Historia polskiej nienawiści© WP.PL | Paweł Kuczyński

Historia polskiej nienawiści

Michał Gostkiewicz

- Nie wiemy, w jakim stopniu zabójstwo Pawła Adamowicza jest wynikiem wszechobecności nienawiści. Morderca - samotnik to nie jest czysto polski przypadek, ale pojawia się pytanie: skąd mu się wziął ten Adamowicz? Nienawiść jest wyjątkowo kalorycznym paliwem polityki - mówi Piotr Osęka, historyk, ekspert od propagandy.

Michał Gostkiewicz: Kto zaczął?

Dr hab. Piotr Osęka: Nie da się tego przesądzić. My, historycy, możemy wskazać mechanizmy, które doprowadziły do eskalacji nienawiści. I momenty przełomu.

Smoleńsk?

Jeden z momentów przełomu? Na pewno tak. Ale nienawiść w Polsce zaczęła się wcześniej, a nie od opowieści o smoleńskim zamachu i zdradzie.

O zdradzie to już była opowieść od czasów Targowicy.

Bo sposób formułowania narracji jest podobny niezależnie od czasu i miejsca. Proszę spojrzeć na teorie spiskowe w Ameryce po 11.09.2001 r. Te same argumenty, ten sam sposób poszukiwania wroga. Od roztrząsania technicznych detali przechodzimy do wielkich teorii politycznych, zbudowanych na przeświadczeniu, że wszystko dookoła jest spiskiem cynicznych morderców.

Pytanie, od którego szczegółu, od którego słowa mogło się zacząć w Polsce to, co dzieje się obecnie. Jedni twierdzą, że od "moherowych beretów" - słów Donalda Tuska. Inni – że od "dziadka z Wehrmachtu", czyli od ataku na Tuska. Inni – że przekroczeniem Rubikonu było spalenie kukły Lecha Wałęsy na marszu organizowanym przez stronnictwo Jarosława Kaczyńskiego. Inni – że grzechem pierworodnym polskiej nienawiści było obrażanie Lecha Kaczyńskiego – i za życia, i po śmierci.

W ten sposób można się nawet do "Nie" Urbana cofnąć. To tam w latach 90. pojawił się język pogardy.

A można jeszcze dalej. Przejrzałem gazety z 1922 roku. Czy to nie jest tak, że przez 100 lat niepodległości Polski mamy do czynienia z nieustanną nienawiścią, zmienia się tylko jej autor i cel?

Podobieństwa obu zabójstw – tego sprzed prawie stu lat, prezydenta RP Gabriela Narutowicza, które ma pan na myśli, i tego niedawnego, prezydenta Gdańska Pawła Adamowicza, są rozległe i liczne.

Wymieńmy je.

Zamach w miejscu publicznym. Zamachowiec, który traktuje zabójstwo jako manifest polityczny. Nie chodzi mu o to, żeby zabić i zniknąć. On chce zabić i pokazać: zabijam w imię swoich poglądów, które tutaj wam wykrzyczę. Zabójca Narutowicza, Eligiusz Niewiadomski, mówił, że zabił prezydenta wybranego za żydowskie pieniądze. Zabójca Pawła Adamowicza Stefan W. – że siedział niesłusznie w więzieniu i że winę za to ponosi Platforma Obywatelska – i to jej politykę tym aktem atakuje.

I tu mi się zapala czerwona lampka.

Dlaczego?

Nie siedzimy w głowie Stefana W. Czy to było gadanie na pokaz, czy prawdziwe poglądy, czy bełkot chorego człowieka – nie wiemy. Mój umysł wzdryga się przed tworzeniem prostego związku przyczynowo - skutkowego między zjawiskami: "nienawiść wobec konkretnego człowieka w mediach" i "zabójstwo polityczne".

