Łukasz Warzecha: Eurosceptyk - to brzmi dumnie
Gdyby wierzyć części mediów i polityków, jeżeli do Parlamentu Europejskiego wejdą w większej liczbie przedstawiciele partii eurosceptycznych, Unia Europejska się zawali, nastąpią powodzie, trzęsienia ziemi, erupcje wulkanów i wielkie tsunami, a następnie będzie koniec świata. Doprawdy? Nie dajmy się zwariować - pisze w felietonie dla Wirtualnej Polski Łukasz Warzecha.
Czytaj także wcześniejsze felietony Łukasza Warzechy
Niedawno toczyłem na Facebooku dyskusję z publicystą, kiedyś redaktorem naczelnym "Życia Warszawy", Kazimierzem Wóycickim. Spór dotyczył oceny węgierskiego premiera Viktora Orbána. Wóycicki stwierdził, że Orbán stał się idolem polskiej prawicy po prostu dlatego, że jest eurosceptykiem. Pomijając inne wątpliwe elementy tego stwierdzenia, poprosiłem, aby mój oponent zdefiniował pojęcie "eurosceptycyzmu", nic mi bowiem nie wiadomo, by węgierski premier kiedykolwiek kwestionował celowość istnienia Unii Europejskiej, nawoływał do zniszczenia tej struktury lub wystąpienia z niej Węgier. Przeciwnie, zawsze podkreślał, że miejsce jego kraju jest właśnie w Unii Europejskiej. Wśród europejskich przywódców znacznie dalej od Orbána szedł w swoich wystąpieniach David Cameron.
Wóycicki oznajmił na to, że nie ma potrzeby definiowania pojęcia eurosceptycyzmu. Odpowiedział tak, ponieważ euroentuzjaści tacy jak on do worka z napisem "eurosceptycyzm" wrzucają wszystkich, którzy w jakimkolwiek stopniu i w jakikolwiek sposób kiedykolwiek zakwestionowali obecny kształt, mechanizmy i sposób funkcjonowania Unii Europejskiej. Dla nich zatem eurosceptykiem w takim samym stopniu jest Nigel Farage, zwolennik wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii, Janusz Korwin-Mikke, który chce zrobić w budynku Parlamentu Europejskiego burdel, David Cameron, który przedstawia przemyślaną propozycję zmiany sposobu funkcjonowania Unii oraz Viktor Orbán. "Eurosceptycyzm" tego ostatniego sprowadza się do tego, że wszedł w spór z lewicowymi europosłami, którzy usiłowali do swojej z nim wojenki wciągnąć inne instytucje unijne; bezskutecznie, gdyż ich plany napotkały opór w samej Radzie Europejskiej, czyli zgromadzeniu przywódców państw Unii Europejskiej.
Nawet jednak gdyby zastosować absurdalnie szeroką definicję eurosceptycyzmu i uznać, że faktycznie możemy tak określić polityków, kwestionujących jedynie sposób działania Unii Europejskiej, a nie samo jej istnienie, to czy eurosceptycyzm w jakiejkolwiek postaci jest czymś strasznym? O tym przekonują nas dzisiaj w podobnym tonie zarówno politycy Palikotowego TREP-a, SLD jak PO. I jest to oczywiście bzdura.
Nikt nie ma obowiązku zachwycać się tym, jak dziś wygląda i działa Unia Europejska. Brak tego zachwytu nie oznacza, że jest się potworem, który chce wtrącić Europę w odmęty chaosu i zniszczyć dorobek ojców założycieli wspólnoty. Ten dorobek najskuteczniej niszczą zresztą eurokraci i znaczna część spośród unijnych przywódców, zmieniając Unię ze związku wolnych państw w skostniały i oderwany od rzeczywistości biurokratyczny twór, w którym najsilniejsi momentami całkiem brutalnie podporządkowują mniejszych własnemu interesowi.
Podczas ostatniej sesji Parlamentu Europejskiego w Strasburgu rozmawiałem z brytyjskim konserwatywnym posłem, eurosceptykiem (sam się tak z dumą nazywa) Danielem Hannanem – zarazem znanym publicystą (tutaj znajdą Państwo jego blog) i zwolennikiem wystąpienia Wielkiej Brytanii z Unii. Hannan zauważył, że ogromna część europejskich przywódców i niemal wszyscy unijni biurokraci są absolutnie odporni na sygnały, jakie wysyłają im obywatele.
