GRAnica
Na to, co się dzieje na polsko-białoruskim pograniczu, ludzie na granicy bośniacko-chorwackiej mają specjalne słowo. Game. Z angielskiego: gra. Stawką jest życie, a wygrywa jeden na stu. Chorwackie push-backi to agresja, bicie i wypychanie. UE zamknęła oczy. Polski też karcić nie będzie.
Oto #HIT2021. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
DŻUNGLA
"Po-li-cjia! Po-li-cija!" - niesie się po całym lesie. Dla przybyszów z pustynnego Bliskiego i Dalekiego Wschodu środkowoeuropejski las to - sami tak mówią - dżungla. Nieprzyjazna, wroga. Pełna zwierząt, zagrożenia i zimna.
Wrzask policjanta ma być tak przerażający, jak tylko możliwe. Nie ma miłych przywitań. Nie ma pytań, czy wszyscy są cali. Najpierw jest agresja. Potem ludzie w ciemnych mundurach zaczną mówić, a dzieci będą płakać.
Facet w czarnym mundurze ma w ręku broń, a za plecami kilkunastu kolegów. Na plecach napis "Interventna Jedinica Policija". Chorwacka Policja Interwencyjna. To jednostka specjalna, która zajmuje się uchodźcami, próbującymi sforsować granicę bośniacko-chorwacką. Granicę Unii Europejskiej. Dla nich - granicę lepszego świata.
IJP lokalizuje ich za pomocą kamer-pułapek, sprzętu termowizyjnego, dronów. Obserwuje pogranicze z helikopterów i samochodów terenowych. A czasami ktoś po prostu uprzejmie doniesie. W każdym przypadku to oznacza koniec gry.
Wtedy przekonujesz się, że nikt tam na górze nie słucha twoich modlitw. Jak już cię złapali, to się nie ruszaj. Choć nie wszyscy policjanci mają broń palną, to każdy ma przypasaną pałkę służbową. Pamiętaj o zasadach:
1. Nie uciekaj. Bo pobiją.
2. Nie szarp się. Bo pobiją.
3. Nie krzycz. Bo pobiją.
4. Rób tylko to, co każą. I nie wierz w żadne słowo, bo najpewniej będą kłamać.
Szansa na wygraną? Mniejsza niż 1 procent.
Szansa na porażkę? Pozostałe 99 procent. A przy tym masz też 72 proc. szans na pobicie lub skopanie, 61 proc. szans na kradzież, 37 proc. szans na zniszczenie rzeczy osobistych, 24 proc. szans na zmuszenie do rozebrania się, gdy policjanci będą patrzeć. Do tego 13 proc. szans na użycie broni. 4 proc. szans na porażenie paralizatorem lub oblanie lodowatą wodą. I tylko 8 proc. szans na to, że nie stanie ci się krzywda. Skąd te dane, wyjaśniamy później.
Szanse możesz próbować zwiększyć w pierwszym etapie gry, gdy masz jeszcze jakieś pieniądze. Możesz kupić niezbędne przedmioty: turystyczne buty na górskie ścieżki, przeciwdeszczową kurtkę, czapkę, jedzenie, czasami ponton. I telefon, czyli być albo nie być.
Jochar wie doskonale, kiedy można kupić tanio telefon w obozie.
- Najlepiej od tych, którzy wyruszają na wyprawę. Nie każdy bierze sprzęt, bo szkoda go stracić, a pieniądze się przydadzą. W grupie wystarczy jedna osoba z komórką, więc można dobrze negocjować - wyjaśnia po angielsku 14-latek. I on, jak przekonuje, negocjuje doskonale. Używany smartfon można wymienić za dobry namiot lub buty górskie. Prawie nikt nie operuje w dolarach, większość w rzeczach.
Jeśli nie masz pieniędzy ani rzeczy - szanse na wygraną spadają. A z każdym kolejnym przegranym "gejmem" (ang. "game" znaczy "gra" - przyp. red.) masz coraz mniej czasu, zanim ogarnie cię znużenie, zniechęcenie i dopadną choroby. Uchodźcy znają głównie dwie: ból i swędzenie. Reszta nie ma znaczenia, o ile nie przeszkadza w marszu.
- Mój tata jest bohaterem - mówi Jochar.
Dla niego ojciec jest bohaterem, dla świata już nie. Ponad 45-letni Hawre służył 26 lat w wojsku, ale po tej pechowej (dla niego) stronie. Był członkiem Partii Pracujących Kurdystanu, czyli organizacji, która od lat opowiadała się - również siłą - za zjednoczeniem Kurdów na terenach Iraku, Syrii i Turcji. Wzorem dla kurdyjskich bojowników byli partyzanci Wietkongu, a celem niepodległy Kurdystan.