Ale to też jest podobieństwo z zabójstwem Narutowicza. Podobieństwo sytuacji: samotny zamachowiec, a nie polityczny spisek. W II RP były zamachy, które poprzedziły spiski. Na przykład zamachy ukraińskich nacjonalistów na Pierackiego i Hołówkę.

Przez zamach polityczny przywykliśmy rozumieć atak dokonany na polecenie i z inspiracji jednej ze stron walki politycznej.

A tu mamy samotnika zainfekowanego nienawiścią. Podobnie jak w USA: w przypadku zamachu na Kennedy’ego nie udało się udowodnić, że Lee Harvey Oswald nie działał sam.

Podobieństwo tych zabójstw przejawia się też w pewnej temperaturze politycznej. Tak samo jak Narutowicz, Adamowicz był obiektem licznych i gwałtownych kampanii medialno-politycznych. Nie wypominano mu w nich, że źle administrował miastem, tylko oskarżano, że był zdrajcą. Bo chciał niby zatrzeć polskie korzenie Gdańska, bo nawiązywał do jakiejś "kosmopolitycznej" tradycji, bo niby wyrzucał wojsko z Westerplatte. Taki był motyw przewodni hejtu wobec niego.

To się powtarza. "Haniebna zdrada" – cytat: ksiądz profesor poseł endecji Kazimierz Lutosławski, po wyborze Narutowicza.

Zgadza się. Ale są też różnice. I trzeba o nich pamiętać. Ponieważ w II RP przemoc polityczna była rozkręcona na nieporównanie większą skalę.

Obrazowo: gdybyśmy wyszli na ulicę, pan by oberwał w zęby za brodę, a ja za duży nos.

Jakbyśmy dostali w zęby, to pół biedy. Moglibyśmy po prostu zostać zastrzeleni. Parę dni przed zabójstwem Narutowicza starły się bojówki ND z PPS. Ulicami Warszawy wstrząsały strzelaniny. Było szukanie ludzi wyglądających jak Żydzi, starcia narodowców z socjalistami, bójki na pięści i ostre narzędzia. To nie było spokojne miasto.

I to jest dla wielu publicystów i komentatorów argument za tym, że sytuacji politycznej II i III RP porównywać nie wolno, bo różni się zasadniczo – dziś nie doświadczamy takiej masowej, fizycznej przemocy politycznej.

Nie ma bojówek politycznych – to prawda. W II RP to one nadawały ton ulicznym manifestacjom. Na pierwszy plan wysuwały się bojówki endeckie, które biły się z lewicą, a potem, w latach 30., ONR-owskie, które biły Żydów. Owszem, dziś czasami bojówki nacjonalistyczne tłuką się z policją. Ale wie pan, gdzie leży różnica? Też obrazowo: nie idą pod "Gazetę Wyborczą" i nie wywlekają redaktorów na ulicę, żeby ich tam tłuc. A wtedy dziennikarzy tłukli. Coraz silniejsza jest przemoc werbalna, ale poziomu II RP nie osiągnęliśmy.

Kwestia czasu?

Miejmy nadzieję, że nie. Miejmy nadzieję, że pewne wzory kultury politycznej w Polsce się jednak przyjęły. Nie ma w tej chwili wojen na ulicy, może dzięki temu, że się rozgrywają w mediach społecznościowych – chociaż to uproszczone rozumowanie. Na szczęście mamy też bardzo restrykcyjne przepisy dotyczące posiadania broni.

A tuż po wojnie ziemie polskie przypominały skład amunicji.

Komuniści, odbierając broń, zdobyli monopol na terror – a przez to go zlikwidowali. Znikła tradycja używania przemocy w sporach politycznych przez różne stronnictwa. Terror był od tej pory państwowy.

Ale nienawiść nie znikła. Nie przerwała jej II wojna światowa.

W propagandzie polskiej z czasu wojny głównym wrogiem byli Niemcy, długo, długo nic - i komuniści. I Rosjanie, ale z nimi był problem od 1943 r., bo byli rzekomo sojusznikami.

