WAŻNE
TERAZ

Nawrocki już po rozmowie z Trumpem. "Rozmowy potwierdziły jedność"

Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010

Obraz
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | Filip Singer
Maciej Deja
oprac.  Maciej Deja

/ 10Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010

Obraz
© PAP/EPA | Filip Singer

Koronawirus wywrócił nam życie do góry nogami, ale właśnie minęło 10 lat od wydarzenia, które - jak żadne inne w XXI wieku - ukształtowało rzeczywistość, w której żyjemy. 10 kwietnia 2010 roku w katastrofie samolotu pod Smoleńskiem zginął prezydent RP z żoną oraz 94 członkami delegacji i załogą samolotu. Tak zapamiętali ten dzień pracownicy Wirtualnej Polski.

10 kwietnia 2010…

Siedziałam właśnie na szkoleniu z podstaw księgowości, nagle mój telefon zaczął wibrować. Na wyświetlaczu ukazał się napis: "teściowa", szybko odrzuciłam połączenie. Po kilku sekundach telefon znowu zaczął dzwonić, oczywiście od tej samej osoby. "Wie, że jestem na szkoleniu, a wydzwania" - po cichu powiedziałam do koleżanki.

Po tych słowach na sali zaczęły po kolei wibrować telefony, prowadząca patrzyła na nas, po kolei prosząc o uwagę. Później i jej telefon zaczął dzwonić. Przeprosiła i wyszła. W tym momencie na sali zaczął się szum, wszyscy zaczęli czytać SMS-y i dzwonić. W tym momencie z kamienną twarzą wróciła prowadząca szkolenie i mówi:
- Już państwo wiecie, wydarzyła się tragedia. Zajęcia odwołane, wracajcie do swoich rodzin.

Wyszłam, wsiadłam do samochodu, włączyłam radio i zaczęło się. To były niezapomniane chwile, przerażenie spikerów, ten dźwięk, te informacje. Lecz najbardziej zapamiętałam miny kierowców jadących obok mnie. Widziałam ich milczenie, szok, przerażenie.

Tak, to już 10 lat.

Pamiętam bardzo dobrze tamtą sobotę. Mieszkałam wtedy w bursie przy Wilczej, rano wyskoczyłam z laptopem na uczelnię, żeby popracować nad pracą licencjacką. Wracałam koło godziny 10. Po drodze wstąpiłam jeszcze do osiedlowego warzywniaka. Kiedy chodziłam między półkami, usłyszałam jakieś szmery. Najpierw dochodziło do mnie: "samolot spadł", "tam był prezydent". Nie miałam pojęcia, o co chodzi. Podeszłam do lady. Panie, które spotykałam na co dzień, były blade jak ściana. Z radia leciał komunikat. Że tupolew, że najważniejsze osoby w państwie, że jakaś awaria. Te kobiety były autentycznie przerażone. No bo jak coś takiego w ogóle mogło się wydarzyć? Jedna po prostu płakała, przyklejona do tego odbiornika.

Kiedy dotarłam do bursy, nie poszłam do swojego pokoju, tylko usiadłam w salonie i włączyłam telewizor. Tego widoku do końca życia nie zapomnę: płacząca Beata Tadla z Kuźniarem w relacji na żywo. Zadzwoniłam do mamy. Chyba ją nawet obudziłam. Powiedziałam jej, że prezydent nie żyje. W pierwszej chwili nie załapała o jakiego prezydenta chodziła, bo spytała: "Kwaśniewski?". Taka absurdalna rzecz, ale bardzo dobrze to pamiętam.

Przed telewizorem siedziałam właściwie do wieczora. Potem umówiłam się ze znajomymi przy "Przekąskach i Zakąskach". Tłum przelewający się przez Krakowskie Przedmieście został ze mną do dzisiaj. Wosk od palących się świeczek na ziemi. Jakoś mam to w głowie cały czas. Kompletnie niepojęte, jak sen, to wszystko.

Karolina Błaszkiewicz, WP Kobieta

/ 10Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010

Obraz
© PAP | Jacek Turczyk

Pamiętam, jechałem z kolegą na uczelnię w Łodzi. Byliśmy w okolicach Lesznowoli. Pierwsze odczucie to był szok, aż stanąłem. Potem telefon na uczelnię z pytaniem, czy są zajęcia. Oczywiście nikt nic nie wiedział. Jechaliśmy dalej. W Łodzi zamieniliśmy kilka słów w dziekanacie, a potem wróciliśmy do Warszawy, bo zanim dojechaliśmy, zajęcia zostały odwołane. Została tylko zaduma nad tym, co nas miało czekać.