Hawre w wolność Kurdystanu wierzyć nie przestał. Przestał za to wierzyć, że jest w Iraku bezpieczny. PPK przez część krajów uznawana jest za organizację terrorystyczną. I na nic fakt, że wspieraną przed laty przez USA, że Amerykanie dostarczali jej broń do walki z Turcją. Nad jego historią nikt się nie pochyli.
Sprzedał dom i majątek za 18 tys. dolarów. Do dziś na próbę wejścia do Europy wydał już 24 tysiące. Teraz nosi wodę w zniszczonych baniakach, jego fryzjerem jest kolega z namiotu obok i na buty patrzy tylko przez jeden pryzmat: czy wytrzymają drogę przez dżunglę. Zwykłe adidasy to za mało. Tym bardziej, że żonę od dawna rwie coś w prawej nodze. Chodzi powoli, a gdy usiądzie - przez godziny nie zmienia pozycji i miejsca. Trochę nie ma sił, trochę ochoty.
Najpierw czekali na swoją szansę w Grecji. Przekonują, że jej nie dostali i ruszyli dalej, zmęczeni oczekiwaniem i zachęceni opowieściami, że komuś się udało. Na granicy byli już 25 razy. Dwudziesta szósta, nieudana próba ma miejsce podczas naszej obecności w obozie. Raz dochodzą tylko za słupki graniczne, czasami kilka kilometrów dalej. Zawsze przegrywają przez tempo marszu. Im wolniej idziesz, tym mniejsze szanse.
Przed biciem ratuje ich tylko obecność dzieci. Regularnie tracą telefony, a ostatnim razem policjant rozciął im namiot.
Dziś Hawrego na zorganizowanie przerzutu do innego kraju już nie stać. Za przekroczenie jednej granicy stawka u przemytników wynosi przynajmniej tysiąc dolarów za dorosłą osobę. Im dalsza podróż, im więcej przejść granicznych, tym cena jest wyższa. Mnożnik wynosi dwa, bo ryzyko rośnie z każdym przejściem. Promocje są wyłącznie na małe dzieci - kilkaset dolarów mniej. Na przerzut z Bośni i Hercegowiny do Chorwacji musieliby wyłożyć przynajmniej 4 tys. dolarów. Bez gwarancji sukcesu. Więc chodzą sami. Im są słabsi, tym łatwiejszą drogę wybierają. A tam spotyka ich porażka w chorwackim mundurze.
Jeśli cię złapią, nie masz już asa w rękawie. Kładź się na ziemi twarzą w dół i nic nie mów. Może w ten sposób unikniesz lania. A może chociaż będzie lżejsze niż ostatnim razem. Jeżeli wierzysz w jakiegokolwiek boga, to jest dobry moment, żeby zacząć się w myślach modlić.
Żeby nie bili, żeby nie zabrali ubrań, żeby nie zniszczyli telefonu, żeby wypuścili. Boże, proszę - tyle tylko zostało.
- Afgańczyk? Pakistańczyk? Irakijczyk? Skąd jesteś? - będą pytać raz po raz policjanci każdego złapanego. Odpowiedź nie ma znaczenia. I za dobrą, i za złą jest zwykle kilka ciosów. Tu nikt nie powie "salam alejkum", czyli "pokój z Wami". Błogosławieństwa Allaha brak. Zresztą każdy bóg na chwilę odwraca głowę od tego miejsca.
Niektórzy mundurowi wolą nie brudzić służbowej broni, więc bić będą kijami, które są w lesie pod ręką. Jeden cios pójdzie w nogi, drugi w plecy, trzeci w ręce, łokcie, ramiona. Tak, żeby bolało. I tak, żeby nikt nie stracił oka, a już na pewno życia. Byłaby afera, a tak - siniaki zejdą. Policjanci czasami też kopną, przycisną butem do ziemi.
Im w tej grze nie chodzi o to, by cię zabić. Chodzi o to, by cię wygonić. Tobie tylko o to, by przejść jak najdalej. Tym razem się jednak nie udało. Modliłeś się? Nie pomogło. Policjanci właśnie każą ci się rozbierać. Buty zamoczyłeś w bagnach, kurtkę dawno przebił deszcz, który lał przez ostatnie kilka godzin i kilka kilometrów pieszej wędrówki. A teraz rodzina patrzy jak to wszystko ściągasz, bo policja chce oficjalnie sprawdzić, czy nie masz noża albo innej broni. I tak sterczysz w środku nocy w lesie niemal w samych majtkach.
Wieje, zimno, drżysz. Trochę przez pogodę, choć głównie ze strachu.
Policjanci każą też wyciągać telefony. Tym razem tylko roztrzaskują szybki ekranów i oddają sprzęt, ale coś za coś. Zabierają niektórym plecaki i buty. Lada chwila skują ręce, każą wsiadać do furgonetki i zacznie się długa droga w dół. Wprost z chorwackich gór do bośniackich obozów dla uchodźców. Bez telefonu i butów nikt nie będzie próbował drugi raz. Poranione nogi nie pozwolą na wielodniową trasę. A bez mapy Google'a to droga po śmierć. Wiesz to i ty, i policjanci.