A w propagandzie okupanta niemieckiego?

Tu oczywiście wrogiem byli Żydzi. Choć trzeba pamiętać, że to była propaganda zaborcy. Ja uważam, że hitlerowska propaganda antysemicka skierowana do Polaków była w dużej mierze przedłużeniem propagandy endeckiej sprzed wojny. Niemcy – przypomnijmy - nie pisali wprost, że Żydów trzeba mordować. Ich zamiary były tak straszne, że ukrywali je przed samymi sobą w eufemizmach typu "Sonderbehandlung", czyli "specjalne potraktowanie".

Po wojnie Niemiec pozostał arcywrogiem. To było łatwe, nienawiści do Niemców budzić nie było trzeba.

Zwłaszcza w pierwszym okresie PRL państwo się nienawiścią do Niemca legitymizowało. Były całe rytuały nienawiści – wleczenie i palenie na ulicach miast kukieł Hitlera czy Goeringa, publiczne deptanie swastyk. Władza się w ten sposób utrwalała. Nie mając legitymacji demokratycznej i rzeczywistego poparcia stronnictw politycznych, prześcigała się w patriotycznych figurach i demonstrowaniu, jaka to ona jest polska. Niemiec był łatwym celem nienawiści. Ale to stosunkowo szybko się skończyło, pod koniec lat 40. pojawił się inny wróg.

Zapluty karzeł reakcji.

To plakat z 1945 r. AK-owców starano się wtedy na wszelkie sposoby zohydzić. Ale z czasem wrogiem numer jeden stał się wróg klasowy. To wroga klasowego, kułaka, spekulanta, sabotażysty, bogacza, pana szlachcica trzeba było nienawidzić. Przedwojenne elity przedstawiano jako obiekty do nienawiści i pogardy.

Czy to nie jest kolejny moment przełomu, a właściwie cały okres? Ukute wówczas narracje są tak silne, że dziś powracają. Donald Tusk, Kaszuba znający niemiecki i przyjaźniący się z panią kanclerz Niemiec, został po prostu "Niemcem" albo "niemieckim sługusem". Wiecznie żywy jest też mit żydokomuny, czyli tych Żydów, którzy przeżyli wojnę i dołączyli do komunistów, obsadzając np. resorty siłowe i stalinowskie sądy. Pod ich rozkazami w katowniach UB mordowano polskich patriotów. Jakub Berman czy Solomon Morel - nadzorca jednego z polskich, prowadzonych przez komunistów po II wojnie obozów koncentracyjnych - to bardzo użyteczne figury. I trzeci trop – niechęć do elit, tych mitycznych elit patrzących z góry na mitycznego prostego człowieka. Podjęty ochoczo, o zgrozo, przez lewicę.

W przypadku niechęci do elit bardziej widzę łączność już nie ze stalinizmem, a z Marcem 1968 r. Propaganda stalinowska miała ogromny nakład i monopol na środki przekazu, ale jaka była jej recepcja – trudne pytanie. Ludzie wtedy bali się mówić, co myślą – może poza zetempowcami, aktywistami, ubekami z awansu społecznego, którzy uwewnętrznili sobie propagandę. Ale trzeba ostrożnie oceniać, do jakiego stopnia to zostawia w społeczeństwie osad. Jak się w 1956 r. popruło w Poznaniu, to ludzie chcieli mordować "Ruskich" i ubeków, a nie kułaków czy Niemców.

Natomiast w 1968 r propaganda zadziałała lepiej, bo była oddolna. Antysemicki hejt ’68 to nie były figury retoryczne wymyślane w KC PZPR. Władza tylko otworzyła tamę, zza której runęły nagromadzone frustracje i niechęć do elit, które społeczeństwu pokazywano jako uprzywilejowaną kastę…

"Kasta" to teraz modne w niektórych kręgach słowo na określenie m.in. sędziów.

