Janicki dla WP: politycy wszystkich opcji lekceważą procedury. „Sorry, taki mamy klimat”
Gen. Marian Janicki w wywiadzie dla Wirtualnej Polski potwierdza, że Donald Tusk jako premier prowadził prywatny samochód, co uniemożliwiało skuteczną ochronę i próbował wyjeżdżać na narty bez obstawy. Z kolei Bronisław Komorowski zabraniał używania sygnałów świetlnych swojej kolumnie prezydenckiej. Według byłego szefa BOR politycy wszystkich opcji lekceważą procedury, ale obecna sytuacja w Biurze paradoksalnie może się skończyć dobrze dla borowców.
14.02.2017 | aktual.: 14.02.2017 15:42
Z gen. Marianem Janickim, byłym szefem Biura Ochrony Rządu, rozmawia Grzegorz Łakomski
Który szef ochrony ważnego polityka miał pseudonim "Nic nie mogę"?
(Cisza). Aaaa tak. Dowiedziałem się o tym od kolegów. Wcześniej nie wiedziałem. To Krzysztof Klimek [szef ochrony Donalda Tuska, który został następcą Janickiego jako szefa BOR – red.].
Wie Pan skąd ta ksywka?
Nie.
Nie potrafił się postawić premierowi w sytuacjach, gdy - jak przyznają funkcjonariusze BOR - względy PR-u wygrywały z procedurami bezpieczeństwa.
Nie należałem do tego typu ludzi. Nie jest to tajemnicą, bo media opisywały, że Donald Tusk chciał zawsze chciał jeździć sam na urlop, ale jeździł w asyście funkcjonariuszy BOR. Nie widział tej asysty. Ale jak potrenował w jednej sytuacji pomocy, to asysta pojawiła się za półtorej minuty.
Premier jest chroniony ustawowo, nie ma prawa zrzec się ochrony.
Może powiedzieć "dziękuję", choć ochrona jest ustawowa. Premier prosił, bym zminimalizował ochronę, a ja i tak robiłem swoje. To była dyskretna ochrona.
Tusk jeździł też po Sopocie prywatnym samochodem.
Tak. My jeździliśmy za nim.
To skuteczny sposób ochrony, gdy VIP jeździ swoim samochodem, w którym nie ma funkcjonariuszy BOR?
Oczywiście, że nie. Sorry, taki mamy klimat. Mieliśmy takiego premiera, który był człowiekiem wolnym, ale to było na początku.
Nie do końca. Tych wyjazdów na narty było kilka, a ostatni bliżej końca okresu sprawowania przez Tuska stanowiska szefa rządu.
Niech tak będzie. Ale nigdy nie było żadnego zagrożenia, bo zawsze na stoku był funkcjonariusz BOR wyśmienicie jeżdżący na nartach z pakietem medycznym. Zawsze było dwóch nie do poznania mówiących po angielski i niemiecku. To byli ludzie, których on nie znał.
Fakt, że musieli się przed premierem ukrywać, raczej im nie ułatwiał pracy.
To nie pomagało, ale musieliśmy się dostosować do sytuacji.
W przypadku Bronisława Komorowskiego też musieliście, bo będąc prezydentem zabraniał swojemu kierowcy używania sygnałów. Wolał stać na czerwonym świetle.
Zgadza się.
To nie był moment, w którym należało się postawić Tuskowi czy Komorowskiemu i powiedzieć, że z uwagi na własne bezpieczeństwo powinni się dostosować?
Moje rozmowy z prezydentem Komorowskim na temat bezpieczeństwa nie należały do łatwych, ale zawsze dochodziliśmy do konsensusu. Nie było tak, że któraś strona odpuszczała. Muszę się pochwalić, że raczej wychodziło na moje.
Komorowski zaliczył jednak wypadek samochodowy i to pod samym Belwederem.
Doszło do niego w grudniu 2014 roku. Wtedy mnie już nie było w BOR, ale znam sprawę. Kobieta z dziećmi jechała wtedy samochodem i uderzyła w jeden z pojazdów w kolumnie prezydenckiej. Prezydent zareagował natychmiastowo i zaprosił tą panią do Belwederu.
Dziecko ucierpiało w tym wypadku?
Z tego, co wiem, nie było obrażeń.
Ale potem kobieta miała pretensje i czuła się poszkodowana.