10 kwietnia 2010 jako student zaoczny spędzałem czas na uczelni. W trakcie przerwy między zajęciami wyszedłem z kolegami na zewnątrz budynku, gdzie w świetnej atmosferze, przy pięknej pogodzie, cieszyliśmy się z chwili wytchnienia od zajęć. Przerwała ją informacja przekazana nam przez jakąś starszą osobę: wypadek prezydenckiego samolotu, prezydent prawdopodobnie nie żyje.

Szybko poszliśmy do kantyny, gdzie zawsze był włączony telewizor. Jak nigdy, zamiast kanału muzycznego, na kanale informacyjnym. W tamtej chwili reporterzy nie wiedzieli jeszcze czy ktokolwiek przeżył wypadek samolotu. Gdy ta informacja została podana do wiadomości, poczułem jak włosy jeżą mi się na głowie.

W tle wypełnionej po brzegi kantyny najpierw zapadła grobowa cisza, a chwilę później było już słychać płacz i pytania: "co teraz będzie?", "czy będzie wojna?”. Pamiętam, że przez jakiś czas nie mogłem dodzwonić się do najbliższej rodziny, co dodatkowo było dla mnie stresujące. Reszta dnia na uczelni przebiegała na przeplataniu się tematu zajęć z refleksjami o tym, co się wydarzyło.

Pamiętam - bo byłem na studiach zaocznych i akurat w ten dzień umówiliśmy się że po zajęciach pójdziemy na piwo. Więc trzeba było zadbać o logistykę. Na uczelnię nie pojechałem samochodem, tylko autobusem i kolejką. Siedząc na zajęciach od 8:00 trochę byliśmy wyłączeni, były to ćwiczenia, chyba z ekonometrii. W pewnym momencie, ktoś zapytał, czy wiemy co się stało - że prezydent nie żyje. Spojrzeliśmy po sobie, mówiąc w duchu: "ta, jasne, na pewno", ale po chwili zaczęliśmy wertować strony internetowe. Kiedy do wszystkich to doszło, zajęcia zostały przerwane. W powietrzu było czuć żałobę, wszystko ucichło.

Pamiętam, że kolega przyjechał po nas autem i odwiózł do domu. Gdy wróciłem, moja obecna żona dopiero wstała. Oglądała telewizję i nie wierzyła, co się dzieje.

Moi dobrzy znajomi sprzątali piwnicę babci, nie mieli zasięgu, a siedzieli tam dobre pięć godzin bez dostępu do świata i informacji. Gdy skończyli, widzieli płaczących ludzi. Początkowo nie wiedzieli, co się dzieje. Gdy dowiedzieli się o wszystkim, doznali prawdziwego szoku.

Tomasz Zieliński, dyrektor administracji holdingu

/ 10Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010

Obraz
© PAP/EPA | Maksim Szemietow/TASS

W 2010 roku miałem ledwo 15 lat i chodziłem jeszcze do gimnazjum. Polityka raczej nie znajdowała się na liście moich priorytetów życiowych i mgliście kojarzyłem, że prezydent w ogóle wybiera się na jakiekolwiek obchody 10 kwietnia. Pamiętam, że tego grałem na komputerze w multiplayera. To był chyba serwer do GTA San Andreas, gdzie były dostępne wojny gangów, wyścigi, jakieś strzelanie czy po prostu robienie chaosu.

I to właśnie z tej gry dowiedziałem się o katastrofie. Ktoś napisał na ogólnym czacie: "Chłopaki, prezydent nie żyje!". Wtedy jeszcze myślałem, że to żart, albo że chodzi o jakiegoś innego prezydenta. Ale szybkie sprawdzenie informacji w telewizji potwierdziło obawy.

Kiedy "to" już się stało, ja jeszcze spałem. Był początek weekendu, nigdzie się nie spieszyłem. Obudziłem się i niemal odruchowo włączyłem konsolę do grania. Chciałem dokończyć rozgrywkę, którą przerwałem późno w nocy. Konsola długo się włączała, ja powoli się rozbudzałem - i coś było nie tak. Usłyszałem zza ściany głos mamy, która rozmawiała przez telefon. Znałem ten ton głosu. Ton, który zwiastował duże nieszczęście. Im dłużej go słyszałem, tym bardziej wiedziałem, że stało się coś naprawdę złego.