Wtedy tego słowa raczej nie używano, ale pokazywano inteligencję jako tych, co się uważają za lepszych, mają dobra materialne i przywileje, nie znają życia zwykłego Polaka, ale mędrkują, czytają w obcych językach, wynoszą się ponad lud.

Jakbym czytał jakiś współczesny tekst typowego ideologa prawicy.

PiS i całe jego zaplecze społeczne idzie do władzy pod hasłem "nareszcie".

Teraz, k…a, my.

Precyzując: "teraz, k…a, my przejmujemy rząd dusz". To jest dokładnie to, co było w Marcu. W Marcu pisano w takim duchu: "nareszcie możemy mówić! Dotąd nam nie pozwalano, głos mieli ci, którzy za nic mieli tradycje narodu polskiego, ale teraz to my tych zdrajców, kosmopolitów, sprzedawczyków - pogonimy". To nie Mieczysław Moczar pisał te teksty. Nie musiał. On tylko podniósł ramię semafora – i pociąg nienawiści mógł jechać. Nagle ze wszystkich stron zabrzmiało crescendo chóru frustratów.

W jednym z wywiadów podkreślił pan, że w 1968 r. protestów studenckich nie poparli robotnicy. I jak się inteligencja zorientowała, że z fabryk nie przychodzi odsiecz, wiedzieli już, że sprawa przegrana. Polak Polakowi stał się wrogiem klasowym. Propaganda odniosła sukces?

W jakiejś mierze był to skutek propagandy. Pokazała studencki bunt jako element rozwydrzenia – jak byśmy dzisiaj powiedzieli - młodych, wykształconych z wielkich miast, którzy dają starym wyjadaczom i macherom sobą sterować. Protest studentów był dla robotników nieczytelny, mieli inne problemy i zmartwienia. Studenci nie mówili o stawkach akordowych i warunkach rozliczania pracy i płacy, sprawach bytowych, socjalnych. A szkoda, bo w robotnikach w tej kwestii była nagromadzona złość. Do tego dochodziły podziały pokoleniowe – liderami opinii w fabrykach byli starsi majstrzy, dla których to były fanaberie gówniarzerii z dobrych domów, co w życiu się prawdziwą pracą nie skalała.

A przy okazji niektórzy studenci Żydami byli.

I to był ważny czynnik. Marzec to są historie rodziców i dzieci. Rodziców, którzy mówili tak: "już raz było groźnie. Wtedy miało się uspokoić. Nie uspokoiło się, my przeżyliśmy jako jedyni z rodziny. Nie chcemy z wami tego powtarzać".

I młodzi, nie chcąc się rozdzielać z rodzicami, wyjeżdżali razem z nimi do Izraela. W 1968 roku atmosfera nienawiści została rozkręcona na nieprawdopodobną skalę. Dziś jesteśmy przyzwyczajeni do internetu, gdzie mainstreamowi publicyści prawicy piszą otwartym tekstem o "parchach", ale wtedy zalew artykułów w prasie był proporcjonalnie ogromny. Choć w mediach nienawiść była wówczas formułowana z zachowaniem pewnych pozorów poprawności politycznej, np. nie pisano o "parchach", tylko o "syjonistach".

Natomiast ludzie wtedy pisali nie posty na Facebooku, a listy. Przez cały czas okołomarcowej nagonki do KC PZPR, radia i telewizji płynęła rzeka listów. W nich jest wszystko to, co dziś w sieci. Tam ludzie chwalą Hitlera za oczyszczenie Polski z Żydów, choć nie do końca, "bo wciąż się panoszą". Nikt nie robił śledztw, nikt nie poszedł za to siedzieć. Dziś jest jeszcze gorzej, bo jak ktoś napisze obelgi i antysemicką mowę nienawiści z wezwaniem do przemocy w sieci, to czyta to nie tylko pan i autor, ale tysiące ludzi.

