Tragiczny w skutkach wypadek drogowy na "trasie śmierci" w okolicach Zielonej Góry. Zdjęcie ilustracyjne© East News | Piotr Jedzura/REPORTER

Grzej, póki "pały" nie przyjadą. Nikt nie powiedział: "Zabiłem, to moja wina"

18 lipca 2023

Od młodych kierowców słyszał przechwałki: "Mam driftówę liźniętą na kompie, żeby się lepiej odpychała". A potem płakał, słuchając matek dzieci zabitych przez właścicieli takich "driftówek". Bartosz Józefiak przyjrzał się, z czego wynika kult prędkości wśród polskich kierowców.

Oto #HIT2023. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku

***

Sebastian Łupak: Jak pan odbiera to, co się stało w Krakowie w nocy 15 lipca? Z powodu prawdopodobnie nadmiernej prędkości w wypadku przy moście Dębnickim zginęło czterech ludzi.

Bartosz Józefiak, dziennikarz, autor książki "Wszyscy tak jeżdżą", wydanej nakładem wydawnictwa Czarne: Będę brutalny: nie dziwię się, świetnie to znam. W tym wypadku skumulowało się wiele znanych mi dobrze czynników. Przywołam pierwszy z nich – to był młody kierowca. Bywały w Polsce lata, kiedy za 25 proc. wypadków odpowiadali mężczyźni w wieku 18-24 lat.

Chodzi o brawurę połączoną z brakiem doświadczenia?

Badali to psychologowie. Z ich analiz wyszło, że w gronie młodych znajomych szybka jazda po prostu imponuje. Jak masz brykę na 400 koni, to nie jesteś w stanie jeździć wolno. Szybka jazda to zastrzyk adrenaliny. Wyścig starą beemką czy podrasowanym autem jest po prostu tańszy niż ekstremalne sporty.

Można zawsze pojechać na tor wyścigowy.

Ale to kosztuje. Łatwej urządzić darmowe zawody w mieście, na opustoszałej głównej ulicy lub na obrzeżach miasta, choćby na drodze obok jakiejś fabryki, hurtowni czy centrum handlowego. A do tego dochodzi ten dreszczyk, poczucie, że robisz coś nielegalnego, łamiesz przepisy, uciekasz przed policją. Cała zabawa w wyścigach "na ćwiartkę", czyli na ćwierć mili, polega na tym, że ścigamy się, póki "pały" nie przyjadą.

To jest praktyka znana w całej Polsce. Młodzi ludzie umawiają się na stacji benzynowej czy przy centrum handlowym. To są tzw. spoty, czyli miejsca spotkań. Oni się tam zjeżdżają, podnoszą maski, zaglądają do silnika. Zaczynają się opowieści, kto i jak podrasował silnik, jakie dodał niższe zawieszenie i szersze opony. Potem przechwałki: kto niedawno uciekł policji i ile grzał po mieście.

Jeden z uczestników takich zawodów, osiemnastolatek, opowiadał mi, że zainwestował w specjalną zasłonkę na rejestrację, żeby nie zwalniać przed fotoradarami. Inny przechwalał się, jak w Piotrkowie, z którego pochodził, driftuje na rondach, a potem ucieka przed policją. Te spotkania na spotach są pełne podobnych przechwałek.

Bartosz Józefiak
Bartosz Józefiak© Materiały prasowe

To jak szybko jeżdżą po mieście?

Jeden z bohaterów mojej książki jeździł po centrum Łodzi o godz. 18, czyli w godzinach szczytu, 140 km/h.

Co się dzieje dalej, już po przeglądzie silników?

Umawiają na nielegalne wyścigi albo urządzają spontaniczne "ganianki". Ścigają się po Warszawie, Gdańsku, Jeleniej Górze. Przy okazji zabijają ludzi na pasach albo siebie.

Dlaczego ścigają się w mieście?

Bo mają do dyspozycji puste, dwu- trzypasmowe jezdnie. Tam łatwo się rozpędzić, często mrugają w nocy pomarańczowe światła, choć czerwone też nie są dla nich przeszkodzą.

Ci młodzi ludzie powiedzą pewnie, że się nudzą, że w ich życiu niewiele się dzieje, że mechanika samochodowa to świetne hobby.

