Marcin Makowski: Wielki sukces polskiej dyplomacji. Pokazaliśmy, jak zjednoczyć Unię
Polska dyplomacja ma powody do świętowania. W Unii Europejskiej, rozbitej i podzielonej wewnętrznymi sporami, udało nam się znaleźć jeden punkt, który na chwilę zjednoczył Wielką Brytanię z Francją, Niemcy z Węgrami, Czechy z Austrią. Na imię mu Donald Tusk. Czy to nie powód do zadowolenia? Jarosław Kaczyński, pozornie grając obrażonego, doprowadził do rzeczy, która po Brexicie wydawała się politycznie niemożliwa.
Tyle w kwestii gorzkiej ironii, a teraz czas na brutalną rzeczywistość. Polska dyplomacja, jeśli porównać w sposób obiektywny deklaracje szefa MSZ i rządu oraz ich egzekucję, otrzymała zimny prysznic na oczach całej Europy. Co z tego, że Jacek Saryusz-Wolski pod względem wiedzy i kompetencji unijnych przewyższa o kilka długości Donalda Tuska, który do pełnienia roli szefa Rady Europejskiej musiał się szkolić z angielskiego? Co z tego, że rząd miał rację mówiąc, że jeśli nie udziela jakiemuś kandydatowi poparcia, dobrym zwyczajem byłoby uszanowanie jego stanowiska? Wreszcie co z tego, że Donald Tusk o reelekcję w Warszawie nie tyle, że nie zabiegał, co robił wszystko, aby sprowokować Prawo i Sprawiedliwość do emocjonalnego i zrozumiałego sprzeciwu?
Polityka to nie gra w „Cywilizację” czy „Ryzyko”, gdzie starcia dyplomatyczne można prowadzić będąc uzbrojonym jedynie w moralne przekonanie o sile swoich argumentów. Już słynny strateg Sun Zi, dwa i pół tysiąca lat temu wiedział, że aby odnieść zwycięstwo: „trzeba wiedzieć kiedy walczyć, a kiedy nie walczyć”. Tę regułę umieścił na pierwszym miejscu pięciopunktowej strategii prowadzenia wojen. Jej parafrazą są słowa Franka Underwooda z „House of Cards”, który jak przystało na politycznego realistę, zwykł mawiać: „wybieraj swoje bitwy”. Może gdyby Witold Waszczykowski albo Jarosław Kaczyński oglądali seriale albo czytali chińskich klasyków, wiedzieliby, że nie ma niczego chwalebnego w zbieraniu batów nawet, gdy przy każdym ciosie czuje się apostołami prawdy i uczciwości. W polityce to się nazywa "naiwność".
Bo właśnie na tym polega paradoks czwartkowego szczytu w Brukseli - wiele argumentów było po stronie rządu, ale fatalna egzekucja i działanie na ostatnią chwilę sprawiło, że Beata Szydło została wysłana do Europarlamentu mediować w przegranej sprawie. Przegranej dlatego, że zabrakło jej powagi, spójności prezentowanego przez Warszawę stanowiska i czasu, aby je w zaciszu gabinetowych mediacji lobbować. Efekt? Chyba pierwszy raz po 1491 roku, gdy Jan Olbracht walczył ze swoim bratem Władysławem Jagiellończykiem, Węgrzy, Słowacy i Czesi zjednoczyli się przeciw Polsce. Przecież nawet rzekomy największy sojusznik „Dobrej Zmiany” Viktor Orban, o którego wsparciu w tej kwestii zapewniał Kaczyński, w ostatniej chwili odwrócił się plecami, wybierając solidarność wewnątrzunijnych frakcji politycznych, a nie jedność ideową Grupy Wyszehradzkiej. Spektakularnie nie wypalił również deal ministra Waszczykowskiego z Theresą May, która miała wstrzymać się od głosu w zamian za polskie wsparcie w Brexicie. Nie udało się nawet wyciągnięcie dział najcięższego kalibru, przedstawianych jako „plan B” - tj. pogrożenie zerwaniem szczytu. Przywódcy unijni przyjechali, usiedli przy stołach i jednogłośnie, w kontrze do Polski, wybrali znanego im, przewidywalnego i łatwego do ułożenia Donalda Tuska. Człowieka bez wizji politycznej, bez planu na reformę Unii, bez charyzmy. Po prostu miłego, rozumiejącego język unijnych elit. Takiego, który nie namiesza w trudnym roku wyborów w Niemczech, Francji czy we Włoszech.
Rozumiem, że prezes Kaczyński mógł sądzić, że jego gambit się uda. Wprowadzenie na ostatnią chwilę kandydata podebranego z obozu opozycji, użycie wariantu siłowego, operowanie narracją polskiej racji stanu - to miałoby ręce i nogi, gdyby za Polską poszła Wielka Brytania oraz państwa V4. Historia nie ocenia jednak polityków ze względu na intencje. Rozumiem wreszcie, że pomiędzy negocjacjami z Angelą Merkel a zgłoszeniem kandydatury Saryusz-Wolskiego mogło dojść do zerwania zapewnień rządu niemieckiego o niepopieraniu Tuska, gdyby Warszawa cofnęła swoje akredytacje. O ile oczywiście jakiekolwiek zapewnienia były. Dobry strateg nie dałby się jednak sprowokować do ruszenia w szarży, której skuteczność była bliska zeru. W konsekwencji Donald Tusk, który jeszcze do niedawna nie miał żadnych szans w teoretycznym starciu prezydenckim z Andrzejem Dudą, urósł w kilka dni na niekwestionowanego bohatera Unii i polskiej opozycji. Szczególnie, że pałac prezydencki zachował wyjątkową powściągliwość w komentowaniu całej brukselskiej awantury, jak gdyby sprawy unijne go nie dotyczyły. Oczywiście świat na wyborze Tuska się nie kończy, a Prawo i Sprawiedliwość nie będzie musiało błyskawicznie rozpisywać przyspieszonych wyborów. Kurz bitewny opadnie, a polska opozycja jak była niemrawa, taka pozostanie. Niemniej jednak niewymuszone błędy bolą najbardziej. A ten w mojej ocenie był jednym z nich. Konserwatysta, który chce realistycznie spoglądać na sprawy międzynarodowe i dyplomacje, musi w sobie znaleźć intelektualną uczciwość, aby to powiedzieć.
Marcin Makowski - dziennikarz i publicysta tygodnika "Do Rzeczy" oraz Wirtualnej Polski. Współpracuje z TVP Kraków oraz Radiem Kraków. Z wykształcenia historyk i filozof. Studiował na Uniwersytecie Jagiellońskim, Uniwersytecie Szczecińskim oraz Polskiej Akademii Nauk.
Poglądy autorów felietonów, komentarzy i artykułów publicystycznych publikowanych na łamach WP Opinii nie są tożsame z poglądami Wirtualnej Polski. Serwis Opinie opiera się na oryginalnych treściach publicystycznych pisanych przez autorów zewnętrznych oraz dziennikarzy WP i nie należy traktować ich jako wyrazu linii programowej całej Wirtualnej Polski.