WRACASZ NA START
Policyjnym busem wracasz na start. No, prawie, bo policja wyrzuci cię kilka kilometrów od granicy. Ktoś powie tylko krótkie "tam" i wskaże kierunek ręką. Do obozu dojść trzeba samemu. Na stopa nikt nie weźmie, na autobus nie ma pieniędzy.
Czas kłaść się do prowizorycznego namiotu, do porwanego śpiwora. Chleb na kolację musisz sobie upiec sam na ognisku. Jutro na obiad wolontariusze przyniosą co prawda ryż, przyprawy, olej i ziemniaki, ale zwykle nic więcej. Czasami jest mięso, choć często przeterminowane. W obozie lepiej być głodnym, niż mieć rozwolnienie. Na ściśnięty żołądek się coś znajdzie, na choroby już niekoniecznie. Mięso przyciąga do namiotów bezpańskie psy. Dostają jedzenie i opiekę. Dla wszystkich dzieci są atrakcją.
Teraz trzeba wyleczyć rany. Odciski, zadrapania, zmarznięte dłonie i nogi. Następna gra zacznie się za kilka dni lub tygodni, zależy od formy. I musisz być znów na nią gotowy.
Jeśli telefon z pękniętym ekranem działa, to wyślesz rodzinie krótką informację, że się nie udało. I zapytasz, czy przyszli Talibowie. Albo czy Turcja znów bombarduje Kurdów.
Jeśli nie działa, nie dowiedzą się, czy przeżyłeś. Nie każdy w obozie ma ochotę pożyczyć elektroniczny skarb zawierający mapę, numery do bliskich, narzędzie do przekazywania pieniędzy i jedyne źródło rozrywki. Bez telefonu możesz tylko leżeć lub gadać z innymi o tej pieprzonej grze, w którą przegrywasz. Dlatego po porażce będziesz długo spał.
Tak właśnie wygląda rzeczywistość tych, którzy chcą przekroczyć granicę Unii Europejskiej przez tzw. szlak bałkański. Niektórzy chcą dojść do Francji, inni do Włoch. A są też tacy, którzy mówią, że zostaną tam, gdzie ktokolwiek pozwoli im bezpiecznie żyć.
Szeroki szlak łączy nitki z Afganistanu, Pakistanu, Syrii, Iraku i Iranu. Prowadzi przez Turcję i Grecję, a dalej skręca na północ. Dawniej rozwidlał się albo w kierunku Bośni i Hercegowiny, albo w kierunku Serbii. Z Serbii szło się na Węgry, ale potem Orban postawił długi na 175 kilometrów i wysoki na 4 metry płot zakończony drutem ostrzowym. Wygląda jak najeżony tysiącami żyletek.
Została Bośnia i jej 650-kilometrowa granica, nie wszędzie dobrze strzeżona. Dlatego niektórym się udaje.
Powyższy opis przebiegu "gry" - próby przejścia przez tę granicę, zakończonej wykonaniem przez służby pilnujące granicy push-backu, czyli odesłania uchodźców z powrotem na bośniacką stronę - powstał na bazie doświadczeń osób, które spotkaliśmy w obozach.
Nie było nikogo, kto nie spotkałby się z przemocą. Wszyscy za to pokazywali, gdzie byli bici. Pokazywali rozbite telefony. Lub tak jak grupa trzech Afgańczyków, obozujących nieopodal dworca autobusowego w Bihaciu, po prostu nie mieli butów. Boso nie dotarli przecież tak daleko. Po angielsku potrafili tylko powiedzieć, że zostały im zabrane. Noc spędzać będą w porzuconym namiocie - ktoś poszedł na kolejny "gejm" z pogranicznikami, oni mają gdzie mieszkać.
A co dalej? Wiedzą tylko, że należące do UE kraje bałtyckie, bałkańskie i Grupa Wyszehradzka to tylko przystanki w dalszej podróży. Nie ukrywają, dokąd chcą iść.
CEL GRY: TRAFIĆ Z PIEKŁA DO RAJU
- Do Niemiec - mówi Madiha, 23-latka. Jedną ręką stara się rozwałkować placki z mąki i wody, drugą trzyma 2-letnią córkę Nadię. Ta co chwilę się szarpie i chce iść w stronę pola z kukurydzą. Na to pole jeszcze wrócimy.
Druga córka Madihy, 3-letnia Salima, biega wokół prowizorycznego namiotu. Kilka kijków i szmata zarzucona na górę chronią przed słońcem i deszczem, ale nie przed mrozem. Tu się nie śpi. Na środku jest wykopane palenisko, na nim leży odwrócona patelnia. Sprawdza się jako prowizoryczny piec. Madiha rozciąga ciasto, chleb piecze jej mąż. Nie pachną, bo to tylko mąka i woda. Wokół nich przebija się tylko swąd rozgrzanego naczynia.