Poszedłem do pokoju rodziców, zobaczyłem włączony telewizor - i jeszcze wczesne wiadomości, raczej w trybie przypuszczającym. Jednocześnie stawało się jasne, że katastrofa wydarzyła się naprawdę. Nie wiedzieliśmy tylko, w jakiej skali. Ale z telefonicznej rozmowy mamy dowiedziałem się o jedną rzecz więcej, niż mogłem zobaczyć w telewizji. Że na pokładzie samolotu była jej przyjaciółka.

Pamiętam to jako ponury okres, przepełniony poczuciem niesprawiedliwości i jednocześnie zagęszczonymi oparami absurdu z całej sytuacji - jak mogło do czegoś takiego dojść, jak to wpłynie na nasze dalsze życie, kraj, może świat. Wydawało mi się, że nie ma odpowiedzi na te pytania a jedynie bicie piany wokół całej sytuacji.

Czułem, że to narodowa tragedia ponad podziałami. Tymczasem prawie od razu w temat mocno wjechała polityka. Co więcej, uważam, że aspekt czysto ludzki w tej całej sprawie pojawił się dużo później i dopiero na drugim planie. Podczas gdy nawet ja myślałem o tym, że ojciec jednego z moich kolegów o włos uniknął tego lotu z uwagi na jakieś zmiany służbowe.

Konrad Piasecki pisał, że miał poczucie, że coś zmarnowaliśmy podchodząc do sytuacji tak, jak do niej podeszliśmy. Ja takie poczucie miałem również wtedy, przy czym jednocześnie nie miałem pomysłu, co powinniśmy zrobić inaczej. Patrząc z perspektywy wychodzi mi, że wszyscy byliśmy zagubieni i nieprzygotowani na to, jak w ogóle zareagować na taką sytuację.

Paweł Kopacki, dyrektor produktu i big daty w reklamie

/ 10Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010

Obraz
© PAP | Paweł Supernak

- Jakiś samolot spadł. Ale to w Rosji - dobiegło mnie z salonu. Teściowa, która akurat przyjechała z wizytą, po śniadaniu umościła się tam z gazetą, kątem oka zerkając na TVN24.

„Aaa, jak w Rosji to mogę sobie nie przerywać spokoju sobotniego poranka” - pomyślałem trochę bezdusznie dopijając w kuchni kawę. Ale nie myślcie o mnie źle. Dla dziennikarza pracującego w gazecie sobota to jedyny w miarę spokojny dzień tygodnia. Ludzi szkoda, wiadomo, ale temat z dalekiej Rosji nie mógł zburzyć sobotniego spokoju. Tamta sobota, 10 kwietnia 2010 roku, była jednak inna.

- Ale to polski samolot, z prezydentem! - krzyknęła teściowa.

Telefon zaczął dzwonić jak szalony. Pół godziny później był już plan. Robimy bezpłatne wydanie "Faktu", na sobotę wieczór, które będzie rozdawane w największych miastach Polski. 10 lat temu byłem wicenaczelnym tej gazety. To ja poprowadziłem chyba pierwsze w historii (i do tej pory być może jedyne) sobotnie kolegium redakcyjne, bo naczelny był wtedy na korporacyjnym wyjeździe na jakiejś bałtyckiej wyspie, a dwoje pozostałych zastępców odpoczywało na urlopach.

Spotkaliśmy się w redakcji jakoś zaraz po godz. 11.
- Wstańmy wszyscy - poprosiłem. Chwilą skupienia oddaliśmy cześć ofiarom katastrofy.
- A teraz kto chce, może się pomodlić za spokój duszy zmarłych.
Nawet nie próbowałem ukrywać, że łzy popłynęły mi po policzkach.

A potem stało się to, co się zwykle dzieje w grupie osób, które profesjonalnie chcą wykonać swoją pracę. Musieliśmy wyłączyć emocje, żeby na chłodno zacząć planować gazetę. Ile stron jesteśmy w stanie zrobić? Czy jest już lista wszystkich ofiar? Czy jest choćby cień szansy, że ktoś przeżył? Czy są już jakieś zdjęcia z miejsca katastrofy? Czy będzie ktoś, kto będzie umiał opowiedzieć coś o przyczynach katastrofy? Kto z polskich władz leci na miejsce? Tych pytań przybywało.

