, symbol amerykańskiego patriotyzmu.
I to właśnie senator z Arizony, przemawiając do znudzonych i skłóconych delegatów swojej partii, między wierszami odwołał się do credo Johna Kennedy`ego.
Przemówienie Republikanina było bardziej populistyczne i gorzej napisane. Nie miał wsparcia w delegatach, medialnie też wypada gorzej niż demokratyczny rywal. I choć nie wywoływał do tablicy duchów prezydentów z przeszłości, sam tchnął nowego ducha w swoją kampanię. Nawiązując bowiem do prezydenta demokraty, podkreślił swoją ponadpartyjność, co spodobać się delegatom nie mogło. Paradoksalnie też właśnie McCain, a nie Obama przypomina własną postawą nieugięte postawy Roosvelta i Kennedy`ego z drugiej wojny światowej i kryzysu kubańskiego. Obaj prezydenci wiedzieli w przeszłości kiedy powiedzieć "stop" machinie wojennej. Roosvelt zrobił to źle i w słabym stylu, a Kennedy zapłacił za to początkiem "zsyłania" żołnierzy do Wietnamu.
Mimo wszystko zatrzymali się. McCain nie jest szaleńcem, nie jest nawet prezydentem Bushem, który od czasu Iraku już nie wymachuje szabelką (patrz: Gruzja) - też wie, kiedy się zatrzymać.
Obama, niestety przypomina postawę Roosvelta z końca drugiej wojny światowej, gdy schorowany prezydent sprzedaje Stalinowi prawdziwe zwycięstwo nad Hitlerem, a wraz z tym pół Europy, w zamian za wąsko pojęte interesy Stanów Zjednoczonych. Barack Obama na szczęście jest młody i sprawny, a starcza demencja jest armatą skierowaną w jego konkurenta do fotela prezydenta, ale jego styl uprawiania polityki międzynarodowej wydaje się podobny. Interesy państwa na arenie międzynarodowej pojmuje wąsko, rzadko dostrzega powiązania i liczy na dobrą wolę drugiej strony.
W dyplomacji nie ma jednak nic za darmo - nawet uśmiechów. Pora by Barack Obama się tego nauczył - najprostszy sposób to przeczytanie biografii prezydentów, których przywołał w swoim przemówieniu na konwencji w Denver. Mógł przecież przywołać Abrahama Lincolna, który w mowie Gettysburskiej sformułował zasadę "rządu ludzi, dla ludzi i przez ludzi" - spodobałoby się wyborcom Obamy znacznie bardziej niż nie do końca udana zimnowojenna lekcja historii.
Atutem senatora z Chicago pozostaje ciągle fakt, że Amerykanie głosują na żywych ludzi, a nie na pomniki.
Magdalena Górlicka