Madiha chce do Niemiec, bo tam jest już część rodziny - wujostwo ze strony ojca. Z Afganistanu uciekła z mężem i dziećmi, gdy talibowie zaczęli podbijać prowincję Ghazni (tę samą, w której kiedyś stacjonowali Polacy). Mąż był elektrykiem, ona się dopiero uczyła. Gdy przyszli talibowie, skończyła się nauka, a zaczął strach.
Wczoraj przegrali w "gejm" po raz piąty. Czy spotkali się kiedyś z agresją? Kiwają głowami. Czy ktoś bił bity? Głową kiwa mąż - elektryk. Kiedy znów pójdą? - Może dziś, może jutro, nie ma dobrego dnia. Musimy próbować - wyjaśnia Madiha, nie przestając piec placków.
Gdy pytam o pozostałe po wojnach bałkańskich z lat 90. miny w lasach Bośni i Hercegowiny, na chwilę milknie. - Nie mamy wyboru - odpowiada łamanym angielskim. I częstuje plackami. Grzecznie odmawiam.
Gdy po kilku godzinach rozmów w obozie wrócę do ich namiotu, wszystko będzie już uprzątnięte. Chleby spakowane, rzeczy brak. "Gejm?" - pytam ludzi leżących obok. Potakują. Madiha poszła na granicę.
Ci, którzy wychodzą z obozu w ciągu dnia, przechodzą góra kilka kilometrów i trzymają się z daleka od chorwackich posterunków. Chowają się w lesie, czekają na nadejście zmroku i dopiero wtedy ruszają dalej. To kolejna ważna zasada gry: idziesz tylko nocą. I dlatego telefon jest konieczny do przeżycia.
DZIESIĄTKI TYSIĘCY "GRACZY"
Od 2018 roku do Bośni i Hercegowiny przybyło przynajmniej 70 tys. migrantów - to ostrożne szacunki Międzynarodowej Organizacji ds. Migracji, czyli IOM. Dziś jest ich około 10 tysięcy.
Tylko niewielka część z nich chce mieszkać w oficjalnych obozach. Po pierwsze, trzeba w nich przechodzić kwarantannę. Po drugie, bardzo często jest zakaz wyjścia po 16:00. Po trzecie, warunki zwykle nie są wiele lepsze od tych, które panują w prowizorkach.
Dlatego większość migrantów jest rozsiana po całym pasie przygranicznym.
W Bihaciu można ich spotkać niemal wszędzie. Są w zniszczonych fabrykach i opuszczonych domach. Za dworcem autobusowym - zapewniającym połączenie do Sarajewa - jest prowizoryczny obóz. Obok stacji benzynowej w pustostanie żyje kilkadziesiąt osób, głównie z Pakistanu. Nocują w namiotach obok. Porzucone po wojnie w byłej Jugosławii budynki nadają się na schronienie, jeśli mają dach. Pustostany dzielą się na te zamieszkane i te, które zostały zabezpieczone przez miejscowe władze. Pierwsze najłatwiej poznać po wnętrzach osmolonych przez ogniska, które mają ogrzewać w nocy. Drugie - po żółtej taśmie, którą są owinięte niemal w całości. Nieczynną i w sporej części zawaloną fabrykę zdobi z kolei napis "No camp".
"Out!" - krzyczy do każdego zbliżającego się właściciel złomowiska. Każdy, kto ma plecak, wygląda mu na szukającego noclegu. "Out!" - rzuca jeszcze kilka razy, również do przedstawicieli Czerwonego Krzyża, którzy w Bośni stacjonują. Boi się, że ich obecność zachęci do rozbijania obozowiska.
Mieszkać można nie tylko w budynkach. Niektóre grupy lub rodziny mają prowizoryczne obozy rozsiane w lasach. Część miejsc jest stała, a część tymczasowa i służy tylko do przygotowania się do następnego wyjścia na granicę. Spędza się tu noc, dwie i opuszcza pod osłoną ciemności. Mieszkańcy zmieniają się niemal z dnia na dzień. Dziś ktoś wyruszył, a kolejny zajmuje jego kawałek ziemi.
Asil, lat 22, był - jak zapewnia - może 10 kilometrów od granicy włoskiej, gdy złapała go słoweńska policja. Push-back - i znów jest w Bośni. Słoweńcy podrzucają w ten sposób migrantów Chorwatom, a Chorwaci Bośniakom. Wszyscy próbujący przedostać się do UE liczą, że na końcu podróży, w Niemczech, we Włoszech, nikt ich już nie wypchnie. Albo dołączą do rodziny, albo zostaną w oficjalnym obozie.
