Jakub Majmurek: kampania samorządowa zaczęła się w Rytlu
Przyszłoroczne wybory samorządowe będą dla PiS niezwykle ważne. Nie tylko ze względu na sam samorząd. Będzie to pierwszy wyborczy test ekipy "dobrej zmiany" po podwójnym zwycięstwie w 2015 roku, ważny prognostyk przed wyborami parlamentarnymi w 2019 roku.
Do wyborów samorządowych pozostał ponad rok. Pozornie wydawać by się mogło, że PiS ma cały potrzebny czas, by się przygotować. Wszystko wskazuje jednak na to, że kampania do samorządu zaczęła się rok wcześniej niż powinna - na spustoszonym przez sierpniowe nawałnice Pomorzu. I nie zaczęła się dla PiS dobrze. Pomorze nigdy nie było szczególnie przyjaznym Nowogrodzkiej terenem, ale jakich by planów partia nie miała na odbicie tego województwa, może je w zasadzie wyrzucić do kosza po tym, jak w ostatnim tygodniu w kwestii nawałnic zachowywał się rząd i jego terenowe organy.
Drelich przegrał wybory?
Rząd bowiem w powszechnej opinii przespał sprawę nawałnic. Na pierwszym froncie walki ze skutkami katastrofy znaleźli się za to niezwiązani z partią samorządowcy, na czele z sołtysem Rytla Łukaszem Ossowskim. Bardzo szybko przedstawiciele władz lokalnych różnych szczebli zaczęli władzę oskarżać o bezczynność. Pochodzący z PO marszałek województwa pomorskiego, Mieczysław Struk, powołał w urzędzie marszałkowskim sztab kryzysowy, mający, wobec braku inicjatywy ze strony rządu, koordynować wysiłki poszczególnych samorządów w usuwaniu skutków nawałnicy.
Choć politycy PiS apelowali, by "nie wykorzystywać tragedii do walki politycznej", sami szybko zaczęli atakować samorządowców z opozycyjnych partii, na nich próbując przerzucić odpowiedzialność za brak pomocy ofiarom. Minister spraw wewnętrznych Mariusz Błaszczak zaatakował w sobotę marszałka Struka słowami: "jeśli pan się już obudził pięć dni po nawałnicy, to do pracy". Słowa Błaszczaka nie pomogły raczej PiS. Trudno nie uznać ich za przejaw wyjątkowej bezczelności - nie tylko ze względu na obcesowy, nawet jak na standardy tego ministra, język. Opinia publiczna pamięta przecież dobrze, że gdy nawałnice pustoszyły Polskę, to nie Struk, a Błaszczak grzał się na wakacjach na plaży.
Na nieszczęście dla PiS w ciągu ostatnich 10 dni takich wpadek było znacznie więcej. Najgorsze zaliczył przedstawiciel rządu w terenie - wojewoda pomorski Dariusz Drelich. Drelich nie tylko zwlekał dwa dni z wezwaniem wojska do pomocy w usuwaniu skutków katastrofy, ale także zasłynął wyjątkowo niefortunną wypowiedzią, że do "zamiatania liści" armia nie jest potrzebna. Słowa te to nie tylko dowód skrajnej arogancji urzędnika, ale także jego zupełnego braku orientacji w realnej skali katastrofy. Wojewoda, który nie ma pojęcia, jakich środków potrzeba, by poradzić sobie ze skutkami kataklizmu, jaki miał miejsce na jego własnym terenie, kompromituje nie tylko siebie, ale i rząd, który go powołał.
Gdyby słowa Drelicha o liściach padły w roku wyborczym, PiS mógłby przegrać przez nie wybory. Bronisław Komorowski przegrał przecież w dużej mierze przez osławione słowa o tym, że by godnie mieszkać, trzeba "zmienić pracę i wziąć kredyt". SLD z kolei w 1997 roku oddało władzę AWS po tym, gdy premier Cimoszewicz - tyleż co do zasady słusznie, co kompletnie bez politycznego wyczucia - powiedział ofiarom pustoszących wtedy Polskę powodzi, że trzeba było się ubezpieczać.
Do wyborów został rok, więc o słowach Drelicha wiele osób zdąży zapomnieć - choć opozycja z pewnością będzie je przypominać. Zdumiewające jest jednak, że nawet w momencie, gdy widać było, w jaki wizerunkowy kryzys wpędził się rząd, politycy PiS ciągle szli w zaparte. Nie potrafili powiedzieć ludziom "przepraszam", z agresją reagowali na trudne pytania dziennikarzy.
Pod koniec tygodnia, by przykryć wpadki, rząd z pomocą zawsze usłużnej TVP Kurskiego zorganizował typową dla siebie ustawkę. Bory Tucholskie odwiedziła pani premier, udzieliła telewizyjnego wywiadu w remizie strażackiej - straż pożarna była jedyną rządową instytucją działającą w ostatnim tygodniu bez zarzutu - odebrała podziękowania od wdzięcznych mieszkańców. Wszystko to jednak zdarzyło się zbyt późno i zwyczajnie może nie wystarczyć, by przekonać mieszkańców Pomorza, że w sytuacji próby ten rząd faktycznie stanął po ich stronie.
Rok w polityce to bardzo dużo, mieszkańcy Małopolski czy Łodzi mogą o nawałnicach na Pomorzu do tego czasu zapomnieć. Mieszkańcy Borów Tucholskich będą jednak pamiętać.
