Jakub Majmurek: "Efekt Zandberga? Nie będzie jak w 2015, ale może pomóc" (Opinia)
W 2015 roku rewelacyjny występ Adriana Zandberga w debacie liderów zmienił wynik wyborów. Partia Razem, do tej pory notująca poparcie na poziomie 1 proc., zdobyła ponad pół miliona głosów (3,62 proc.), co dało jej prawo do publicznej subwencji i paliwo do funkcjonowania na następne cztery lata. Czy dobry występ lidera Razem w debacie "Czas decyzji” w TVN wytworzy podobny "efekt Zandberga”?
Cztery lata w polityce to cała era
Na tak postawione pytanie nie da się niestety odpowiedzieć inaczej, niż "tak i nie”. Zacznijmy od tego drugiego. Na "efekt Zandberga” cztery lata temu złożył się szereg czynników, które dziś trudno odtworzyć. Nie z winy Zandberga, czy Lewicy, ale z tego prostego powodu, że cztery lata w polityce to cała era.
W poprzedniej erze, sprzed utworzenia rządu Beaty Szydło, dokonywaliśmy wyboru zmęczeni ośmioma latami rządów PO. Wyborcy byli otwarci na nowe propozycje. Stąd względny sukces trzech nowych komitetów – Kukiz ’15, Nowoczesnej i Razem – oraz kredyt zaufania, jakiego wyborcy byli skłonni udzielić propozycji "dobrej zmiany”. Platforma z kolei przegrała, gdyż nie doceniła tego, jak bardzo wyborcy chcą czegoś nowego.
Zandberg pod debacie w TVN24: zabrakło liderów KO i PiS
W tych wyborach nie pojawiła się żadna nowa inicjatywa, która zarejestrowałaby ogólnopolskie listy. Koalicja skupiona wokół PiS startuje w tej samej formie, co w 2015, wszystkie cztery komitety opozycji powstały w wyniku łączenia się i dzielenia sił obecnych w grze co najmniej od czterech lat. To wszystko sprawia, że Zandberg nie może już liczyć na efekt świeżości, jaki bardzo mu pomógł cztery lata temu.
Wtedy był zupełnie nową i nieznaną osobą w polskiej polityce, kimś, kto wchodzi do niej trochę z zewnątrz i w bardzo sensowny sposób zwraca uwagę na problemy, jakich przez lata nie byli w stanie dostrzec zawodowi politycy. Na tle zmęczonej Ewy Kopacz, bujającego w obłokach Korwin-Mikkego, niemającego do zaoferowania nic poza wkurzeniem Kukiza, czy recytującej partyjne przekazy z wdziękiem syntetyzatora mowy z muzeum techniki Beaty Szydło, Zandberg wydawał się nową jakością.
Dziś wyborcy trochę już do niego przywykli. Lider Razem przestał być kimś spoza systemu, stał się jednym z zawodowych polityków – nawet jeśli nieobecnym w parlamencie. To zostawia o wiele mniej miejsca na "cud” podobny do tego z 2015 roku.
Ofiara własnego sukcesu
To, że tego miejsca na "cud” jest mniej wynika także z tego, że politycy wyciągnęli wnioski z debaty w 2015 roku. Duzi gracze unikają wystawiania swoich kluczowych liderów – wiedzą, jak wiele mogą stracić, przegrywając debatę z mniej znanym, ambitnym, młodszym politykiem. Jarosław Kaczyński zrozumiał to już zresztą znacznie wcześniej – po sromotnie przegranych debatach z Donaldem Tuskiem w 2007 roku ani razu nie stanął do otwartej debaty. Ba, w ostatnich latach nawet do wywiadu, gdzie mógłby usłyszeć niewygodne pytania.
W ślady Kaczyńskiego poszła w tym roku Koalicja Obywatelska. Ani Grzegorz Schetyna, ani Małgorzata Kidawa-Błońska nie zaszczycili swoją obecnością żadnej z dwóch wielkich debat: w TVP i TVN. KO, podobnie jak PiS wystawiła w nich "zderzaki”. Zupełnie inną wagę miało, gdy Zandberg cztery lata temu zdystansował w debacie Kopacz i Szydło, niż ma retoryczna wygrana nad Marcinem Horałą czy Izabelą Leszczyną.