ASIL JUŻ NIE LICZY PORAŻEK
Asilowi wędrówka sprawia coraz większy problem. Sam nie wie, na co choruje. Na oko wygląda to na świerzb, który sam rozniósł na różne części ciała. Swędzące nogi utrudniają marsz.
Z domu w prowincji Pendżab w Pakistanie Asil wyruszył 3 lata temu. Dziś nie ma nic - ani ubrań, ani telefonu, ani namiotu. Dokumentów też nie ma. Jedynym potwierdzeniem jego tożsamości jest profil w mediach społecznościowych. Wykształcenia też nie ma. A pieniądze już dawno wydał na podróż z Pakistanu do Turcji i potem z Turcji do Grecji. Od tego momentu już tylko chodzi w tę i z powrotem.
W Pakistanie czekało go życie rolnika lub robotnika w fabryce. 20 tys. rupii pakistańskich miesięcznie to mniej niż równowartość 500 zł. Cała jego rodzina chciała innego życia, bo na wyprawę składali się wszyscy.
Jak sam mówi, mógłby karmić ludzi, prowadzić restaurację. Albo sklep.
Na myśl o własnym biznesie ożywia się każdy z jego grupy. W dziewięciu Pakistańczyków mieszkają w opuszczonym budynku na drodze z Bihacia do Velikiej Kladušy.
Obie miejscowości to punkty startowe "gejmu". I jednocześnie centra życia dla uchodźców.
Grupa Asila żyje w dwóch zniszczonych budynkach. Jeden to sypialnia, drugi - gdzie nie ma dachu, a został tylko kawałek piętra - to punkt widokowy na granicę. Każdego dnia mogą zerkać w stronę odległych o kilkanaście kilometrów w linii prostej gór. Na nogach to przynajmniej pięć godzin wędrówki. Czasami słyszą strzały, tak się huk niesie. Czasami widzą wystrzelone w powietrze flary.
Wejście do głównego budynku możliwe jest tylko przez wybitą szybę. W przedsionku zrobili prowizoryczną kuchnię, ale jeśli to możliwe, wspólne posiłki - ryż, ziemniaki, kurkuma dla koloru - jedzą na tarasie widokowym ruiny, z widokiem na góry.
Wszyscy mają po 20-25 lat. Wszyscy wyglądają na dwa razy więcej. Nie są brudni. Są potwornie zmęczeni. Śpią w dwóch wewnętrznych pokojach, po kilku obok siebie. Tak jest cieplej. Pokazują swoje profile w mediach społecznościowych. Tak chcą udowodnić swoją tożsamość, ale trochę też powspominać. Na starych zdjęciach, nawet z biednego Pakistanu, wyglądają o lata młodziej.
Budynek stał się ich domem pięć miesięcy temu. Pustostanem nikt się nie interesuje, policjanci z okien radiowozów rzucają tylko: idźcie do oficjalnego obozu! I jadą dalej.
Ostatni pokój Asil i jego towarzysze zamienili w śmietnik - znieśli tam to, co zostawili poprzedni lokatorzy: puszki z przeterminowanym jedzeniem, nieużywane ubrania. W budynku czuć tylko rozpalone ognisko i smród starych, przepoconych i leżących od tygodni nieużywanych ubrań. Uzupełnia to wilgoć. Choć budynek nie ma okien, to zalane przez ulewy stropy po prostu nie schną.
Grupa po wodę chodzi do gospodarstwa obok. - Tam jest dobra kobieta, dobry człowiek, pomaga - mówią. Tam też ładują telefony (w całej grupie ma je tylko trzech mężczyzn). Kiedy odpoczywają między wyprawami na granicę, oglądają na nich filmy. Podobają im się hinduskie komedie. Ściągają je w mieście, korzystając z sieci na stacji benzynowej.
Studnia niedaleko nich jest zanieczyszczona, więc boją się korzystać. Nie śmierdzi, ale co pływa w wodzie - tego nikt nie wie. Kąpiel? - Orzeźwiająca rzeka! - krzyczą i się śmieją.
Niektórzy chodzą na "gejm" kilka razy w tygodniu. Zabierają ciepłe ubrania i prowiant, telefony zostawiają w zaprzyjaźnionych sklepach. Wciąż są takie miejsca, gdzie za darmo można podładować komórkę. Wciąż są też takie, które można potraktować jako mały sejf. Niektórzy telefony sprzedają. W grupie idącej na granicę wystarczy jeden, w razie wpadki nie stracą wszystkich.
- Służby graniczne traktują tych ludzi nieludzko, wręcz jak zwierzęta - mówi Roberta Gentili, która działa w ramach Border Violence Monitoring Network. To zespół organizacji, które na bieżąco monitorują, jak traktowani na granicach są uchodźcy i jak wyglądają organizowane w wielu miejscach push-backi. To właśnie ich dane prezentujemy na początku materiału.