Plan na gazetę powstał szybko. A potem było robienie kolejnych stron. I setki przeglądanych zdjęć. Znowu ciężko było opanować emocje. Potworne obrazy z miejsca katastrofy mieszały się ze zdjęciami ofiar, robionymi za życia. Uśmiechnięta pani prezydentowa, dobrotliwa twarz pana prezydenta, dziesiątki innych twarzy.

- Jezu, ona też? On też? - dużo było tej soboty w redakcji takich pełnych niedowierzania westchnień nad stołem zasypanym zdjęciami pasażerów ostatniego rejsu Tu-154M. Znałem wiele osób ze smoleńskiej listy śmierci. Miałem okazję rozmawiać z nimi jako dziennikarz. A w tamtą sobotę musiałem wybierać ich portrety do gazety, która opisywała ich śmierć.

Wydanie specjalne poszło zgodnie z planem. Bez chwili przerwy zaczęliśmy robić następne, na niedzielny poranek. Adrenalina dawała siłę. Zaczęła odpuszczać dopiero kiedy, grubo po północy, wróciłem do domu. Usiadłem w tym samym miejscu, w którym zastała mnie wieść o katastrofie. W kuchni. Kilka łez pozwoliło trochę zejść z emocji.

Pamiętam, że sam sobie zadawałem wtedy pytanie, jak ta katastrofa wpłynie na społeczeństwo. Kiedy kilka dni później rozgorzał w Polsce spór, czy należy pochować parę prezydencką na Wawelu, nie miałem wątpliwości, że ta niewyobrażalna tragedia nie nauczy nas za wiele. Ale nie myślałem, że może nas aż tak dramatycznie podzielić…

Robert Feluś, redaktor naczelny WP Sportowe Fakty, wicenaczelny WP

/ 10Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010

Obraz
© PAP/EPA | Atilla Kovacs

Słyszałeś, żeby coś się miało wydarzyć w Smoleńsku? - tego typu SMS-y krążyły pewnie między wieloma dziennikarzami 10 lat temu. Dotarły także do mnie. Pracując w mediach, z czasem człowiek uczy się, że wszelkie tego typu rewelacje trzeba traktować na chłodno. Jest tyle plotek, przekłamań, mitomanów opowiadających niestworzone historie. Problem polegał na tym, że w tym przypadku informacja okazała się prawdziwa. Nikt nie musiał dzwonić z redakcji, wzywać na dyżur. Chyba każdy z nas czuł, że w takim momencie w redakcji po prostu trzeba być.
W drodze - jeszcze kolejny telefon do szefa działu, który wcześniej nie odbierał. - Tak, widziałem Piotruś wiadomość, nie wkręcisz mnie, cześć - odpowiedział odbierając zadyszany tuż po treningu. Później widzieliśmy się już w redakcji i nie było nawet chwili, żeby zamienić o tym słowo.
Do dziś pamiętam myśl i do dziś się za nią karcę - czy poniedziałkowy wylot do Brukseli na pewno trzeba będzie przełożyć? Tak, trzeba było, gdy poznaliśmy prawdę o ogromie tej tragedii - nie wiedząc jeszcze wtedy, że podzieli ona Polaków na lata.

Mieszkałam wtedy w Ursusie i, jak co tydzień, jechałam na targ do Piastowa po zakupy. Ta wiadomość zaskoczyła mnie w drodze, usłyszałam ją z radia… Musiałam na chwilę zatrzymać auto i pozbierać myśli.

Na targu wszyscy o tym szeptali i ludzie byli jacyś tacy inni… Przygnębieni, smutni, poza podziałami politycznymi. Wtedy chyba jeszcze nie wszyscy rozumieli, co tak naprawdę się wydarzyło.

Pamiętam ten dzień jak dziś. Leżałam w tym czasie w szpitalu w Rosji, w Kaliningradzie, po zabiegu. Rano zadzwonił do mnie mąż, który już zdążył wrócić do Polski, i zapytał, czy wiem, co się stało. Nie wiedziałam.

Powiedział, że samolot z prezydentem się rozbił i chyba wszyscy zginęli. Byłam w szoku, szybko włączyłam telewizor. W rosyjskich programach nic, tylko nagrania z płonącymi fragmentami samolotu. Nie minęła chwila, a pielęgniarki z oddziału wpadły do mnie z przerażeniem i łzami w oczach, żeby powiedzieć mi, co się wydarzyło.

