PublicystykaKoziński: "O tym, kto wygra eurowybory, przesądzi frekwencja" (Opinia)

Koziński: "O tym, kto wygra eurowybory, przesądzi frekwencja" (Opinia)

W ostatnim tygodniu kampanii główne obozy będą przede wszystkim wyciągać emocje polityczne na najwyższe C – bo wiedzą, że od tego zależy ich wynik wyborczy.

Koziński: "O tym, kto wygra eurowybory, przesądzi frekwencja" (Opinia)
Źródło zdjęć: © PAP | Leszek Szymański
Agaton Koziński

Ile wyniesie frekwencja w eurowyborach za tydzień? Wszystko wskazuje na to, że ta kwestia ostatecznie przesądzi o tym, kto w nich zwycięży. Obóz władzy jest uzależniony od frekwencji jak dzieci od słodyczy. Ale też opozycja – zwłaszcza w sytuacji, gdy PiS swój elektorat zmobilizuje – musi swoich wyborców przekonać, że głosować muszą. Stąd m.in. projekt sobotniego marszu w Warszawie, na osiem dni przed wyborami.

Gdy frekwencja jest królem

Polska polityka opiera się na prostych regułach. Albo rządzi PiS, albo antypis. Albo Polska liberalna, albo solidarna. A do tego Janusz Korwin-Mikke. On startuje zawsze – choć za każdym razem z inną partią.

Zobacz: Wybory do PE. Biedroń składa pozew przeciwko Neumannowi. Polityk PO reaguje

Jednym z takich stałych elementów gry jest reguła, że przy niskiej frekwencji wybory wygrywa PiS, przy wysokiej Platforma. Widać to było w sekwencji wyborów z lat 2005-2007. W pierwszym przypadku zagłosowało 40,6 proc. Polaków i Jarosław Kaczyński wyznaczył Kazimierza Marcinkiewicza na premiera. W drugim frekwencja wyniosła niemal 54 proc. – i trzeba było słuchać 3,5-godzinnego exposé Donalda Tuska.

Ta zasada potwierdziła się w ubiegłorocznych wyborach samorządowych. Frekwencja w nich była o osiem punktów procentowych wyższa niż w dwóch poprzednich – i opozycja wobec PiS osiągnęła lepszy rezultat, niż sugerowały to przedwyborcze sondaże.

Ale eurowybory tę zasadę zakłócą. To jedyne wybory, w których wyborcom PiS-u nie za bardzo chce się głosować. Oni do Brukseli nie latają, tym, co się dzieje w Strasburgu za bardzo się nie interesują, a na europosłów patrzą niczym na oligarchów mających nie wiadomo jak wielkie oszczędności w twardej walucie.

To głównie z tego powodu pięć lat temu w wyborach zagłosowało niecałe 24 proc. Polaków. To była najniższa frekwencja we wszystkich wyborach w kraju po 2004 r. W 2014 r. tylko w Czechach i na Słowacji do urn pofatygowało się mniej osób uprawnionych do głosowania.

Ale za tydzień to się nie powtórzy. Wszyscy główni gracze zauważyli, że w obecnej sekwencji wyborów frekwencja jest królem, to ona w dużej mierze przesądza o tym, kto wygrywa. Dlatego na ostatniej prostej kampanii czeka nas przede wszystkim grzanie emocji – tak, by przekonać swoich do tego, by głosowali.

Testowanie dwóch żelaznych mitów

Właśnie taka sytuacja sprawia, że Grzegorz Schetyna (w niedawnym wywiadzie dla portalu Wiadomo.co) powiedział, że "Coraz mniej interesują mnie symetryści". Rzecz bez precedensu. Do tej pory przyjęło się uważać (te proste reguły polskiej polityki), że o wyniku wyborów przeważa elektorat centrowy.

Chodzi o niewielką grupę osób (w granicach 10 proc.), która w zależności od sytuacji politycznej w ostatniej chwili decyduje, na kogo odda głos. Ich decyzja o przeniesieniu poparcia z PO na PiS w 2015 r. dała tej ostatniej władzę. Później tę grupę zaczęto - lekko pogardliwie – nazywać "symetrystami". A teraz Schetyna mówi, że oni go nie interesują.

Te słowa powinny szokować – ale w tym wywiadzie, skądinąd szeroko cytowanym, nikogo nie zdziwiły. A nie zdziwiły, bo sztabowcy obu obozów politycznych uznali, że nie warto się starać o głosy wyborców centrowych. Bo, po pierwsze, ich coraz mniej. A po drugie: bo łatwiej zmobilizować własnych wyborców, a wtedy ci po środku będą ważyć tyle co nic.

Dlatego przed eurowyborami mamy klimat wojny cywilizacyjnej. Sytuację w stan wrzenia postawił oczywiście film braci Sekielskich, ale już wcześniej mieliśmy wyraźne sygnały, że w tym kierunku kampania skręci. Wystarczy przypomnieć wzmożenie wokół "karty LGBT" w Warszawie czy wokół profanacji wizerunku Matki Boskiej.

I trzeba przyznać, że to jest najważniejsza zmiana w polskiej polityce. Eurowybory rozstrzygną, czy odejdziemy od jednej z kardynalnych reguł – że warto przejmować się wyborcami środka, nie wystarczy odpowiednio zmobilizować swoich, by wygrać.

Przy okazji może upaść też mit drugi. Do tej pory przyjęło się uważać, że przeciętny polski wyborca ma poglądy centroprawicowe – i bez odwołań do takich wartości wyborów się wygrać nie uda. Teraz Platforma (czy szerzej Koalicja Europejska)
bardzo mocno ten dogmat naruszyła. Jeśli da jej to sukces, będzie to wyraźny sygnał, że płyty tektoniczne polskiej polityki się bardzo mocno przesunęły.

Badania, sondaże tego nie pokazują – a jednak Grzegorz Schetyna zaryzykował i postawił na takiego konia. To, w jaki sposób wyczuł zmieniające się trendy, przesądzi o jego politycznej przyszłości bardziej niż cokolwiek innego.

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)