Nie ma usprawiedliwienia dla nikogo, kto w centrum miasta jedzie 140 km/h. Ci młodzi, niedowartościowani mężczyźni podnoszą sobie samoocenę, jeśli za własne pieniądze kupią i tuningują sobie auto. Budują na tym poczucie własnej wartości. Ci, z którymi rozmawiałem, opisywali, że mogą siedzieć całymi dniami w garażach. Pasja jest fajna i nie ma w tym nic złego, ale pod warunkiem, że nie robisz tego wyłącznie po to, by później wcisnąć gaz do dechy i stwarzać zagrożenie na drodze.

Czy łatwo było wejść w to środowisko i napisać o nich rozdział w książce?

Potrzebowałem pomocy znajomego, który to środowisko zna. Informacje o miejscach spotów pojawiają się na Facebooku. To zazwyczaj parkingi pod galeriami handlowymi. Żeby poznać lokalizację nielegalnych wyścigów, trzeba sczytać kod QR, który odsyła do kanału na Telegramie. Tam dopiero pojawiają się współrzędne, gdzie w nocy odbędą się "ganianki" na ćwierć mili.

Trzeba znać ich język, by wtopić się w środowisko. Chłopaki opowiadają, że ścigają się na "streeto", czyli po ulicach miast, jak "upierdalają ronda", czyli driftują [dynamiczne wchodzenie w zakręt bokiem – red.]. Mówią na przykład tak: "Mam driftówę, na szperze, też do daily, liźniętą na kompie, żeby się lepiej odpychała".

A tłumacząc na język polski?

Chłopak ma bmw do jazdy bokiem, z zamontowanym mechanizmem ułatwiającym kontrolowany poślizg. Wykorzystuje je nie tylko do wyścigów, ale również do codziennej jazdy. Majstrował przy samochodowym komputerze, zmienił ustawienia fabryczne, dzięki czemu samochód jeździ szybciej. To oczywiście najczęściej nielegalne, ale na spotach pełno jest samochodów przerabianych w garażach, bez odpowiednich badań technicznych.

Kolejny chłopak podniósł maskę swojego volvo C30 i tłumaczył mi: "Mam diesel, turbo, rzecz jasna. Docelowo ideę pod 350 koni. To musi zapierdalać. Jak się trafi pacjent na światłach, to beemkę trzylitrową spokojnie opie***lę".

Znów w tłumaczeniu oznacza to, że ruszając ze świateł, bez problemu wyprzedzi w wyścigu bmw z trzylitrowym silnikiem benzynowym. Opowiadał też, że po mieście jeździł najszybciej 160 km/h, a w trasie 220 km/h.

Roztrzaskane auto, w którym w Krakowie zginęło czterech młodych mężczyzn
Roztrzaskane auto, w którym w Krakowie zginęło czterech młodych mężczyzn© Licencjodawca

Jak policja reaguje na te wyścigi?

Na parkingach galerii handlowych radiowozy faktycznie stoją, ale mundurowi nawet nie wysiadają z wozów. Potem dziesiątki samochodów przejeżdżają na miejsce nielegalnych wyścigów. Jednego razu policjanci potrzebowali trzech godzin, by dotrzeć za nami na miejsce. A i tak gdy już dojechali, wystawili może dwa mandaty.

Większość uczestników bez problemu rozjechała się na kolejną miejscówkę, gdzie dalej ścigała się przez kilka godzin. Tak to wyglądało w Łodzi, ale z mediów wiem, że podobnie sytuacja wygląda w innych miastach.

Skąd ta bierność policji?

Nie wiem. Mnie mundurowi z Łodzi zapewniali, że prowadzą "czynności operacyjne", ale ich skutków za bardzo nie widać. Z kolei organizatorzy wyścigów opowiadali mi, że policjanci przyjeżdżają do nich po cywilu, bo sami lubią się pościgać. Tu zaznaczę, że nie wiem, ile jest prawdy w tych opowieściach. Możliwe, że chodzi tylko o budowanie jakiejś legendy.

Rozmawiał pan z ludźmi, którzy zabili pieszych na pasach, bo ścigali się po mieście. Albo spieszyli się do pracy. Dostali wyroki w zawiasach czy prace społeczne. Czy pojawiła się u nich refleksja?

Ja takich wyrzutów sumienia u nich nie zauważyłem. Wręcz przeciwnie. Sprawcy śmiertelnych wypadków obwiniali wszystkich wokół, tylko nie siebie.

To kto był winien, jeśli nie oni?