Wreszcie, w 2015 roku Zandberg jako jedyny mówił o pewnych kwestiach, jakich nie zauważał główny nurt polskiej polityki: o państwie z tektury, konieczności progresji podatkowej, inwestycji w kapitał ludzki i instytucje umożliwiające obywatelom realizację ich potencjału i podstawowych, zapisanych w konstytucji praw. Dziś centrum polskiej polityki przeszło socjalną korektę. O budowie jakiejś wersji państwa dobrobytu mówią wszyscy, język Zandberga traci przez to na wyrazistości.
Solidny wynik na punkty
Wszystkie te czynniki sprawiły, że Zandberg nie mógł w tym roku wygrać debaty przez nokaut. Zrobił za to solidny wynik na punkty. Choć wszyscy uczestnicy wtorkowej debaty byli solidnie przygotowani, to właśnie Zandberg, obok Kosinika-Kamysza wypadł najlepiej. Po mocnym otwarciu w pierwszej rundzie potem co prawda na pewien czas jakby przygasł, w okolicach połowy zaczął się znów rozkręcać.
Bardzo sprawnie punktował agresywnie idącego z pisowskim przekazem dnia posła Horałę, jako jedynemu udało się mu wyprowadzić przedstawiciela rządzącej partii z równowagi. Co jednak najważniejsze, Zandbergowi udało się zaznaczyć dystans swojego komitetu nie tylko wobec PiS, ale także Koalicji Obywatelskiej. Zaznaczył własną, oryginalną pozycję Lewicy na dzisiejszej scenie politycznej. Szanującą porządek konstytucyjny i realne osiągnięcia III RP, ale także zdolną do krytycznej oceny tego, co nie działało przed 2015 rokiem.
Przekaz Zandberga z wtorkowej debaty można by następująco streścić: "Wiemy, że chcecie socjalnej korekty systemu i państwa dobrobytu w Polsce. KO tego nie rozumie, PiS oferuje wam państwo dobrobytu w pakiecie z zamordystycznym, ultra-konserwatywnym programem. Nie musicie się jednak godzić na ten zestaw, chodźcie do Lewicy, mamy dla was państwo dobrobytu, które nie zagląda ludziom pod kołdrę”.
W opowieści o tym, jak to szanujące pluralizm wartości i stylów życia państwo opiekuńcze miałoby wyglądać Zandberg wypadał wiarygodnie i rozsądnie – np. gdy zamiast wdawać się w licytacje z PiS na temat wysokości płacy minimalnej, tłumaczył, że powinno to zależeć od dialogu społecznego i wyników gospodarki.
Oczywiście, swoim występem kandydat Lewicy nie przeciągnie na jej stronę mas pisowskiego elektoratu ludowo-socjalnego. Tym niemniej, jego głos może zmobilizować część niezdecydowanego elektoratu, oraz przyciągnąć do Lewicy bardziej lewicowy elektorat Koalicji Obywatelskiej. Zwłaszcza, że reprezentantka KO, Izabela Leszczyna nie wypadła przekonująco. Nawet gdy była merytoryczna, brakowało jej charyzmy, dowcipu, refleksu. A po fatalnym weekendzie – Brejza, Wałęsa – Koalicja bardzo potrzebowała mocnego sukcesu w debacie.
Efekt nie tylko Zandberga
KO czuje najpewniej, że Lewica podbiera jej elektorat. Nie jest przypadkiem, ze dzień po debacie startujący z list KO politycy i polityczki – Marek Borowski, Katarzyna Piekarska itd. – zaapelowali do lewicowych wyborców o głos na Koalicję. Nie sądzę, by to podziałało.
W przeciwieństwie do Koalicji, Lewica zrobiła przyzwoitą kampanię. W sondażach widać malejący dystans do KO. Jeśli w niedzielę tę tendencję potwierdzą wyniki wyborów, to będzie to nie tylko efekt Zandberga – ale dobre telewizyjne występy lidera Razem z pewnością przyłożą do ewentualnego sukcesu Lewicy solidną cegiełkę.
Jakub Majmurek dla WP Opinie