Dziś zmieniły się środki przekazu i rozpowszechniania nienawiści, ale metody pozostały. Dziś słowa "Niemiec", "Żyd", "Ruski" czy "komuch" służą jednak do tego, żeby obrazić Polaka. Komuny nie ma, Niemców garstka, Żydów niewielu, "Ruscy" nami nie rządzą - teraz to Polak Polakowi wrogiem. Żeby go oczernić, trzeba zrobić z niego zdrajcę. Mamy nienawiść polsko-polską.

Która wyrasta z różnych źródeł. Częściowo z przeszłości - pewne narracje wróciły jako reaktywacja tych z II RP, przefiltrowanych przez Marzec. Czyli wzory nienawiści stosowane niegdyś do Żydów, z elementem wrogości do elit, dziś stosowane są przez Polaków wobec innych Polaków. Książka "Resortowe dzieci" to dobry przykład. Autorzy ustalają tam – często błędnie – kto się jak "naprawdę" nazywał.

Że niby babcia z domu Goldberg?

Prostowanie tych wyjętych z ubeckich papierów informacji jest poniżej czyjejkolwiek godności.

Ale to jest książka dla pewnej niszy. Tymczasem w mainstreamie telewizyjnym, tygodnikowym, prasowym, internetowym mamy do czynienia z mediami tożsamościowymi, które tę tożsamość sobie budują, wskazując przeciwnika.

Szczególnie internet wessał to, co zawsze funkcjonowało w niszy, jak radykalne gazetki, do mainstreamu. Wzory nienawiści, kultywowane na marginesie mediów i polityki, nagle zaczęły dominować w publicznym dyskursie. I nie wywołują już politycznej izolacji. Dwa lata temu prezydent Duda wypowiedział o elitach przeciwnych PiS słowa, które – moim zdaniem - dziesięć lat temu mogłyby zakończyć jego karierę polityczną.

Więc co – oprócz rozwarstwienia społecznego i pogłębienia przepaści między bogatymi i biednymi - sprawiło, że nagle społeczeństwo zaczęło nienawidzić elit?

Według interpretacji twardego elektoratu Prawa i Sprawiedliwości wielkie zwycięstwo wyborcze PiS w 2015 roku oznacza, że naród był tak mocno spragniony porządnego uczczenia narodowych tradycji. Konsekwencją tego przekonania stało się przyzwolenie społeczne na radykalną wymianę elit: sędziów, prokuratorów, dziennikarzy, kadry naukowej, dyrektorów. Z tych "złych" na tych "dobrych". Towarzyszyło temu plemienne uzasadnienie: oni są inni, ze złego plemienia, a teraz rządzić będziemy my, z tego dobrego plemienia.

Ale lata dziewięćdziesiąte i dwutysięczne były inne. Miały wzloty i upadki – wielkie zwycięstwa SLD i AWS-u, klęski obu tych ugrupowań. Tak, były czystki, wymiany ludzi, ale nie było aż takiego zrywania ciągłości funkcjonowania instytucji. Natomiast była masa nienawiści. Nie możemy tworzyć wrażenia, że ta nienawiść jest od paru lat, a wcześniej jej nie było. Była. I była straszna. Cała idea "przemysłu pogardy", tego, że to rzekomo Lech Kaczyński był pierwszym tak nienawidzonym, hejtowanym prezydentem – nie znajduje potwierdzenia w faktach. Pierwszym, którego tak lżono, był Aleksander Kwaśniewski.

A pierwszym, którego kukłę palono – Lech Wałęsa.