Obwiniali pieszych, bo im na pasach weszli pod koła. Albo innych kierowców. Obwiniali prokuraturę i sądy, że się na nich uwzięły. Obwiniali rodziny ofiar, bo ich piętnują. Obwiniają ofiary w drugim aucie, z którym się zderzyli, bo jechały starą "trumną na kółkach". Żaden z moich rozmówców nie przyznał szczerze: "To była moja wina".

Dziewczyna jednego z chłopaków, który ścigał się po Jeleniej Górze z prędkością 120 km/h i śmiertelnie potrącił dwie osoby, tłumaczyła w internecie, że "to zwykły wypadek, który przecież każdemu mógł się przytrafić".

19-latek z Białegostoku, który jadąc 90 km/h przez miasto, śmiertelnie potrącił starszą kobietę, opowiadał mi, że widocznie "jej świeczka w niebie zgasła". Czyli – widać – Bóg tak chciał.

Rencista z Poznania, który wyprzedzając na pasach, doprowadził do śmierci studenta, przekonywał, że to wina chłopaka, bo nie patrzył na boki. I jeszcze "dupą wgniótł mu maskę!".

Niepojęty wprost mechanizm wyparcia.

Z drugiej strony odwiedził pan rodziny zabitych na pasach. To musiały być dramatyczne wizyty?

Trudne rozmowy, których nie sposób zapomnieć. Płakałem razem z moimi rozmówcami. Najgorsze były rozmowy z matkami. One po śmierci dziecka nigdy nie dojdą do siebie.

Matka studenta Jakuba, który zginął na pasach w Poznaniu, opowiadała mi, jak w jej głowie rodziło się tysiąc pytań skierowanych donikąd: Dlaczego Kuba? Dlaczego teraz, gdy wreszcie poznał dziewczynę, którą chciał rodzicom przedstawić?

Do dziś w autobusie czy na ulicy widzi swojego syna w chłopakach w podobnym wieku.

To trudno pojąć, ale bardzo często rodziny obwiniały siebie, chociaż nie miały z wypadkiem nic wspólnego! Magda, żona Adama, który zginął na ul. Sokratesa w Warszawie, miała wyrzuty sumienia, że nie podeszła do męża, nie przytuliła go po raz ostatni. A nie zrobiła tego, bo na rękach miała trzyletniego syna, któremu chciała oszczędzić widoku umierającego ojca.

Dorota, mama 18-letniego Wojtka, który z czwórką znajomych zginął pod Świebodzinem, miała wyrzuty sumienia, że w dniu wypadku nie zawołała syna do domu. Bo może gdyby zabroniła mu jechać z przyjaciółmi tym audi, to on by żył do dzisiaj.

Rodziny są też wściekłe na sprawców, na ich brak skruchy i brak wyrzutów sumienia. I na system sprawiedliwości.

Agnieszka, matka 10-latki, która zginęła w wypadku w Legnicy, opowiadała mi, że w Polsce najlepiej zabić kogoś autem. Bo najpewniej ujdzie ci to na sucho, a w najgorszym wypadku dostaniesz osiem lat.

Często w Polsce obwinia się ofiary, że weszły wprost pod pędzące auto. Dlaczego?

W Polsce panuje kult silniejszego, więc to pieszy, ten słabszy uczestnik ruchu, powinien przede wszystkim uważać. Chociaż wiemy, że piesi odpowiadają tylko za 10 procent śmiertelnych wypadków, a kierowcy – za blisko 90.

W innych krajach z faktu, że prowadzę półtonową maszynę, wynikają jakieś obowiązki. W Polsce – tylko przywileje. Kierowca "ma prawo" dojechać, gdzie chce i tak szybko, jak chce. Przypomina mi to relację feudalną albo obwinianie ofiary gwałtu, że sama jest sobie winna, bo założyła za krótką sukienkę. Do tego chóru przyłączają się niekiedy politycy, edukatorzy i policjanci, którzy cały czas chcą edukować pieszych. A czemu nie kierowców?

Ale przecież po polskich drogach pędzą nie tylko młodzi.

Oczywiście, że nie. Z rozmów, które przeprowadziłem wyłania się obraz, że w ogóle mamy w Polsce coś co nazywam "kulturą zapie***lania".

Słyszałem o niej, ale w kontekście korporacji.

Można powiedzieć, że jedno po części wynika z drugiego.

Jak to?

