Jan Zumbach - dowódca dywizjonu 303 został przemytnikiem i najemnikiem w afrykańskich rebeliach
Za podniebne triumfy w Bitwie o Anglię Jan Zumbach otrzymał awans na podpułkownika, szereg odznaczeń wojskowych i zaszczyt dowodzenia dywizjonem 303, a później dwoma Skrzydłami Myśliwskimi. Po wojnie zaangażował się w konflikty w Afryce, walczył m.in. o niepodległość Diafry. Konstruowane według jego pomysłu bomby śmiertelnie raniły nigeryjskiego szefa sztabu, innym razem uszkodziły największy nigeryjski rządowy okręt bojowy. Każde celne uderzenie umacniało legendę Zumbacha - znanego pod pseudonimem Johny Kamikaze Brown. W pewnym momencie lokalna prasa zaczęła nazywać go "zbawcą Biafry" - pisze Michał Staniul w artykule dla WP.
Za podniebne triumfy w Bitwie o Anglię Jan Zumbach otrzymał awans na podpułkownika, szereg odznaczeń wojskowych i zaszczyt dowodzenia dywizjonem 303, a później dwoma Skrzydłami Myśliwskimi. Po wojnie zaangażował się w konflikty w Afryce, walczył m.in. o niepodległość Biafry. Konstruowane według jego pomysłu bomby śmiertelnie raniły nigeryjskiego szefa sztabu, innym razem uszkodziły największy nigeryjski rządowy okręt bojowy. Każde celne uderzenie umacniało legendę Zumbacha - znanego pod pseudonimem Johny Kamikaze Brown. W pewnym momencie lokalna prasa zaczęła nazywać go "zbawcą Biafry" - pisze Michał Staniul w artykule dla WP.
Gdy II wojna światowa dobiegła końca, a zapisy traktatów pokojowych na dobre wsiąkły w papier, na Zachodzie stacjonowało ponad 200 tysięcy polskich żołnierzy. Od szeregowych po najwyższych dowódców, niemal wszyscy stanęli przed tym samym dylematem: wrócić czy zostać?
Ojczyzna pociągała, lecz nie była sobą. Nowa władza, narzucona przez Moskwę, zmieniła ją w kraj zupełnie inny od tego, za który przelewali krew. "Pełnił służbę w armii obcej" - taki zapis w aktach był niczym ołowiany ciężar, który ciągnął na dno. Powrót oznaczał śmiertelne ryzyko, szczególnie dla oficerów. Wielu miało się o tym przekonać w ubeckich katowniach.
Na tych, którzy zostali za granicą, nie czekało jednak wcale beztroskie życie.
W czasie pokoju polscy mundurowi stali się dla zachodnich sojuszników problemem. Wymęczone państwa Europy nie chciały, ani narażać się Stalinowi, ani ponosić kosztów utrzymywania żołnierzy znad Wisły - niezależnie od tego, jakie były ich zasługi. Skromne wojskowe emerytury otrzymało zaledwie czterech z prawie 130 przebywających na Zachodzie polskich generałów. Tysiące Polaków, nawet tych obwieszonych orderami, pozostały bez grosza przy duszy.
Ale byli też tacy, którzy nie mieli zamiaru kajać się przed stalinowską bezpieką lub klepać biedę w jakiejś londyńskiej norze. Jednym z nich był Jan Zumbach: bohater, najemnik i zbrodniarz w jednej osobie.
Decyzja
"Tak, tak, tak, będę pilotem" - przysiągł sobie trzynastoletni Janek, gdy wiosną 1928 roku po raz pierwszy ujrzał z bliska dwupłatowe Potezy XXV. Pokaz lotniczy w Brodnicy, tuż obok jego rodzinnego Bobrowa, wywarł na nim wielkie wrażenie. Tak wielkie, że zamiarów - pomimo wytrwałych protestów owdowiałej matki - nigdy nie zmienił. Ukończywszy w wieku 19 lat gimnazjum, młody mężczyzna zaciągnął się do wojska i szybko aplikował do akademii swych marzeń: elitarnej Szkoły Podchorążych Lotnictwa w Dęblinie. Miejsc na roku było 90. Chętnych - ponad sześć tysięcy.