Ślepa uliczka centralizmu
Sprawa nawałnic ujawniła jeszcze jeden problem, jaki PiS trapić może w trakcie walki o samorządy. Klęska żywiołowa z połowy sierpnia w jakimś sensie przypomniała polskim obywatelom i obywatelkom, po co właściwie jest w ogóle samorząd - władza stojąca najbliżej ludzi, nastawiona na rozwiązywanie ich bardzo konkretnych problemów. Takich, które niekoniecznie dają się upolitycznić w jakiejś wielkiej, zideologizowanej narracji.
PiS tymczasem z uprawianiem polityki nakierowanej na poszukiwanie pragmatycznych rozwiązań na konkretne problemy ma wyraźny problem. Trudno znaleźć obszar, w którym rządząca partia potrafi wypowiedzieć się bez całej swojej narracji o postkomunizmie, dominacji "Gazety Wyborczej", żołnierzach wyklętych, korzyściach z 500+ dla polskich rodzin, zagrożeniu ze strony uchodźców i konieczności zerwania z "pedagogiką wstydu".
Ten silnie zideologizowany sposób mówienia o problemach polskiej sfery publicznej działa jak dotąd na korzyść PiS w polityce krajowej. Ale w wyborach samorządowych - gdzie postkomunistyczny prezydent wybierany jest często na kolejną kadencję przez katolickie miasto, jako osoba potrafiąca nim po prostu sprawnie zarządzać - może okazać się kulą u nogi.
Znów symbolem radykalnego nieprzystosowania sposobu myślenia PiS o polityce do problemów Polski lokalnej może okazać się nieszczęsny wojewoda Drelich. Jako przedstawiciel rządu w terenie, Drelich zajmował się bowiem nie realnymi problemami swojego województwa, ale różnego rodzaju symbolicznymi działaniami zgodnymi z ideologią rządzącej partii. Budował dobre relacje z arcybiskupem Głodziem, powołał kapelana dla pracowników urzędu wojewódzkiego, jednej z sal w urzędzie nadał imię Lecha Kaczyńskiego. Dla lokalnej społeczności Pomorza wszystko to miało z pewnością fundamentalne znaczenie.
W chwili próby, gdy Drelich naprawdę potrzebny był Pomorzanom - zawiódł. Nie wysłał prośby do Macierewicza o przysłanie wojsk. Można się zastanawiać, czy zwłoka wojewody nie jest znów symptomem filozofii państwa i władzy PiS. Władzę rozumie ona jako skrajnie hierarchiczny i zcentalizowany systemem, w którym polecenia przebiegają z góry na dół: od Nowogrodzkiej do rządu, od ministrów do wojewodów, od szefa partii w regionie, do szefa partii w powiecie itd.
Nic w sumie dziwnego, że ukształtowany przez taką kulturę polityczną Dariusz Drelich nie miał pojęcia, że jako wojewoda musi czasem wyjść z inicjatywą i zachować się samodzielnie, a nawet domagać się działania od rządu - w tym od ministrów tak znaczących w partii, jak Antoni Macierewicz.
Kontrast między niepewnym co właściwie może zrobić, bezczynnym w sytuacji próby wojewodą-kustoszem kultu Lecha Kaczyńskiego, a samorządowcami zakasującymi rękawy i walczącymi ze skutkami katastrofy, to wymowny obraz i wielki prezent dla liberalnej opozycji. W wyborach samorządowych powinna zapytać Polaków, czy chcą centralistycznie sparaliżowanej Polski Drelicha czy obywatelskiej Polski sołtysa Ossowskiego.
To będzie ostra walka
Choć na razie PiS potknął się na przedwcześnie wymuszonym starcie kampanii samorządowej, to nie można liczyć, że opozycja ma zwycięstwo w kieszeni. PiS walczył będzie twardo, używając do tego całego podległego mu aparatu państwa. Komentatorzy od dawna zapowiadają, że przed wyborami samorządowymi czekać nas mogą aresztowania i prokuratorskie zarzuty stawiane przedstawicielom władz lokalnych, niezapisanym do partii z Nowogrodzkiej. Nawet jeśli zarzuty nie utrzymają się w sądach, pomogą pogrążyć kandydatów przed wyborami. PiS zresztą już wydaje się testować ten wariant w przypadku prezydentów Łodzi i Lublina.
Walka będzie ostra, bo PiS nie może odpuścić samorządu. To tam mieści się całkiem wiele realnej władzy. To przez samorząd przepływają istotne publiczne środki. To samorządy kontrolują etaty, jakimi można by związać ekonomicznie z partią kolejne grupy wyborców. Dziś w samorządach PiS nie istnieje - nie ma swojego prezydenta w żadnym mieście powyżej 200 tysięcy mieszkańców, z 16 województw rządzi w sejmiku jednego - na Podkarpaciu.
Jeśli za rok PiS choć częściowo nie odrobi tych strat - mimo 500+, względnej popularności rządu Beaty Szydło i świetnej koniunktury - będzie to pokazywało wyraźne granice politycznej ekspansji partii. Granice, zmuszające do pożegnania się z marzeniami o politycznej hegemonii na wzór węgierskiego Fideszu. Klęska w wyborach samorządowych wzmocni też - i tak już coraz wyraźniejsze - tarcia w partii i zintensyfikuje walkę wewnętrzną.
Nawet jeśli rządząca partia te wybory przegra, opozycja nie powinna odebrać tego jako automatycznego wyrazu poparcia dla siebie. Na poziomie gminy, powiatu, miasta wyborcy często głosują nie na partyjne szyldy, a politykę konkretnej osoby, zdolnej - lub nie - rozwiązywać ich problemy. Opozycja może obronić samorząd, bo PiS nie ma niego żadnego konstruktywnego pomysłu. Ale do wygrania władzy w Polsce w 2019 potrzebny będzie zupełnie inny wysiłek.
Jakub Majmurek dla WP Opinii