Beata Mazur, zespół księgowości

/ 10Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010

Obraz
© PAP/EPA | Siergiej Chirikow

Doskonale pamiętam moment, gdy zdarzyła się katastrofa smoleńska. Pomimo soboty dość wcześnie wstałem, wyszedłem z domu, aby przejechać pół Warszawy (z Wawra na Tarchomin). Odwiozłem bowiem mojego synka, który wtedy miał niecałe 3 latka, do moich rodziców na weekend. Przygotowywaliśmy się do narodzin, dlatego pojechałem do hipermarketu.

Poranne zakupy w sobotę to puste alejki, mało ludzi, spokój. Jednak w pewnym momencie zadzwoniła do mnie moja mama - miała w domu włączoną "Trójkę" i właśnie przerwali audycję, aby podać informacje o katastrofie lotniczej.

Musiała mi powtórzyć kilka razy, co się stało. Stałem jak wryty jeszcze kilka minut. W markecie zapadła cisza przerywana od czasu do czasu dzwonkami telefonów komórkowych. Rozmowy i reakcje były zbliżone - ciche "niemożliwe", "o Boże", osłupienie i pustka w oczach ludzi.

Po około 15 minutach gwar i rozmowy nabrały na sile, ale tym razem to nieznajomi pytali siebie wzajemnie czy to prawda, niektórzy włączali na smartfonach strony informacyjne, czytali na głos doniesienia, nazwiska. Dzień był jakiś inny, pusty, ale jednoczący nieznajomych wokół jednego tematu, który wtedy łączy - a teraz niestety tylko dzieli.

Sobota w wielu miastach i miasteczkach to dzień "ryneczkowy" i to była właśnie taka "ryneczkowa" sobota. Objuczona zakupami przemierzałam stragany krok w krok za mamą, bo akurat tego dnia odwiedziłam rodzinny dom i pomagałam rodzicom w sprawunkach. Gdzieś w środku rynku koło wystawki z warzywami nagle czas się zatrzymał.

"Katastrofa samolotowa”, "samolot z prezydentem się rozbił”, "wielu zginęło" - szmer przeleciał po straganach. Niedowierzanie i zdziwienie na twarzach i w słowach. No bo jak to mogło w ogóle być możliwe, by w "dzisiejszych czasach" doszło do takiej tragedii? Żeby najważniejsza osoba w państwie zginęła w wypadku i to w wypadku lotniczym?

Pamiętam też, że na początku nic nie było wiadomo: co dokładnie się stało i ile osób zginęło. Przynajmniej tam - na ryneczku. "Kaczyński żyje", "jest w ciężkim stanie, ale żyje", "kilka osób zginęło, ale tragedia" - mówili. Ktoś coś w radio usłyszał, ktoś coś swojego dopowiedział.
Doszłyśmy z mamą do samochodu w milczeniu. Bez jajek i ogórków kiszonych, które jakoś nie wydały nam się ważne w tamtym momencie.

Joanna Cymska, dział księgowości

/ 10Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010

Obraz
© PAP/EPA | Maksim Szemietow/TASS

Pewnie w przeciwieństwie do wielu moich kolegów i koleżanek, 10 kwietnia 2010 roku na wieść o katastrofie nie pognałam do redakcji, by wziąć niekończący się dyżur. Byłam wtedy na rocznym stypendium programu Socrates-Erasmus w Paryżu. Siedziałam w akademiku, przy komputerze, gdy na Facebooku przeczytałam post mojego znajomego. Jedną z pierwszych, niepotwierdzonych jeszcze informacji o tym, że prezydencki samolot miał kłopoty z lądowaniem w Smoleńsku.

Reakcja była typowa: szok, zaprzeczenie, niewiara. Akademik był pusty i cichy, nie miałam z kim podzielić się tymi emocjami. Zadzwoniłam do rodziców, którzy mieszkają w Szwecji. Przyjęli wiadomość na chłodno.

Chodziłam po pokoju o powierzchni jedenastu metrów kwadratowych i odbijałam się od ścian. W akademiku był tylko jeden ogólnodostępny telewizor, w piwniczce przerobionej na coś w rodzaju świetlicy. Był piękny dzień, świeciło słońce, a ja godzinami tkwiłam w tej piwniczce, na okrągło oglądając krótki materiał pokazywany we francuskich wiadomościach. Półtorej minuty, spalone szczątki tupolewa w rosyjskim lesie, czarno-biała fotografia Lecha Kaczyńskiego. To wszystko. Żadnego programu specjalnego, żadnego breaking newsa. Nie miałam BBC ani innych informacyjnych kanałów, o TVN24 mogłam tylko pomarzyć.