Tak. Ale to przy Kwaśniewskim pojawiło się powszechne przyzwolenie na obelgi. Na skandowanie "Znajdzie się kij, na Kwaśniewskiego ryj". Pamiętam, jak "Gazeta Wyborcza" protestowała, pisząc, że to, owszem, nie był "nasz" kandydat, ale został wybrany i musimy to uszanować, bo będzie jak z Narutowiczem. Dziennikarze nie pisali takich rzeczy, jakie potrafią napisać dzisiaj. Bo dziś, także z winy social mediów, ścigają się w radykalizmie. Nie mówiąc już o tym, co potrafią napisać po alkoholu na Twitterze w piątek wieczorem. A to rezonans ma podobny do publikacji prasowej. Co gorsza – nie ma za to ostracyzmu, nie ma za to konsekwencji, nie ma odpowiedzialności. Okazuje się, że wszystko wolno.

Czy zabójstwo Pawła Adamowicza może stać się cezurą? Ludzie chwalą wiceprezydenta Gdańska, który spotkał się z matką mordercy. Ani jednego złego słowa nikt nie odważył się na niego napisać. Na kilka dni ludzie przestali się okładać słowami niczym cepami. Ale ja pamiętam, że już dwa razy tak było. Pamiętam stadiony skandujące "Po-jed-nanie! Dla-pa-pieża!" po śmierci Jana Pawła II. Pamiętam wielkie nadzieje po tragedii potwornej, po Smoleńsku, nadzieje, że społeczeństwo się zjednoczy. I co? I jest gorzej. Dlaczego? Jakie jest zdanie historyka? Czy nasza dzisiejsza kultura polityczna, czy raczej patologia i parodia kultury politycznej, nie jest efektem stu lat wmawiania nam, że powinniśmy kogoś nienawidzić?

Kultura polityczna jest trochę jak mechanizm zapadkowy. Kręci się w jedną stronę, niestety zawsze ku gorszemu. Sama z siebie się nie poprawi. Pogarsza się, następuje jakiś potworny wstrząs, rozwala mechanizm, potem on się składa na nowo i następuje nowe rozdanie – jak w roku 1989, kiedy polski dyskurs polityczny na początku wyglądał zupełnie inaczej. Ale to, że dominującą narracją staje się lżenie i oskarżanie przeciwnika, jest wypadkową działania kilku mechanizmów. Jednym z nich są media.

Swego czasu oglądałem naprawdę dużo telewizji publicznej. Na przełomie tysiącleci byłem recenzentem zewnętrznym programów telewizyjnych. Robiłem bardzo szczegółowe notatki, rozkładałem serwisy informacyjne na czynniki pierwsze. Tak, oczywiście, jak się ekipy zmieniały, to zmieniało się wahadło sympatii politycznych. Ale prawdziwy powrót do tradycji Dziennika Telewizyjnego, który opisywał politykę w kategorii manichejskiego starcia sił dobra i zła, to są ostatnie lata. Jeżeli dziennikarze są "na froncie", jeżeli traktują politykę jak sztukę unicestwienia przeciwnika – to już jest blisko do tego przekonania, że państwo trzeba odbijać z rąk wroga.

I to się pojawia według mnie wyraźnie dopiero po zdobyciu władzy przez PiS. Nie mogę się zgodzić, że kolejne pokolenia polityków tak mają, ponieważ w latach 90. tak nie było. Mało tego, w latach 2005-2007, za pierwszego PiSu, tak nie było. Wiem z moich źródeł, że gdy jasne stało się w 2015 r., iż PO nie utrzyma władzy, było wielkie oczekiwanie po drugiej stronie: teraz nie może być litości. Po zwycięstwie PiS otworzył straszne połączenie między dyskursem patriotycznym a kibolskim.

Zaraz, zaraz. Prezydent Kwaśniewski, niegdyś minister sportu, mówił mi, że już w latach 80. mowa nienawiści w środowiskach kibicowskich była rzeczą powszechną. "Cała Polska się wstydzi, mistrzem Polski są Żydzi" to nie jest nowe hasło.

