PublicystykaMakowski: To nie była debata o stanie wyjątkowym. To start kampanii wyborczej [OPINIA]

Makowski: To nie była debata o stanie wyjątkowym. To start kampanii wyborczej [OPINIA]

Jaką funkcję pełniła debata o stanie wyjątkowym, skoro opozycja pozna niejawne argumenty za jego wprowadzeniem dzień po głosowaniu? Dlaczego w Sejmie zabrakło prezydenta? W jakim celu premier więcej niż o Łukaszence mówił o opozycji? Po co Lewica apelowała o rozładowanie kryzysu przez "wpuszczenie uchodźców", skoro taki ruch kryzys pogłębi? Odpowiedź jest prosta. Bezpieczeństwo kraju poległo w walce z logiką kampanii wyborczej.

Makowski: To nie była debata o stanie wyjątkowym. To start kampanii wyborczej [OPINIA]
Makowski: To nie była debata o stanie wyjątkowym. To start kampanii wyborczej [OPINIA]
Źródło zdjęć: © East News | JACEK DOMINSKI, REPORTER
Marcin Makowski

Jeśli ktoś oczekiwał, że po poniedziałkowej debacie sejmowej dowie się czegoś nowego na temat konieczności wprowadzenia stanu wyjątkowego na granicy z Białorusią - odszedł z kwitkiem. Właściwie wszystkie argumenty, które padły z ust rządzących oraz przedstawiciela prezydenta Andrzeja Dudy, znaliśmy już wcześniej.

To, po pierwsze, kryzys migracyjny, po drugie wojna medialna prowadzone przez Mińsk, po trzecie - zagrożenie manewrami wojskowymi Zapad, odbywającymi się raz na cztery lata z pokaźnym udziałem Rosji. Z jakich konkretnie względów dostępne środki konstytucyjne okazały się niewystarczające - nadal nie wiemy. 

Emocje zamiast faktów

Czy rząd posiada oparte o fakty informacje o szykowanych prowokacjach zbrojnych? W jakim celu z pasa przygranicznego wyproszono media i zamknięto biznesy turystyczne, gdy w tym samym czasie każdy może przyjechać na odpust do lokalnego sanktuarium? Czy stan wyjątkowy będzie przedłużany? Dlaczego zdecydowano się na narzędzie, który mówi o zagrożeniu wewnętrznym, a nie na stan wojenny, który wydaje się precyzyjniej odpowiadać przedstawionym przez rząd działaniom wroga spoza terytorium kraju? Wreszcie, gdzie była głowa państwa, która wprowadziła pierwszy w historii III RP stan wyjątkowy? To pokazuje priorytety.

Zobacz też: Stan wyjątkowy. Prof. Dudek: Opozycja mogła na tym nieco ugrać

Poniedziałkowa debata sejmowa, pomimo powagi sytuacji, okazała się niczym więcej jak kolejną odsłoną pełzającej kampanii wyborczej, w logice której każde wydarzenie - nawet potencjalnie tak groźne jak kryzys graniczny - ustępuje prymatowi bieżącej polityki.

Przykłady? Dwa z brzegu. Premier Mateusz Morawiecki, choć apelował o zaakceptowanie decyzji rządu jako "oczywistej, opartej o konsensus polityczny" oraz wzywał opozycję do "wzniesienia się ponad aktualne spory", na tym samym oddechu oskarżał ją gremialnie o "grę na scenie w Usnarzu Górnym, którą oklaskują w Moskwie i Mińsku". Szef rządu wzywał do przeprosin za słowa i czyny Władysława Frasyniuka oraz Bartosza Kramka, sugerując, że poproszony o przebaczenie, rząd wspaniałomyślnie wybaczy. A przecież, jak słusznie zauważył Władysław Kosiniak-Kamysz, większość opozycji zachowywała się w Polsce poważnie. I nikt nie ma prawa odmawiać tym ludziom patriotyzmu.

Forma zamiast treści

Teraz przykład drugi. Zamiast zastanowić się, jak realnie i wspólnie rozwiązać wyzwanie migracyjne, które stoi nie tylko przed Polską, ale i całą Unią, Krzysztof Gawkowski jako przedstawiciel Lewicy używał emocjonalnych argumentów w stylu zrównywania Jarosława Kaczyńskiego z Aleksandrem Łukaszenką, sytuacji w Usnarzu Górnym z Holokaustem oraz sugerowania, że "gdyby rząd wpuścił tych ludzi, kryzys by się skończył". Śmiem twierdzić, że dojrzały polityk powinien umieć łączyć fakty w ciągi przyczynowo-skutkowe i wiedzieć, że wpuszczenie koczujących na granicy imigrantów niczego nie rozwiąże. Wręcz przeciwnie, otworzy korytarz migracyjny, co do zamknięcia którego nie będzie później dobrych argumentów. Bo gdy zrobi się wyjątek dla 30 osób, dlaczego nie uczynić go dla 100 następnych?

Poza kilkoma sensownymi wystąpieniami, w których politycy przynajmniej starali się argumentować swoje zdanie i nie grać na tanich emocjach (zaliczyć można do nich m.in. wypowiedzi Krzysztofa Bosaka, Władysława Kosiniaka-Kamysza, Mariusza Kamińskiego czy Pawła Zalewskiego), z Wiejskiej rozlała się pusta gadanina. Niektórzy, jak posłanka Hanna Gill-Piątek z Polski 2050, tak zafiksowali się na formie, porównując polityków na granicy do influenserek robiących sobie selfie z drutem kolczastym, że nie wystarczyło już miejsca na treść.

Polityka zamiast racji stanu

A treścią powinna być dzisiaj rozwaga i oparte o fakty porównanie racji, które mają przemawiać za bezprecedensowym ograniczeniem wolności obywatelskich. Bo jeśli raz zgodzimy się na stan wyjątkowy, niedopuszczanie mediów na część terytorium Polski i używanie języka odwołującego się do racji stanu w celach wybitnie kampanijno-politycznych - co będzie dalej? Co nam na liście instrumentów konstytucyjnych zostaje, poza stanem wojennym?

Ostatecznie Sejm nie uchylił rozporządzenia prezydenta dot. wprowadzenia stanu wyjątkowego w pasie przygranicznym z Białorusią. Być może faktycznie zagrożenie jest na tyle realne, że lepiej mu zapobiegać, niż walczyć ze skutkami. Tylko skąd mamy o tym wiedzieć, skoro posłowie o niejawnych powodach i danych wywiadowczych dowiedzą się dopiero jutro, na komisji sejmowej, dzień po głosowaniu? To jest właśnie konsekwencja utraty zaufania w życiu publicznym.

Zamiast poważnego decydowanie o bezpieczeństwie, pozostanie nam wybór między posłem ścigającym się ze strażą graniczną a premierem, który całą opozycję porównuję do aktorów grających w spektaklu Łukaszenki i Putina. Infantylizm albo patriotyczne wzmożenie. Nadal wierzę, że w tak kluczowych sprawach zasługujemy na więcej.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)