Sieć BVMN przeprowadziła wywiady dotyczące ponad tysiąca push-backów, w których brało udział 20 tys. migrantów - tych, którzy chcieli iść dalej i tych, którzy prosili o azyl w miejscu złapania. I tak byli wypchnięci. Sieć tworzy profil całej grupy przekraczającej granice, opisuje wiek, narodowość i rekonstruuje przebieg wydarzeń. Są zdjęcia, są nagrania, są ślady agresji. I są też odpowiedzi chorwackich władz: wszystko jest zgodne z przepisami, uchodźcy są odprowadzani na granice zgodnie z prawem.
Międzynarodowe śledztwo, przeprowadzone w ramach kolektywu Lighthouse Reports, potwierdza istnienie specjalnych, zamaskowanych i dobrze wyposażonych grup, które brutalnie rozprawiają się z migrantami na granicy. Zespół analizował m.in. ich odznaki, strój i używaną przez mundurowych broń. Wniosek jest jeden: na granicy UE działają "armie-cienie", stworzone tylko do wypychania uchodźców. Stacjonują na granicy, mieszkają w okolicznych hotelach, a zabrane migrantom telefony i ubrania palą w ogniskach. Chorwacka operacja nosi nazwę "Koridor" - z języka chorwackiego to "korytarz".
OBÓZ TYMCZASOWY NA STAŁE
Największy nieoficjalny obóz uchodźców znajduje się w Velikiej Kladušy. Na polu kukurydzy stoi sto, może sto pięćdziesiąt prowizorycznych namiotów, w których żyją głównie rodziny z Afganistanu.
Nie ma tu bieżącej wody. Na skraj obozowiska jest doprowadzony niewielki kran, w którym można uzupełnić zapasy tej do picia. Kilkaset metrów dalej władze miasta zorganizowały coś, co nazwano łaźniami. Można wziąć prysznic, choć zbyt wielu chętnych nie ma. Woda jest ponoć zimniejsza niż w pobliskiej rzece. Ubikacje? Służy za nie - a równocześnie za jedno ze źródeł żywności - pole kukurydzy. Leży zaledwie kilkadziesiąt metrów od bośniackich domów.
Rano i w południe całe obozowisko pachnie rozpalonymi ogniskami. Raz służą do przygotowania herbaty, później obiadu. Gdy ogień jest gaszony, przebija się zapach rozchodzonej i spalonej słońcem trawy. W Bośni i Hercegowinie we wrześniu i październiku w ciągu dnia bywa jeszcze ponad 20 stopni Celsjusza. W nocy spada do zaledwie kilku stopni. Wszyscy wiedzą, że na "gejm" został w tym roku tylko miesiąc
Mieszkańcy Bośni i Hercegowiny jeszcze kilka lat temu ochoczo pomagali uchodźcom. Dziś społeczeństwo podzieliło się na tych, którzy pomagają, choć się tym już nie chwalą - i na tych, którzy są obojętni i niechętni. W wielu sklepach na wejściu wiszą informacje, że migranci nie są wpuszczani. W niektórych są ochroniarze - by chronić przed kradzieżami. Ktoś raz coś ukradł, więc nikt już nie wejdzie i nic nie kupi.
A te sklepy, które wciąż wydają niesprzedane jedzenie, często muszą liczyć się ze stratą klientów. Niechęć nie bierze się jednak tylko z nieufności wobec obcych. Bośniacy sami aż za dobrze wiedzą, co to znaczy wojna. Pomagać jednak nie mogą - zabraniają tego przepisy przewidujące karę finansową. Obcokrajowcom, którzy pomagają migrantom, grozi wydalenie z kraju. Skąd taka decyzja?
- To proste. Władze chcą, by wszyscy byli w oficjalnych obozach. To jest z kolei ich gra. Jeżeli ludzie nie dostaną pomocy, jedzenia, ubrań, to się wyniosą. A przynajmniej tak myślą niektórzy - tłumaczy Roberta Gentili. I dlatego nieufni są nawet pracownicy organizacji humanitarnych, którzy pojawiają się w obozach. Odsyłają do rzeczników prasowych swoich organizacji, sprawdzają legitymacje dziennikarskie.
W sumie na polu kukurydzy żyje ponad 500 osób. Niektórzy są tu od kilku dni, inni od kilku lat. Nocami idą na "gejm", przegrywają, wracają. I tak w kółko. To tam poznajemy Afgankę Madihę i jej męża elektryka. I iracką rodzinę Havre. Obóz dzieli się na nieformalne części - w jednej mieszkają rodziny, w drugiej - samotni mężczyźni. Samotnych kobiet - migrantek brak.
Layla, córka Havre, ma dziś 20 lat. Sześć lat temu, gdy rodzina ruszyła na wędrówkę, dziewczyna przerwała szkołę.