W międzywojennej Polsce nie brakowało zdolnych konstruktorów, za to zdecydowanie brakowało pieniędzy - właściwie na wszystko. W połowie lat 30. polskie samoloty były już mocno zacofane w stosunku do tych, którymi dysponowały europejskie potęgi. Dowództwo starało się nadrobić to odpowiednim doborem ludzi: do szkół lotniczych przyjmowano tylko najlepszych kandydatów. Ich pochodzenie nie miało znaczenia; liczył się sokoli wzrok, nadludzki refleks, kamienna koncentracja i odważne serce. Jan Zumbach, mimo że wyjątkowo krnąbrny, posiadał każdą z tych cech.
Szkolenie w Dęblinie prędko zweryfikowałoby zresztą najmniejszą słabość. "Jedno z ćwiczeń polegało na dwójkowym locie skrzydło w skrzydło, zawróceniu i skierowaniu się na pełnym gazie wprost na trzeci samolot lecący z naprzeciwka. Z kursu wolno było zboczyć w ostatniej chwili. Zgodnie z rozkazem walący prosto jak strzała na nadlatującą maszynę Zumbach czekał... czekał... dopóki nie zobaczył oczu drugiego pilota. Dopiero wtedy wyrwał w bok, pewny, że za ułamek sekundy doszłoby do zderzenia. Kiedy wylądował, dumny ze swoich stalowych nerwów, usłyszał od dowódcy reprymendę: "za wcześnie pan skręcił, Zumbach!" - opisują w książce "Sprawa honoru. Dywizjon 303 Kościuszkowski" Lynne Olson i Stanley Cloud.
Po zdobyciu oficerskich szlifów, podporucznik Zumbach otrzymał przydział do stacjonującej w Warszawie 111 Eskadry Myśliwskiej im. Tadeusza Kościuszki. Nie było mu jednak dane walczyć w obronie stolicy - wojna wybuchła akurat wtedy, gdy po ciężkim wypadku rehabilitował pogruchotaną nogę w Zaleszczykach na południu Polski. Kiedy usłyszał o niemieckiej inwazji, natychmiast dokuśtykał do najbliższej stacji kolejowej i pociągiem ruszył do jednostki. Niestety, było już za późno - jego eskarda walczyła poza Warszawą, a wkrótce Niemcy i Rosjanie zalali cały kraj.
Dla Jana Zumbacha, jak i tysięcy innych polskich żołnierzy, nie oznaczało to końca wojny. Najpierw, siedząc za sterami starego samolotu łącznikowego, dostał się do neutralnej Rumunii. Potem - poprzez Grecję i Bliski Wschód - dołączył do biało-czerwonych oddziałów we Francji.
Ku jego rozczarowaniu, nad Sekwaną czekało go niewiele akcji. Dowództwo francuskich sił powietrznych, wyjątkowo zresztą biernych, spychało 1600 wytrenowanych par rąk Polaków na margines. Z reguły udostępniano im jedynie przestarzały sprzęt i oddelegowywano do obrony drugorzędnych fabryk i baz wojskowych; w bezpośrednich walkach udział wziął zaledwie co dziesiąty z nich. "Dla tych z nas, którzy pałali chęcią odpłacenia Niemcom tą samą monetą, był to długi okres podupadania na duchu" - pisał później w swoich wspomnieniach lotnik spod Brodnicy.
Skuteczność
Po upadku Francji, w czerwcu 1940 roku Zumbach wycofał się do Wielkiej Brytanii. Niecały miesiąć później rozpoczęła się Bitwa o Anglię. Polacy znowu znaleźli się na bocznym torze - podobnie jak Francuzi, Brytyjczycy uważali ich za zbyt niezdyscyplinowanych i nieustannie wysyłali na "doszkalanie". Podejście zmienili dopiero wtedy, gdy po pierwszych tygodniach starć stracili niemal jedną czwartą własnych, często bardzo niedoświadczonych, pilotów. 2 sierpnia Jan Zumbach został członkiem nowo powstałego Dywizjonu 303 - bezpośredniego spadkobiercy 111 Eskadry. Już wkrótce startujący z lotniska w Northolt "Kościuszkowcy" mieli stać sie postrachem Luftwaffe i najbardziej zabójczą jednostką po brytyjskiej stronie.