Wypełzłam w końcu na powierzchnię ziemi, w ten piękny dzień, w słońce i zieleniące się drzewa. Nie chciałam zaakceptować, że nadal istnieje świat, w którym ludzie przesiadują w kawiarniach, kupują bagietki, biegają w parku i nie mają pojęcia, co się stało. Ale tak było. We Francji to była zwyczajna sobota. Kawa, croissant, spacer.

Poszłam pod ambasadę Polski zapalić znicz. Leżały tam jakieś marne kwiatki, jakieś wymęczone bukiety. Stało kilka osób. W milczeniu. Nie było współdzielenia emocji, wspólnego przeżywania. Każdy zamknął się w sobie jak w obronnej wieży.

Miałam potrzebę działania. Chciałam pomagać, coś robić, przeżywać. Ale wokół mnie tylko te cholerne bagietki, uśmiechnięte twarze, rozkwitające pąki drzew.

Francuzi długo nie wiedzieli, co się stało. Kiedy w czerwcu mówiłam znajomym z roku, że będziemy mieli przyspieszone wybory, bo nasz prezydent zginął w katastrofie lotniczej, z uprzejmym zainteresowaniem pytali: "Naprawdę? Nic nie słyszałem".

Wróciłam do Polski i do pracy w redakcji. Przy wyborach, a potem przy stenogramach z lotu i sprawozdaniach komisji. Te czterdzieści jeden minut śniło mi się potem po nocach. Do dzisiaj jestem w stanie wyrecytować z pamięci ostatnie słowa, jakie padły w kokpicie tupolewa.

Joanna Kocik, wydawca strony głównej WP

/ 10Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010

Obraz
© screen | tvn24

Tego dnia oglądałam Dzień Dobry TVN. Pamiętam, że gdy zaczęły dopływać pierwsze sygnały o katastrofie, na bieżąco zaczęli zmieniać scenariusz programu. Zaplanowana była rozmowa z kimś, kogo bliski był na pokładzie samolotu. Nie zostało to już wyemitowane.

Przełączyłam na TVN24, gdzie serwis prowadził Radosław Kuźniar. Pamiętam, że w trakcie programu zarówno on, jak i Beata Tadla, która czytała tego dnia wiadomości, przebierali się w ciemne ubrania. Gdy czytali listę osób, które były na pokładzie, nie mogli powstrzymać łez.

Pamiętam polityków, którzy byli w porannym paśmie gośćmi, m.in Wojciecha Olejniczaka. Poproszony o skomentowane sytuacji na gorąco także płakał w studio.

Mi też ten sobotni poranek został w pamięci.

Akurat dzień wcześniej w piątek wieczorem zorganizowałem "pępkowe" i oblewaliśmy narodziny mojego syna. Jak to na "pępkowym", nie oszczędzaliśmy alkoholu - wyszła jedna z grubszych imprez, jakie pamiętam, zresztą był solidny powód do świętowania i zabawy.

Następnego dnia z rana, ledwo żywy dostałem SMS od koleżanki, która również była na tej imprezie. Brzmiał on mniej więcej tak: "Hej słyszałeś? Prezydent nie żyje!". Potraktowałem to jako dowcip i odpisałem jej: "Ja też się słabo czuję".

I wtedy pamiętam że napisała mi kolejny SMS, że ona na poważnie i żebym włączył TVN24. Dopiero po tym dotarło do mnie, że to chyba nie jest dowcip. Wyskoczyłem z łóżka, pobiegłem do telewizora i z miejsca wytrzeźwiałem.

10 kwietnia 2010 roku moja córka miała w przedszkolu imprezę urodzinową. Początek miał być chyba o godzinie 11. Nie mamy w domu telewizora, radia też nie włączaliśmy, zajęci przygotowaniami. Zawieźliśmy dzieci i cały majdan do przedszkola, gdzie panie przedszkolanki miały się wszystkim zająć - sprawić, żeby dzieciaki przeżyły ten dzień jak najradośniej.