- Nie byłam nigdy pilną uczennicą. Dziś już chyba o tym nie myślę. Nie myślę też o tym, co będzie jutro. Dziś z tobą rozmawiam, jutro mogę zginąć. Nie rozumiem, dlaczego nikt nam nie chce pomóc. Chcemy tylko normalnie żyć - mówi 20-latka. I tłumaczy słowa ojca, który w kółko pyta, czy "Europa w końcu ich zobaczy?". Chodzi i to powtarza. Raz pyta mnie, raz sam rzuca to pytanie do siebie.
Na głowie Laili jest opieka nad młodszym rodzeństwem. Najmłodszego brata w ubiegłym roku, już w Bośni i Hercegowinie, potrącił pijany kierowca. 6-latek był w szoku przez kilka miesięcy, nie mówił nic i do nikogo. A dziś ufa tylko siostrze. Na jej głowie jest przynoszenie wody z kranu. I na jej głowie jest dbanie o coraz starszą matkę, która dość mocno obniża szanse całej rodziny na przedarcie się przez granicę.
Mieszkają w dwóch połączonych ze sobą namiotach - z jednej czwórka rodzeństwa, z drugiej małżeństwo. Namioty mają porozdzierane dachy, więc za osłonę przez deszczem służą plastikowe plandeki. Wnętrze ocieplają nieużywane ubrania.
Obok rodziny Havre mieszka 46-letnia Asala. W Kabulu była nauczycielką w podstawówce. Pracowała tak przez dwie dekady, gdy w Afganistanie byli Amerykanie i edukacja dostępna dla kobiet. Od roku tuła się po Europie. - Kim chcę być? Nie wiem. Przecież tu nikt nie myśli o tym, że będzie wykonywał swój zawód. Każdy ma nadzieję, że będzie bezpieczny - opowiada.
Nauczyciele zresztą trzymają się blisko siebie, bo nieopodal swój namiot ma Basim. Mówi, że ma 31 lat. A wygląda, jakby cały czas był w swoim starym świecie, w którym uczył fizyki. Na sobie ma sweterek w serek, na oczach okulary w mocnych, czarnych oprawkach, a w oczach zmęczenie. Kiedy mówimy, że jesteśmy z Polski, siostra Basima czyta wiadomość od znajomych, że polska policja jest zła.
Jest tu jeszcze ich matka, ojciec został w Afganistanie. Gotują wspólnie z namiotowymi sąsiadami.
Gdy pytam o powody wyjazdu, Basim mówi jedno słowo: Talibowie. Talibowie przerazili też Eliasa, operatora kamery w jednej z niewielkich afgańskich telewizji. Wyjechał z żoną Ghalią i córką. Ghalia - była policjantka - żartuje, że gdyby mogła, to by okradła bank. I wszystkim zafundowała w końcu normalne życie. Policjantką być przestała, gdy zamarzyło się jej dziecko. I gdy pół kraju było już pod talibską okupacją. Zamiast strzelać, woli karmić córkę.
Inną historię ma za sobą Gholam. Jest inżynierem budowlanym, jeszcze 6 miesięcy temu mieszkał w Kabulu. A kilka lat temu budował dla afgańskiego i brytyjskiego wojska bazy. W telefonie wciąż ma dokumenty, pokazuje pliki, umowy, swoje nazwisko. Z Afganistanu uciekł za wcześnie. Prosił Brytyjczyków o pomoc, ale z ambasady nie dostał odpowiedzi. Może gdyby poczekał do ewakuacji Kabulu, to miałby miejsce w samolocie. Zamiast tego jest w Bośni i Hercegowinie. Jego syn właśnie skończył 7 lat.
- Chciałem mu kupić tort, ale w obozie nie jest to zbyt rozsądne. Komuś może zrobić się przykro, ktoś może nie mieć nic. Przejdziemy się do miasta i tam zjemy coś, postawię na torcie świeczkę i to wystarczy - opowiada. Czego najbardziej by w życiu chciał? Wrócić do domu.
- W każdym kraju kiedyś jest lub była wojna, w Polsce też. Myślę, że w Afganistanie wojna też się kiedyś skończy. Myślę, że moje dzieci kiedyś tam wrócą. Dziś chciałbym, żeby były bezpieczne - mówi. Kilka dni później wysyła mi zdjęcie: jest tort, jest świeczka, jest jego synek.
Wszyscy w obozie jeszcze kilka lat temu prowadzili normalne życie. Wszyscy chcą do niego wrócić. Choć sami nic nie mają, to każdy proponował poczęstunek. Obiad, kawałek chleba lub przynajmniej herbatę.
I choć każda ze spotkanych osób była wciąż młoda, to każda wyglądała jednocześnie staro.
Reza zmienił religię. A że jest Irańczykiem, a zmiana była z islamu na chrześcijaństwo, to wyklęła go rodzina, żona się z nim rozwiodła, a on musiał wyjechać.