Pracujemy po 12 godzin, jesteśmy przemęczeni, w ciągłym niedoczasie, na śmieciówkach, wciąż się spiesząc, żeby osiągnąć wynik. Tak samo zachowujemy się na drodze: musimy zaraz być w firmie, przewieźć towar, zdążyć na ważne spotkanie. Ciągle w niedoczasie, w stresie, pod presją, zmęczeni. Jest więc według mnie korelacja między jednym a drugim, bo zarobimy tyle, ile paczek rozwieziemy. Za szybko żyjemy i za szybko jeździmy.

Próbował pan kiedyś jechać po mieście 50 km/h?

Staram się właśnie tak jeździć, choć wiem, że to wymaga odporności psychicznej. Ktoś zaraz siedzi ci na zderzaku, próbuje cię wyminąć, trąbi, daje znaki światłami. Widzę, jak irytuje to innych kierowców.

Wtedy pojawia się mechanizm dostosowania do reszty – skoro wszyscy tak jeżdżą, to ja też. Agresywni kierowcy narzucają nam styl jazdy. Nawet kierowca świeżo po kursie, który stara się jeździć 50 km/h i widzi, że jest najwolniejszy, w końcu przyśpieszy.

Kierowcy często powtarzają: jeżdżę szybko, ale bezpiecznie. To "zawalidrogi" są problemem.

Rzekomo ci, którzy jeżdżą 50 km/h stanowią niebezpieczeństwo. To nieprawda. Jak jedziesz za szybko, nie jesteś w stanie zareagować na czas. Praw fizyki nie pokonasz. Ale zrzucamy winę na niedzielnych kierowców, na pieszych, na źle postawione znaki.

To jest z reguły to przerzucanie winy ze sprawcy na ofiarę, o którym wspomniałem. Piesi wchodzą na pasy i to jest niby ich wina, że nie widzieli pędzącego samochodu. Bzdura!

Wiele razy spotkałem się z tym, że ktoś na mnie trąbił, przeklinał, "wcinał się" przede mnie. Skąd u nas taka agresja?

To znów ten kult silniejszego: kto ma więcej kasy i większe auto, temu więcej można. Droga w Polsce to miejsce nie współpracy, tylko rywalizacji między kierowcami. Jesteśmy zbiorem jednostek a nie społeczeństwem, dlatego to moje potrzeby są najważniejsze, bo to ja muszę gdzieś dojechać szybko.

Skąd się bierze poczucie, że jak mamy dobry, szybki samochód, to jestem lepszy od "plebsu" w tramwaju czy autobusie?

Wciąż lubimy popisywać się pieniędzmi. Samochód jest wyznacznikiem statusu. Przecież od razu widać, czym zajechałeś na parking, a dla wielu Polaków jest to wciąż strasznie ważne.

W sumie nic w tym złego, że kupujemy coraz wygodniejsze i coraz bezpieczniejsze auta, wyposażone w kamery i czujniki. To należy pochwalić. Ale nie zawsze idzie za tym kultura jazdy…

Wielu kierowców wychodzi z założenia, że skoro płacą wysokie podatki i jeżdżą dobrymi autami – bo dobrze zarabiają – to w zamian miasta powinny być urządzone pod nich. Jak ktoś próbuje oddać jeden pas na drogę rowerową czy buspas, to dla nich gnębienie kierowców.

A mandaty są po to, żeby rząd miał pieniądze dla siebie…

Polacy mają niskie zaufanie do państwa i instytucji. Generalnie uważamy, że władza jest opresyjna, podatki głupie, a znaki są źle postawione przez urzędników.

Choć czasem faktyczne znaki są stawiane w nieodpowiedni sposób. Najłatwiej jest bowiem postawić znak ograniczenia prędkości do 50 km/h na trzypasmówce. A wtedy kierowca myśli: "no, jakiś debil to postawił, przecież ja się tu łatwo rozpędzę". Tymczasem ulice powinny się same "tłumaczyć".

Osobną grupą kierowców są chyba politycy, celebryci, sportowcy?

Jerzy Stuhr, Donald Tusk, Piotr Najsztub, Tomasz Hajto, Otylia Jędrzejczak czy Kamil Durczok. O tym, jak jeżdżą po Polsce limuzyny partii rządzącej, nie muszę chyba wspominać.

Jest coś takiego, że aktorzy, sportowcy, politycy, dziennikarze, znani prawnicy czy piosenkarki są przekonani, że mają monopol na szybką jazdę albo jazdę pod wpływem. I nie stwierdziłem, żeby mieli wyrzuty sumienia.