Policjanci, którzy przyjechali na miejsce, uznali, że to była wina tej pani, która najechała z tyłu. Dostała 600 zł mandatu. Oznajmiła, że będzie się odwoływać do sądu, ale – z tego , co wiem - nie złożyła w terminie odwołania. Choć mogę mieć nieścisłe informację.
Były jeszcze inne poważne wypadki? Mariusz Błaszczak mówi, że było ich więcej niż dwadzieścia rocznie, ale nie chce ujawnić szczegółów.
Tak, ponad dwadzieścia. U nas wszystkie szkody były liczone. Nawet jak samochód w myjni urwał lusterko. Szkód stricte komunikacyjnych było bardzo mało.
Teraz drobiazgowo się sprawdza, czy kolumna Beaty Szydło poruszała się prawidłowo i czy samochód był pancerny, a za Pana czasów w BOR ani Tusk, ani Komorowski nie jeździli pełną kolumną składającą się z trzech samochodów. Nie chcieli kłuć w oczy wyborców i pozwalali jedynie na dwa.
W Warszawie tak było.
I w tym wypadku PR wygrywał z bezpieczeństwem?
Jak jeździli po Warszawie, to dwoma samochodami. Nie była to pełna kolumna. Poza Warszawą był ochronny z tyłu, by chronić przed możliwością wjechania w tył. Niestety my się też musimy przystosować do reguł.
Pytanie - gdzie jest granica. Najbardziej skrajny przykład pochodzi z okresu kampanii wyborczej, gdy premier Tusk jeździł po Polsce "Tuskobusem", a funkcjonariusze BOR musieli się chować.
"Tuskobus"; to był ewenement w kampanii wyborczej w 2012.
Obok nie mogło być żadnego samochodu ochronnego.
Był.
Ale musiał się trzymać daleko, by go kamery nie pokazały.
Były inne samochody nie należące do BOR. Mieliśmy różne warianty ochrony. Po to jesteśmy.
Były problemy w komunikacji? Donald Tusk był nieufny i o jego planach ochrona musiała się dowiadywać nieformalnymi kanałami.
Tylko na początku.
Jest problem z przekazywaniem informacji borowcom przez polityków?
Nie, nie zgłaszano mi tego problemu. Wiem, że po moim odejściu był jeden i drugi minister, który mówił, gdzie jedzie dopiero jak wsiadał do samochodu. I później przez to mieliśmy "Sowę"; [restaurację "Sowa i Przyjaciele", gdzie nagrywano polityków rządu Tuska - red.].
Wielu ministrów tam jeździło. Żaden nie uprzedzał?
Tak. Jakby minister powiedział, że jedzie na pilne spotkanie tu i tam, to chłopcy by tam pojechali i zabezpieczyli to miejsce. I byłoby inaczej, ale może nie warto do tego wracać.
Jak wygląda podejście polityków do procedur? Lekceważą je?
To jest największa bolączka.
Czy patrząc na relacje na linii politycy - BOR nie widzi Pan potrzeby wprowadzenia regulacji, które umożliwią borowcom, by w niektórych sytuacjach mogli postawić na swoim?
Jest dobrze, dopóki nic się nie stanie. Aktualnie nie jest dobrze. Teraz wszyscy pójdą po rozum do głowy i będą jeździli na bombach [syrenach - red.], na sygnałach przemiennych [świetlnych - red.], bo coś się stało. Ale to będzie trwało chwilę. Potem przyjdzie kampania wyborcza i znowu będzie inaczej. Niezależnie od ekipy rządzącej.
Politycy lekceważą kwestie bezpieczeństwa?
Tak. Niezależnie od tego, kto rządzi. Zawsze jest "minimalnie, najmniej, a może tego nie, a może tego za dużo". Teraz widzę, że może być dobrze dla kolegów z BOR-u.
Prawicowe portale oskarżają, że jestem głównym krytykiem. Nie mówię źle i nie osądzam, ale nie jestem też klakierem, który powie "odwalcie się wszyscy od nich, bo tam jest wszystko OK". Nie jest OK. Źle się dzieje. To ja zostałem zaatakowany jako pierwszy, bo wcześniej nie krytykowałem BOR-u. Proszę sprawdzić moje wcześniejsze wypowiedzi. Stronię od krytyki, ale nie można powiedzieć, że wszystko jest cacy i nic się nie stało. Stało się. Tego ciągu wypadków, do których doszło w ostatnim roku, nie da się obronić. Jednak każda krytyka pomaga. Za chwilę będzie lepiej.