Jego była żona z córką przedostały się do Niemiec, do Hanoweru. Samotnym kobietom częściej udaje się złożenie wniosków azylowych. On przez Grecję i Serbię trafił do Bośni. Azylu nie dostał, za to znalazł dziewczynę, a teraz został wyrzucony z oficjalnego ośrodka dla migrantów, bo nowa miłość oskarżyła go o pobicie.
Dziś mieszka w zgrzybiałym pustostanie z przeciekającym sufitem 100 metrów od ośrodka. Płacząc zapewnia, że nikogo nie uderzył. - Mogę tylko czekać. Na żonę i córkę, na wyjście na granicę, na pieniądze od rodziny - mówi. Bo rodzina, choć się go wyparła, w podróży pomagała - do chwili, gdy transakcje między Zachodem a Iranem zostały zawieszone.
Zagrać w grę z pogranicznikami spróbował raz. - Jesteśmy traktowani jak zwierzęta. Nie znam nikogo, kto nie został pobity, poniżony. Zasługujemy na odpowiedź, czy możemy tu żyć. Jesteśmy zawieszeni, ale próbujemy. 99 proc. się nie udaje, ale ten raz… ten jeden procent przedostaje się dalej. Do rodziny, do kraju, w którym można spokojnie czekać na decyzję.
Obozowisko odwiedzają co tydzień pracownicy organizacji charytatywnych. Część przywozi jedzenie, część ubrania, co jakiś czas pojawiają się lekarze. Raz na jakiś czas jest też organizacja, która zapewnia wsparcie psychologiczne. Jej przedstawiciele o problemach ludzi zbyt wiele mówić nie chcą. Wśród najczęstszych zaburzeń jest silna depresja. Od tłumacza, który towarzyszy lekarzom, słyszymy, że niektórzy pacjenci już dawno popełniliby samobójstwo, ale na ziemi trzyma ich wciąż rodzina. Nie zostawią dzieci samych w środku obcego kraju.
Gorszy byłby tylko powrót do domu albo śmierć na szlaku.
GAME OVER. KONIEC GRY
W mediach społecznościowych powstały już grupy lokalizujące zaginionych na szlakach w Bośni. Część umarła z zimna, część na różne choroby, część utonęła w granicznych rzekach, część nie przeżyła wędrówki przez góry i lasy. Na ściągnięcie zwłok do kraju rodziny często nie stać, albo nawet nie wiedzą o śmierci krewnego. Na lokalnym cmentarzu w Bihaciu pojawiają się już pierwsze groby tych, którzy tragicznie zakończyli "gejm".
Tabliczka? NN. Z języka łacińskiego "non notus", czyli nieznany. Z języka angielskiego no name. Bezimienni.
Chorwackie zwyczaje graniczne były już tematem debaty w Unii Europejskiej. Były pytania europosłów, były interpelacje. Nic się nie zmieniło. Im dłużej to trwa, tym wszyscy są coraz bardziej obojętni. Bośniacy, naród dotknięty wojną i ucieczką, też. Mieszkańcy pytają tylko: kiedy to się skończy? A ten szlak być może właśnie się zamyka.
Zamiast przez Turcję, uchodźcy mogą wybierać drogę przez kraje byłego Związku Radzieckiego. Połączenia kolejowe przez Uzbekistan, Kazachstan i Rosję wprost do Białorusi są idealną drogą. Nie trzeba płacić za loty do Mińska. To Władimir Putin może kontrolować drogi, przepływ osób i kierunek ich wycieczki. I o takim scenariuszu już kilka miesięcy temu pisał dr Mariusz Marszewski z Ośrodka Studiów Wschodnich.
I Europa już dawno wysłała sygnał, jak będzie do sprawy podchodzić. Frontex, czyli Europejska Agencja Straży Granicznej i Przybrzeżnej, do 2027 roku ma zatrudniać 10 tys. osób. Jednocześnie roczny budżet agencji ma wynosić przynajmniej 900 mln euro. Dziś jest to zaledwie połowa tej kwoty.
Europejski Trybunał Obrachunkowy w 2021 roku uznał, że Frontex robi za mało w kwestii wsparcia walki z nielegalną migracją. ETO nie mógł nawet skutecznie ocenić tego, czy pieniądze są wydawane poprawnie. Gdy nie ma efektów, trudno mierzyć wartość wydanych pieniędzy.
- Po co zamykacie cały obszar przy granicy? Będziecie robić to samo, co Chorwacja? - pyta Roberta Gentili. - Rządzący przekonują, że dla bezpieczeństwa mieszkańców - odpowiadam. - Dla bezpieczeństwa? Chyba swojego - szydzi. - Tylko od was zależy, jak ta sytuacja się rozwinie. Nie trzeba naśladować ludzi bez serca.
Imiona bohaterów zostały zmienione.