Jeżeli obywatele dostaną już prawo głosu (co poza wyborami do Parlamentu Europejskiego rzadko się zdarza) i w jego ramach wypowiedzą się przeciwko któremuś z unijnych projektów – tak jak było z referendami w sprawie traktatu konstytucyjnego w Holandii i Francji, a potem traktatu lizbońskiego w Irlandii – politycy i biurokraci nigdy nie uznają, że to z projektem jest coś nie tak. Zawsze stwierdzą, że coś jest nie tak z obywatelami i dlatego trzeba ich zmusić do zmiany zdania, ewentualnie podsunąć im ten sam pomysł w innym opakowaniu, tak jak w jednym z odcinków „Hotelu Zacisze” Basil Fawlty podał niezadowolonemu gościowi tę samą butelkę wina, na której uprzednio zmienił naklejkę. (Wywiad z Danielem Hannanem znajdą Państwo w najnowszym numerze tygodnia „W Sieci”.)
Już choćby tylko z tego powodu głosowanie na partie nastawione krytycznie wobec obecnego kształtu Unii Europejskiej jest uprawnione. Chyba że lubimy być lekceważeni i oszukiwani. Tak, oszukiwani, bo czym innym jak nie oszustwem jest udawanie przez ugrupowania głównego europejskiego nurtu, że liczą się z naszymi zastrzeżeniami, podczas gdy tak naprawdę owo liczenie się sprowadza się do jakichś absurdalnych propagandowych akcji „wysłuchiwania obywateli”, finansowanych zresztą z naszych pieniędzy?
Sztandarowym przykładem takiej akcji był obwoźny cyrk zwany „konsultacjami obywatelskimi”, który podróżował po Europie na początku ubiegłej dekady, na etapie prac Konwentu Europejskiego, czyli ciała, które pracowało nad unijnym traktatem konstytucyjnym. Konwentem kierował były prezydent Francji Valéry Giscard d’Estaing, którego główną troską było uzyskanie odpowiednich apanaży oraz zagwarantowanie sobie zakwaterowania w najdroższych hotelach. Na koszt europejskiego podatnika oczywiście. Obwoźny cyrk spotykał się z obywatelami, także w Polsce, choć przedstawiciele ówczesnych państw kandydujących nie mieli najmniejszego wpływu na kształt traktatu. Nie trzeba wyjaśniać, że te spotkania nie miały najdrobniejszego nawet znaczenia dla ostatecznego projektu. To właśnie ten projekt został odrzucony w referendach w Holandii i Francji, a następnie opakowany na nowo jako Traktat zmieniający Traktat o Unii Europejskiej (potem traktat lizboński) i przepchnięty kolanem wbrew woli irlandzkich wyborców. Tak wygląda unijna
demokracja.
Mamy zatem prawo być z Unii niezadowoleni. Mamy prawo twierdzić – podobnie jak brytyjski premier, który tę opinię wyraził dobitnie w swoim słynnym wystąpieniu ze stycznia 2013 r. – że UE powinna funkcjonować na zasadzie kręgów różnych poziomów integracji, a jej możliwości wtrącania się w wewnętrzne sprawy państw członkowskich powinny zostać mocno ograniczone. Mamy prawo podważać dogmat o tym, że euro to wspaniały projekt. Mamy prawo kwestionować niczym nie poparte i naprawdę niemądre opinie, że przyjęcie wspólnej waluty zwiększy nasze bezpieczeństwo. Mamy pełne prawo wskazywać, że unijna biurokracja działa praktycznie poza wszelką demokratyczną kontrolą. Mamy wreszcie prawo uznać, że Unia Europejska nie potrzebuje żadnego nowego traktatu i że wolno nam wreszcie powiedzieć: stop, nie potrzebujemy ściślejszej integracji. Tymczasem zwłaszcza to ostatnie jest obsesją wielu bezkrytycznych euroentuzjastów.
Do tego wszystkiego mamy prawo i wyznawanie takich opinii nie oznacza, że jesteśmy bezmyślni, nieodpowiedzialni lub chcemy kontynentalnej katastrofy. Przeciwnie – to świadectwo naszego zdrowego sceptycyzmu wobec ogranych schematów.
Specjalnie dla WP.PL Łukasz Warzecha