Zgadza się, ale do tego doszła fuzja z patriotyzmem, czcią dla Żołnierzy Wyklętych. Stadionowi bandyci nagle stali się ulubieńcami prawicy. Powierzono chuliganom i gangsterom niesienie biało-czerwonego sztandaru.

Przykład?

Dziękowanie kibicom, którzy "przechowali tradycję patriotyczną", w święto "Żołnierzy Wyklętych", przez prezydenta Dudę.

Skutek?

Następujący sposób myślenia: jeżeli kocham Ojczyznę, to śmierć wrogom Ojczyzny. Czyli Marsz Niepodległości. Z miksu chuligaństwa z patriotyzmem wyszedł nam kolor brunatny.

Narracja lewicy: w Marszu idą faszyści. Narracja prawicy: to margines, większość to są patrioci z biało-czerwonymi flagami, zwykli Polacy.

Zróbmy eksperyment. Pójdźmy na marsz KODu w koszulce "Gazety Polskiej".

W gębę dostaniemy i usłyszymy, że jesteśmy zdrajcy i łobuzy.

Niekoniecznie. Lżyć może będą, ale niewiele poza tym. A pójdźmy w koszulce "Gazety Wyborczej" na Marsz Niepodległości. Żywi nie wyjdziemy.

Obraz
© Maciej Kulczyński/PAP II Marsz Niepodległości 2018 r. | Maciej Kulczyński

To chyba zbyt skrajny przykład? Mam lepszy: umorzenie śledztwa w sprawie pobicia kontrdemonstrantek na Marszu. Uczestnicy je bili, kopali, pluli. Według prokuratury czynności owe nie były wykonane z zamiarem pobicia, tylko – dosłownie cytuję – "okazania niezadowolenia", że protestujące siedzą na trasie przemarszu.

Marsz i emocje, które mu towarzyszą, są pod szczególną ochroną. Przecież mają wspierać narrację władzy. Przestępstwa z nienawiści trudno się sądzi. Pewien prokurator powiedział mi kiedyś tak: "ja tu mam prawdziwych gangsterów, złodziei i morderców. Ważniejsza jest dla mnie sprawa, w której typ z bejsbolem wszedł do knajpy i skatował ludzi". Bardzo trudno systemowo zwalczać mowę nienawiści.

Hejt się opłaca?

Politycznie tak. Wypowiedzenie opinii: "musimy pamiętać, że po drugiej stronie też są ludzie" daje dziś politykowi twarz miękkiego, nijakiego. Kampania wyborcza to wyliczanie, że tamci to a) złodzieje, łobuzy, zdrajcy, sprzedadzą Polskę b) szaleńcy, jak nas nie wybierzecie, to oni zaprowadzą faszyzm.

Kiedy w dyskusji pada słowo "faszyzm", oznacza to, że dryfuje ona w stronę granicy, zza której nie ma powrotu.

Muszę podkreślić to bardzo mocno: nie wiemy, w jakim stopniu, i czy w jakimkolwiek, zabójstwo Pawła Adamowicza jest wynikiem wszechobecności nienawiści i rozhuśtania emocji. Samotny wilk, który morduje polityka, to nie jest wyłącznie polski przypadek. Anders Breivik w Norwegii, mordercy Anny Lindh, a wcześniej Olofa Palmego w Szwecji. Lee Harvey Oswald, zabójca JFK. Nie jesteśmy w stanie ocenić, w jakim stopniu bandyta, który zabił Adamowicza, był zainfekowany propagandą nienawiści. Ale w tym momencie pojawia pytanie: skąd mu się wziął ten Adamowicz?

A skąd się Ryszardowi Cybie wzięła nienawiść do PiS?

Sprawa Marka Rosiaka oczywiście nie może zostać zapomniana. Tylko zbieg okoliczności sprawił, że wówczas ofiar nie było więcej.