Jan Zumbach fot. Wikimedia Commons
"7 września 1940. Pod sobą zobaczyłem Dorniera 17 albo Dorniera 215, który odskoczył od szyku. Wlazłem mu na ogon. (...) Druga moja seria skutku nie dała. Dopiero trzecia, bardzo długa, zapaliła prawy silnik i Dornier zwalił się. W tym momencie zauważyłem drugiego Dorniera nieco nade mną. (...) Do ostatniego swojego pocisku rąbnąłem z 20 metrów blisko trzysekundową serię, po której zapalił mu się lewy silnik" - tak opisywał w dzienniku znajomego kronikarza swoją pierwszą zwycięską potyczkę z Niemcami. W ciągu następnych dwudziestu dni zestrzelił jeszcze sześć wrogich maszyn.
Do końca konfliktu popularny Donald (od zadartego, "kaczego" nosa) zaliczy łącznie 12 potwierdzonych trafień i pięć prawdopodobnych. Da mu to szóste miejsce na liście najskuteczniejszych polskich lotników. Za podniebne triumfy otrzyma awans na podpułkownika, szereg odznaczeń wojskowych i zaszczyt dowodzenia dywizjonem 303, a później dwoma Skrzydłami Myśliwskimi. Wojna przyniesie mu też galerię blizn i krótki epizod w niemieckiej niewoli, z której wyzwolą go w maju 1945 roku Amerykanie.
Jan Zumbach (z lewej) i Mirosław Ferić fot. Wikimedia Commons
Zmiana kursu
Mimo sławy bohatera, Zumbach uchodził za ujmującego i skromnego człowieka, który nie lubi opowiadać o swoich czynach; w pobitewnych rozmowach znacznie częściej podkreślał odwagę kompanów niż własne osiągnięcia. Na skromne, ascetyczne życie ochoty jednak nie miał - uwielbiał suto zakrapiane imprezy, towarzystwo kobiet i pieniądze. Już pod koniec wojny okazjonalnie dorabiał do 50 funtów miesięcznych poborów przemycając kamienie szlachetne między Belgią i Wyspami. Po upadku III Rzeszy uczynił szmuglerkę swym głównym źródłem dochodu.
W 1947 roku, tuż po rozwiązaniu dywizjonu 303, energiczny pilot zorganizował sobie szwajcarski paszport (ze Szwajcarii pochodził jego ojciec) i przeniósł się do Francji. Tam, wraz z kilkoma znajomymi z lotnictwa i półświatka, założył przedsiębiorstwo Flyaway Ltd. Oficjalnie firma oferowała usługi transportowe, lecz w rzeczywistości zajmowała się głównie nielegalnym przerzutem wszystkiego, na czym można było zarobić: złota, diamentów, używek, cukru, a nawet ludzi, w tym żydowskich bojowników zmierzających do Palestyny.
Bonanza nie trwała długo. Po trzech tłustych latach jeden ze wspólników Zumbacha uciekł ze wspólną gotówką do Ameryki Południowej, inny zginął w strzelaninie z włoskimi celnikami. Granice stawały się coraz szczelniejsze, grzywny coraz dotkliwsze, a widmo odsiadki - coraz wyraźniejsze. W końcu biznes musiał upaść.
W połowie XX wieku, pilot ożeniony z młodszą o dwie dekady Francuzką, postanowił się ustatkować. Najpierw, nieco po znajomości, został dyrektorem fabryki ręczników. W 1955 roku zainwestował zaoszczędzone pieniądze w dyskotekę w Paryżu. Saint-Florentin cieszyła się sporą popularnością i pozwoliła mu na otwarcie kolejnych lokali; zyski szybko zapewniły Zumbachom finansową stabilizację.
Sęk w tym, że to wcale nie spokoju polski awanturnik potrzebował najbardziej.
"Co jakiś czas opuszczałem moją hałaśliwą piwnicę, wynajmowałem samolot turystyczny i podziwiałem z powietrza wspaniałe wieże kościołow w Poitiers, Angouleme i Perigeux. Potem znów zanurzałem się w noc, muzykę pop i strumienie whisky - życie rujnujące siły" - wspominał.
Okazja na ucieczkę pojawiła się w 1962 roku.
Serce Afryki
Polski lotnik nigdy nie ukrywał, że tęskni za adrenaliną. Wspominał o tym, i w listach do dawnych towarzyszy broni, i w czasie popijaw ze znajomymi w zakazanych knajpach. Wieści o spragnionym akcji weteranie wojennym dotarły w końcu do człowieka, który właśnie kogoś takiego potrzebował: Mojżesza Czombe, przywódcy próbującej oderwać się od Demokratycznej Republiki Konga Katangi.