I właśnie spojrzenie na zszarzałe twarze pań przedszkolanek było tym momentem, kiedy się dowiedzieliśmy. Że stało się coś bardzo poważnego, a szczegóły szybko do nas dotarły.
Panie przedszkolanki, część rodziców i my przez całą imprezę staraliśmy się robić dobrą minę do złej gry, zabawiać i animować dzieciaki, ale wiadomo, że myślami każdy był gdzie indziej. Było naprawdę trudno się w takiej sytuacji odnaleźć, tym bardziej, że każdy, na ile mógł, nasłuchiwał i sprawdzał newsy.

W takim rozdwojeniu jaźni upływały nam kolejne godziny.

Arkadiusz Szurman, koordynator ds. analiz produktowych

/ 10Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010

Obraz
© PAP | Jacek Turczyk

Obudził mnie telefon. Słyszę, że samolot spadł, część pasażerów mogła zginąć. Właśnie tak "mogła zginąć", bo przecież wtedy nie mieściło się w głowie, że nie przeżył nikt. Nawet wbrew rozsądkowi, bo jak samolot spada, to generalnie szans na przeżycie nie ma. Niby to wszyscy wiedzieliśmy, ale jak to, prezydent? Nie, prezydent na pewno żyje…

Godzinę później już dojeżdżałam do redakcji, w której wtedy pracowałam. Już była pełna, a z każdą minutą przychodzili kolejni dziennikarze. "Nie mogłam być w domu", "musiałem przyjść" - mówili. Wielu płakało, szczególnie ci zajmujący się polityką. W tym samolocie byli ludzie, z którymi dobrze się znali, rozmawiali codziennie lub niemal codziennie. Kilku mówiło mi potem, że nigdy nie wykasowali tych numerów ze służbowych komórek.

Nasz kolega redakcyjny też poleciał do Smoleńska. I to wiszące pytanie: co z Krzyśkiem? Gdzie jest Krzysiek? Czy on…? Szczęście w nieszczęściu, Krzysiek poleciał jakiem, wylądował w Smoleńsku wcześniej. Wrócił dopiero po ponad tygodniu, miał tam co robić.

Pracowaliśmy, jak umieliśmy najlepiej. Co może pisać w takich chwilach dziennikarz ekonomiczny? Co z NBP? Przecież prezes Skrzypek był w tym samolocie. Jak będzie teraz pracował rząd? Jak Sejm i Senat? Co nas czeka w poniedziałek, co z gospodarką, która nie ogląda się na żałobę? Czy nasze państwo działa, czy nie? W sobotę nikt nie znał odpowiedzi na te pytania. Eksperci, którzy zawsze wiedzą co powiedzieć, tym razem przyznawali, że nie, nie dziś, pani wybaczy, nie mam głowy, nie wiem, nie umiem, jestem w szoku.

Pracowałam w Warszawie na Brackiej. Na Krakowskim Przedmieściu krążyli ludzie, nie wiedzieli, co ze sobą zrobić. Do afery o krzyż było jeszcze bardzo daleko. Wtedy była potrzeba by wyjść, nie siedzieć w domu, coś zrobić, coś zamanifestować. Pogoda była piękna, słońce na całym Krakowskim Przedmieściu i ci ludzie, którzy chcieli gdzieś zapalić znicz, położyć kwiaty, popłakać przez chwilę. W kościele Świętej Anny tuż przy Placu Zamkowym był ślub… Przecież sobota. Czy już wiedzieli? Musieli wiedzieć, bo tak smutnego wyjścia z kościoła młodej pary jeszcze nie widziałam.

Później się zaczęło. Kondukt za konduktem. Kolejne trumny jadące przez miasto. I - dla dziennikarza - praca od rana do nocy i w nocy też. Ale inna, niż kiedykolwiek wcześniej i kiedykolwiek później. Msze, pogrzeby, kondukty. Wystawione trumny pary prezydenckiej i niekończący się sznur ludzi, chcących im oddać cześć. Wszystko, co w nas złe, zaczęło wychodzić później.

Agata Kalińska, money.pl

10 / 10Katastrofa smoleńska. Tak zapamiętaliśmy 10 kwietnia 2010

Obraz
© PAP | Paweł Supernak

Szefowa wydawców Polsatu zadzwoniła, kiedy byłem pod prysznicem. Oddzwoniłem. Założyłem garnitur, z najwyższa możliwą prędkością pojechałem skuterem do Polsatu przez piękne, ciepłe miasto Wisłostradą.