Beata Kozidrak, która jeździła z dwoma promilami we krwi, prosiła sąd o złagodzenie kary, bo prace społeczne to dla niej za ciężki wyrok. Piłkarz i dyrektor sportowy Michał Żewłakow tłumaczył sądowi, że odebranie mu prawa jazdy rozwali jego życie, bo jak on biedny dojedzie z Warszawy do klubu w Lublinie? Nie ma pociągów?!

Książka autorstwa Bartosza Józefiaka
Książka autorstwa Bartosza Józefiaka© Materiały prasowe

Co nas może powstrzymać przed wciśnięciem gazu w podłogę?

Z moich obserwacji wynika, że to jest długotrwały proces i miks różnych czynników: zwężonych skrzyżowań i zwężonych ulic, mandatów, fotoradarów, przebudowy infrastruktury. Do tego surowsze prawo: np. w Niemczech członkowie nielegalnych wyścigów są po śmiertelnych wypadkach sądzeni jak za zabójstwo.

Ale przecież zwężone ulice to większe korki…

Mamy przykłady z Europy i świata, że jest jeden sposób na mniejsze korki – mniej samochodów na ulicach. A żeby to osiągnąć, potrzebujemy sprawnej komunikacji miejskiej, buspasów, dróg rowerowych. Więcej osób wybierze inne środki transportu, korki będą mniejsze, skorzystają wszyscy – także kierowcy.

Z kolei więcej pasów dla aut zachęci więcej osób do jazdy samochodem, a korki tylko się zwiększą. Testowali to już na Zachodzie. Szersze ulice nigdzie na świecie nie rozwiązały problemu korków.

Jeździł pan gdzieś poza Polską, gdzie kultura jazdy była większa?

Oczywiście, że tak. Choćby w Finlandii. Tam, jeśli na autostradzie jest ograniczenie do 100 km/h, to wszyscy jadą 100 km/h. Taka kultura. A na zwykłych, regionalnych drogach co chwilę są fotoradary, więc nikt nie myśli przyspieszać. Trzeba się tam pilnować.

Polacy powiedzą, że Finlandia to państwo policyjne. My cenimy naszą wolność ponad wszystko.

To zależy jak zdefiniujemy wolność. Ja chciałbym być wolny od piratów drogowych, śmierci na drogach i 2 tysięcy ofiar wypadków rocznie. To nie jest tylko statystyka: to są ludzkie dramaty.

Ale wiem, że są "wolnościowcy", którzy każdą próbę ograniczenia prędkości odbierają jak zamach: gospodarka rzekomo upadnie, nie dowieziemy na czas bułek do sklepu. Wypadki zawsze były i będą – mówią – a my nie możemy dopuścić do pogorszenia jakości naszego życia.

Tymczasem przyzwyczailiśmy się do widoku przydrożnych krzyży. A na nich kaski, obok znicze. Wydaje się, że tak musi wyglądać polski krajobraz.

Nie musi. To nie jest tak, że albo akceptujemy nasze drogi z tysiącami ofiar albo przesiadamy się na furmanki. To nie jest zero-jedynkowe.

Ma pan przykłady, że gdzieś w Polsce to zadziałało?

Choćby w Jaworznie. To miasto na Śląsku zwęża ulice, poszerza chodniki, buduje ronda, wyniesione skrzyżowania, drogi rowerowe, inwestuje w komunikację miejską, likwiduje parkingi w centrum.

Efekt? Zero wypadków śmiertelnych na drogach od lat, do tego sprawny ruch. Kierowcy jeżdżą wolniej, ale za to płynnie i bez korków, a kto tylko może, wybiera autobus. Większa prędkość naprawdę nie jest nam do niczego potrzebna.

Zaraz odezwie się kierowca, który powie, że wlekł się przez pół Polski za TIR-em i rzędem osobówek, więc musiał przycisnąć i wyprzedzić sznur aut. Nie mamy cierpliwości?

Nikt z nas nie jest święty. Sam złapałem się na tym, że wjechałem do Białegostoku z prawie stówą na liczniku. Ale od pewnego czasu jeżdżę swoją skodą dużo wolniej. Boję się, że kogoś zabiję.

Zwłaszcza przed pasami jeżdżę dużo ostrożniej. W terenie zabudowanym pilnuję 50-tki, choć nie jest to łatwe, bo denerwuję innych. Ale zbyt często rozmawiałem z rodzinami ofiar wypadków, żeby teraz przyspieszać w miastach. Wiem, czym to się kończy.

Sebastian Łupak, dziennikarz Wirtualnej Polski

Źródło artykułu:WP magazyn
Komentarze (1939)