Wkrótce, podczas spotkania w Genewie, afrykański watażka złożył Zumbachowi propozycję: w zamian za sowite wynagrodzenie, Polak miał zbudować i poprowadzić do boju katangijskie lotnictwo. Nie trzeba było go długo namawiać. W ciągu paru tygodni zwerbował grupę sprawdzonych pilotów, kupił kilka sfatygowanych samolotów z demobilu i wyruszył walczyć w Afryce.
Choć zapowiadała się dobrze, cała eskapada okazała się klapą. Ambitny i zachłanny Czombe szybko stracił resztki międzynarodowego poparcia, prędko odwróciły się od niego także belgijskie koncerny, które liczyły na lukratywne kontrakty na wydobycie złota i miedzi. Nim skończył się rok, Zumbach mógł wracać do domu: działające pod egidą ONZ myśliwce Saab nie dały żadnych szans jego zardzewiałej eskadrze. Nim to się stało, Polak zdążył jednak zbombardować wiele nieprzychylnych Czombemu wiosek, do których wkraczały potem oddziały Jeana Schramme - znanego z okrucieństwa belgijskiego najemnika. Dziś najpewniej nazwano by to po prostu zbrodniami wojennymi.
Zbawca?
Porażka w Kongo nie zniechęciła Zumbacha do Afryki - przynajmniej nie na tyle, by nie dał jej drugiej szansy. W 1967 roku roku skontaktowali się z nim przedstawiciele nigeryjskiego ludu Ibo, który również walczył o niepodległość swojej ziemi: Biafry.
Chociaż dysponował jeszcze mniejszymi środkami niż w Katandze (początkowo starczyły na zakup zaledwie jednego zdezelowanego bombowca B-26), na zachodnioafrykańskim froncie polski lotnik odniósł znacznie większe sukcesy. Konstruowane według jego pomysłu "bomby" z fosforu i benzyny, ręcznie zrzucane z pokładu przez czarnoskórych powstańców, regularnie siały spustoszenie w szeregach wroga; w trakcie jednego z ataków śmiertelnie raniły nigeryjskiego szefa sztabu, innym razem uszkodziły największy rządowy okręt bojowy. Każde celne uderzenie umacniało legendę Zumbacha - znanego pod pseudonimem Johny Kamikaze Brown. W pewnym momencie lokalna prasa zaczęła nazywać go "zbawcą Biafry".
Rebelia była jednak skazana na osteczną klęskę. Różnicy potencjałów między małą prowincją i wielką Nigerią nie dało się przeskoczyć. Polski najemnik zdawał sobie z tego doskonale sprawę - zwłaszcza po tym, jak w trakcie jednego z rajdów został poważnie ranny. Po czterech miesiącach pożegnał więc afrykańskich towarzyszy i wrócił do Paryża. Biafra broniła się jeszcze przez dwa lata.
Czarne plamy
Ostatnie kilkanaście lat życia słynnego pilota pozostaje do dzisiaj w dużej mierze tajemnicą. Mimo że ciągle dobrze zarabiał na paryskich klubach, ponownie zaangażował się w szemrane interesy.
Wykorzystując nabyte - nierzadko przy kieliszku - znajomości wśród oficjeli PRL, zaczął handlować nadwyżką broni i amunicji z magazynów Ludowego Wojska Polskiego; szczególnie bliskie kontakty utrzymywać miał z bliskowschodnimi reżimami. W połowie lat 80. zwierzał się przyjaciołom, że niedługo rozpocznie kolejne duże przedsięwzięcie. O co chodziło? Tego już się raczej nie dowiemy.
3 stycznia 1986 roku znaleziono go martwego w jego paryskim mieszkaniu; francuska policja nigdy nie ujawniła wyników śledztwa. Choć zgon 71-letniego, nieoszczędzającego się mężczyzny z reguły nie wzbudza wielkich podejrzeń, w tym przypadku musiało być inaczej. - Zajmował się rzeczami, o których nie chcę nic wiedzieć; mogę tylko powiedzieć, że zmarł we własnym łóżku, ale strasznie poraniony - mówił dwie dekady później dziennikarzom "Focusa" jego mieszkający w Szwajcarii brat, Witold. Więcej zdradzić nie chciał. Po śmierci, Jan Zumbach stał się jeszcze bardziej dwuznaczną postacią niż za życia.
Michał Staniul dla Wirtualnej Polski