Pamiętam, że to był śliczny dzień. Z pracy wyszedłem po 8 dniach.

Wieczorem 9 kwietnia 2010 r. wróciłam ze swojej pierwszej w życiu podróży samolotem. Wielkie wydarzenie. Wciąż podekscytowana, rankiem 10 kwietnia zaczęłam rozpakowywać walizkę i oglądać przywiezione pamiątki. W między czasie włączyłam telewizor, a tam coś, co jest absolutnie niewyobrażalne! Przez dłuższy czas myślałam, że to pomyłka, spadł inny samolot, albo nikomu nic się nie stało. No niestety.

Dokładnie pamiętam tę sobotę. Zbierałam się na trening i oglądałam TVN, gdy prowadzący zamarli i powiedzieli, co się stało. Pierwsze, co zrobiłam, to zaczęłam pisać do znajomych, którzy mieszkali za granicą. Nie wiem dlaczego, ale pomyślałam, że skoro są tak daleko, to pewnie nie wiedzą, co się stało. Nikt nie mógł uwierzyć. Pojechałam na trening z pustką w głowie.

Wybierałem się z żoną na rower. Już zdążyłem ubrać się obcisłe spodenki, spoglądając czasem na rozmowę w studio TVN24. Pierwsze słowa, jakie usłyszałem, to że doszło do awarii samolotu z prezydentem na pokładzie.

Stałem w tym rowerowym stroju, zaskoczony obrotem sytuacji, ale gdy słowo "awaria" szybko zmieniło się na "rozbił się" to był… Nawet nie szok, jakiś rodzaj zdziwienia i zaskoczenia. Jak to rozbił się z samolot z prezydentem? Takie rzeczy nie zdarzają nie w cywilizowanym świecie… Wojna?

Pracowałem wtedy w dzienniku "Metro". Nawet nie wiem, czy do siebie dzwoniliśmy. Wszyscy po prostu przyjechali do redakcji. Gdy jechałem taksówką, padał deszcz. Patrzyłem w szybę, nie mogłem uwierzyć, że to się stało. Nie rozmawialiśmy z taksówkarzem, w radiu grała muzyka.

Nie pamiętam, kiedy później jeździłem rowerem. Dwa lata później urodziła się Marta, a w 2013 Piotr. Nigdy o Smoleńsku z dziećmi nie rozmawialiśmy. To dla nich tak odległe wydarzenie, jak dla nas II wojna światowa.

Krzysztof Olszewski, strateg kontentu

Wybrane dla Ciebie

Szef BBN o wpisie Trumpa. "Zapowiedź jakichś działań"
Szef BBN o wpisie Trumpa. "Zapowiedź jakichś działań"
Nawrocki po rozmowie z Trumpem. Opublikował wpis
Nawrocki po rozmowie z Trumpem. Opublikował wpis
Flaga z sierpem i młotem na maszcie. Służby działają
Flaga z sierpem i młotem na maszcie. Służby działają
Działo się w środę. Oto najważniejsze wydarzenia [SKRÓT DNIA]
Działo się w środę. Oto najważniejsze wydarzenia [SKRÓT DNIA]
Szef kancelarii prezydenta: Trwa rozmowa Trump-Nawrocki
Szef kancelarii prezydenta: Trwa rozmowa Trump-Nawrocki
Kolejny dron znaleziony w Polsce. Incydent pod Lublinem
Kolejny dron znaleziony w Polsce. Incydent pod Lublinem
Zełenski po rozmowie z Tuskiem. "Musi dojść do odpowiedniej reakcji"
Zełenski po rozmowie z Tuskiem. "Musi dojść do odpowiedniej reakcji"
Były wiceprezydent USA ws. dronów. "Nadszedł czas"
Były wiceprezydent USA ws. dronów. "Nadszedł czas"
Tusk po rozmowach z liderami Europy. "Wsparcie obrony powietrznej"
Tusk po rozmowach z liderami Europy. "Wsparcie obrony powietrznej"
Niemcy o dronach nad Polską. "Przełomowy moment"
Niemcy o dronach nad Polską. "Przełomowy moment"
Skradziono samochód Tuska. Służby specjalne działają
Skradziono samochód Tuska. Służby specjalne działają
Merz o dronach nad Polską. "Niemiecki rząd ostro potępia"
Merz o dronach nad Polską. "Niemiecki rząd ostro potępia"