To ja zapytam tak: nie ma takiej opcji, żeby pojawił się w social media kontrowersyjny wpis bez natychmiastowego zjawiska "whataboutyzmu", czyli wyciągania przeciwnikom: "a wy też tak samo robicie". Jeśli ktoś napisze: "za śmierć Pawła Adamowicza winę ponosi PiS", natychmiast pojawi się ktoś, kto napisze: "a za śmierć Marka Rosiaka winę ponosi PO". A jak jakiś prawicowiec napisze, że PO posługuje się mową nienawiści, to mu zaraz przeciwnicy przypomną "mordy zdradzieckie" Jarosława Kaczyńskiego. I tak ten kołowrót się kręci. Dziennikarze-symetryści twierdzą, że za eskalację poziomu hejtu ponoszą winę - identyczną! - obie strony. W efekcie wszyscy hejtują symetrystów, bo nigdy się nie zgodzą, że są tak samo winni, jak ci drudzy. A w środku tego jest ktoś, kto nie ma narzędzi analizy takich, jak pan – historyk propagandy. Ktoś przytłoczony nawałą wykluczających się wzajemnie narracji. Odbiorca.

Prawo rynku. W demokracji trzeba się wręcz postarać bardziej, niż w ustroju autorytarnym, żeby się przebić ze swoją propagandą na wolnym rynku polityki. W pewnym sensie w II RP na przykład spiralę agresji zahamował zamach majowy – bo władza wszystkich wzięła za pysk. Trochę podobnie zrobili potem komuniści. Dziś, w III RP, wyborca – odbiorca ma kupić mnie, a nie tego drugiego. Nienawiść jest wyjątkowo kalorycznym paliwem polityki. A na dodatek jest fajna.

Dlaczego?

Wyzwala emocje, wyzwala moc. Ryczy się "Arka Gdynia k… a świnia, śmierć wrogom Ojczyzny, cześć i chwała bohaterom".

Na jednym oddechu. Przy okazji Smoleńska wielu Polaków miało przekonanie, że to się skończy. Że się zmienimy. Teraz nie widzę takich głosów. Nie widzę wiary w to, że nienawiść można przełamać i się przed nią obronić. Przy czym działa to po obu stronach barykady.

Demokracja nie jest naturalnym stanem społeczeństwa, a sztuczną konstrukcją, wymagającą pielęgnacji i nakładów energii. Jeśli władza powtórzy sukces wyborczy, może uznać, że czas dokończyć rewolucję.

A jak wygrają inni, to będzie czystka ludzi PiS. I tak w kółko.

I wtedy dopiero będą demonstracje uliczne, blokowanie i krzyki o bronieniu niepodległości za wszelką cenę, bo zdrajcy wygrali, i to jest być albo nie być naszej ojczyzny. Obawiam się każdego z tych scenariuszy.

Jak im zapobiec?

Historyk bada i opisuje. Nie ma recept.

A przyda się lek, bo jesteśmy chorzy.

Sęk w tym, że historia pokazuje, że na nienawiść ludzkość choruje od zarania. Nie ma prostego rozwiązania łamigłówki. Nie jest rozwiązaniem dyktator, który wszystkich weźmie za mordę. Nie wierzę zresztą w wizję dyktatury z obowiązkowymi pochodami 11 listopada za plakatem z podobizną aktualnego premiera. Ale wizja, w której za parę lat będzie pan musiał poruszać się z ochroną, bo pana kolegę "dojechała" bojówka jednej czy drugiej radykalnej partii, nie jest nieprawdopodobna. Ryzyko, że będzie znowu jak w II RP – jest.

Dr hab. Piotr Osęka. Ukończył historię na Uniwersytecie Warszawskim., Obecnie jest profesorem w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi w badaniu, dokumentowaniu i upamiętnianiu historii Marca '68.
Specjalizuje się w badaniu propagandy politycznej. Autor książki "Syjoniści, inspiratorzy, wichrzyciele. Obraz wroga w propagandzie Marca 1968".

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (2)