PublicystykaMarcin Makowski: Sprawa Memchesa przypomina, że media nie mogą być publiczne tylko z nazwy

Marcin Makowski: Sprawa Memchesa przypomina, że media nie mogą być publiczne tylko z nazwy

W mediach, podobnie jak w polityce, bardzo łatwo o nadgorliwość. Jeśli dodatkowo media przeplatają się z polityką, prędzej czy później musi dojść do wydarzeń, które rzetelność tych pierwszych poświęcą na ołtarzu tej drugiej. Właśnie tak wyglądała sprawa odwołania Krzysztofa Gottesmana z funkcji wicenaczelnego Polskiego Radia 24 oraz Filipa Memchesa, który pracował w stacji jako dziennikarz. Wszystko ze względu na to, że poprosili o komentarz niewłaściwą osobę. Po fali krytyki i interwencji Krzysztofa Czabańskiego, rozgłośnia chce cofnąć swoją decyzję. Lepiej późno niż wcale.

Marcin Makowski: Sprawa Memchesa przypomina, że media nie mogą być publiczne tylko z nazwy
Źródło zdjęć: © PAP
Marcin Makowski

24.05.2017 | aktual.: 24.05.2017 13:48

Pod koniec zeszłego tygodnia środowiska medialne obiegła wiadomość najpierw o zwolnieniu wicenaczelnego Polskiego Radia 24 Krzysztofa Gottesmana i przeniesieniu go na inne stanowisko, później o zerwaniu współpracy z dziennikarzem i publicystą (wcześniej pracującym w ”Rzeczpospolitej”) Filipem Memchesem. Powód? Najgorszy z możliwych: rozmowa z gościem, który jak się okazało - zdaniem prezesa rozgłośni Jacka Sobali - powinien być bezwzględnie bojkotowany przez media publiczne. Chodzi o prof. Jana Hartmana, słynącego ostatnimi czasy bardziej z rozrób politycznych niż dokonań naukowych. Osobiście, pod względem ideowym dzieli mnie z Hartmanem wszystko, choć były czasy, gdy jako student filozofii czytałem jego książki, korespondowaliśmy, a nawet współorganizowaliśmy na Uniwersytecie Jagiellońskim konferencję o etycznym wymiarze ingerencji w genom człowieka.

Później, gdy z uniwersytetu profesor trafił do polityki, stało się z nim coś dziwnego. Po nieudanym starcie w wyborach z listy SLD, trafił pod skrzydła Janusza Palikota, coraz intensywniej wikłając się w agresywne antyklerykalne happeningi oraz wątpliwej jakości publicystykę, której kulminacją był felieton w ”Polityce”, rozważający społeczne i prawne konsekwencje legalizacji związków kazirodczych. W tej chwili Jana Hartmana widuje się w Krakowie głównie na antyrządowych manifestacjach, próbującego zablokować drogę Jarosławowi Kaczyńskiemu, który dojeżdża na Wawel na grób pary prezydenckiej. Cóż, człowiek nie z mojej bajki, jednak media publiczne nie powinny polegać na tym, aby rozmawiać tylko z tymi, z którymi się zgadzamy.

Lepiej późno niż wcale

Chyba na tym, zdaniem Jacka Sobali polegał ”błąd” zwolnionych dziennikarzy, że dopuścili do krótkiej debaty telefonicznej kogoś, kto przekroczył granicę dobrego smaku i znalazł się na domyślnej czarnej liście. Jak słusznie zwrócił uwagę Piotr Zaremba w swoim felietonie na łamach portalu wpolityce.pl - nawet jeśli uważanie, że takich list w mediach nie ma, należy do naiwności - zwolnić kogoś z otwartą przyłbicą tylko dlatego, że wykonywał swój zawód polemizując z jednym z rozmówców, należy uznać za naruszenie standardów. Właśnie w takim duchu opowiedziała się zdecydowana większość środowiska, zarówno ta utożsamiana z ”prawicą”, jak i z ”lewicą”.

Być może ten fakt dał do myślenia przewodniczącemu Rady Mediów Narodowych Krzysztofowi Czabańskiemu, który w tym tygodniu zwrócił się do szefa PR24 z formalną prośbą o ”szybką i rzeczową informacją na temat zwolnień”. W konsekwencji we wtorek Filip Memches został zaproszony na rozmowę z Sobalą, gdzie miała paść propozycja powrotu do rozgłośni, którą zwolniony dziennikarz w tej chwili rozważa. Chciałoby się powiedzieć: dobrze, że wreszcie zatryumfował rozsądek, ale prawda jest taka, że do podobnej sytuacji nigdy nie powinno dojść.

Media publiczne nie mogą być tylko z nazwy

To oczywiste, że właściwie we wszystkich mediach są komentatorzy, których z przeróżnych względów się nie zaprasza. Sam byłem świadkiem podobnych dyskusji i sytuacji, od prasy, przez portale, na telewizjach kończąc. To jasne, że Jan Hartman ze swoim radykalizmem do najbardziej fortunnych rozmówców w kontekście listu biskupów (a o tym była ”feralna” audycja) nie należy. Nie powinniśmy jednak tolerować sytuacji, w których wydawcę i dziennikarza wyrzuca się z pracy w pluralistyczym z definicji medium tylko za to, że ośmielili się do kogoś zadzwonić. Podobne zachowanie nie jest merytoryczne, trąci natomiast polityczną nadgorliwością, tak skwapliwie krytykowaną w przypadku mediów prywatnych.

Mam nadzieje, że Filip wróci do wykonywania swoich obowiązków, a jego przypadek da do myślenia tym ludziom, którzy pomylili role i zawody. Jak krańcowo odmienne od poglądów prezesa radia nie byłyby przekonania Jana Hartmana, nie jest to przecież przestępca, któremu należy się wykluczenie z życia społecznego. Na sukces Polskiego Radia 24 pracuje wiele oddanych, rzetelnych i profesjonalnych dziennikarzy, którym atmosfera zwolnień i zastraszania nie ułatwia wykonywania obowiązków. Dajmy im po prostu robić to, do czego media publiczne zostały ustanowione, czyli skłaniać do myślenia i przedstawiać różne punkty widzenia. One nie są publiczne tylko z nazwy, ale przede wszystkim z misji. Banał, ale w dzisiejszych czasach wart powtórzenia.

Marcin Makowski dla WP Opinie

Zobacz także
Komentarze (0)