Gen. Mirosław Gawor o zamachu na Jana Pawła II: ktoś zawalił
W swoim dotychczasowym zawodowym życiu przeżyłem wiele łamania i przesuwania granic. Ale to chyba był pierwszy taki moment w historii, który mną tak wstrząsnął. Do tej pory nikt na świecie nie wyobrażał sobie, że ktoś mógłby zdecydować się czy chociażby pomyśleć o tym, żeby dokonać zamachu na papieża - wspomina w wywiadzie z Wirtualną Polską gen. Mirosław Gawor, człowiek, który miał za zadanie strzec Jana Pawła II w czasie pielgrzymek papieża do Polski.
13.05.2016 | aktual.: 25.07.2016 13:56
WP: Ewa Koszowska: Jak wyglądały przygotowania do pielgrzymek papieskich?
Gen. Mirosław Gawor:Przy pierwszych pielgrzymkach pełniłem rolę oficera ochrony bądź adiutanta (oficera, który stoi bezpośrednio za osobą ochranianą). W późniejszym okresie, kiedy zostałem szefem Biura Ochrony Rządu, odpowiadałem za całość przygotowań. Przygotowanie takiej pielgrzymki to olbrzymia operacja. Zaczynaliśmy z reguły pół roku wcześniej. W zasadzie w momencie, gdy została podjęta decyzja, że taka pielgrzymka się odbędzie. Padały propozycje miejsc, które papież odwiedzi. Każde z tych miejsc musieliśmy obejrzeć i sprawdzić. Dopiero po takim rekonesansie zapadała decyzja ostateczna. I wtedy zaczynał się olbrzymi proces przygotowań.
WP: Bez was nie mogła się odbyć nawet budowa ołtarzu papieskiego?
- Miejsce głównej celebry to były dość duże konstrukcje, na których często przebywało 500 lub więcej osób. Konstrukcja musiała być tak przygotowana, żeby to wszystko utrzymać. To była jakby"masa ruchoma", to nie była masa statyczna. W związku z tym ochrona musiała być obecna od pierwszego wkopania łopaty po to, żebyśmy mogli to kontrolować. W trakcie ceremonii niż złego z tym ołtarzem się nie mogło się stać.
WP: Dbaliście nie tylko o bezpieczeństwo Jana Pawła II, ale także wszystkich zgromadzonych na miejscu?
- A niektóre zgromadzenia były naprawdę bardzo liczne, choćby na Błoniach Krakowskich, gdzie było ponad milion ludzi. Podejrzewam, że do tej pory polskie służby nie miały do czynienia z takim tłumem. Musieliśmy tutaj zaplanować wszystko. Od momentu, kiedy ci ludzi mogli wejść na miejsce zgromadzenia i czuć się tam bezpiecznie do momentu rozejścia się. Tu trzeba było myśleć o zabezpieczeniu medycznym, przeciwpożarowym, transportowym. Do tego dochodził jeszcze jeden element. Podczas takich pielgrzymek mieliśmy też towarzystwo innych osób, które trzeba było ochraniać. W związku z tym to była naprawdę duża operacja.
WP: Ile osób było zaangażowanych w ochronę pielgrzymki?
- To zawsze były setki ludzi ze strony Biura Ochrony Rządu i tysiące ze strony policji.
WP:
Jan Paweł II wprowadzał zmiany w czasie swoich podróży?
- Jedną z trudności były rozmowy o proponowanych miejscach pobytu. Musieliśmy wybrać je ze stroną kościelną i śp. bp Janem Chrapkiem. W pewnym sensie wspólnie podejmowaliśmy decyzje. Część osób było zawiedzionych, bo na pewno były miejsca , które papież powinien też odwiedzić. Ale niestety, mieliśmy ramy czasowe, w których musieliśmy się zmieścić. Gdybyśmy ulegali wszystkim sugestiom, to 24 godziny dla papieża byłoby za krótko, żeby spełnić te wszystkie oczekiwania. W trakcie następnych pielgrzymek nabieraliśmy doświadczenia i wiedzieliśmy już, że papież tam, gdzie jest duże zgromadzenie, będzie się chciał koniecznie zatrzymać. Z drugiej strony papież też zdawał sobie sprawę, że na jakąś radykalną zmianę trasy czy programu nie może sobie pozwolić. Realizacja tego wymagałaby zbyt dużego przedsięwzięcia. Często natomiast papież prosił o zwolnienie lub zatrzymanie kolumny po to, żeby móc przez chwilę pobyć z ludźmi. Na początku to było dla nas ogromne zaskoczenie, później już się do tego przyzwyczailiśmy.
Bywały też takie rzeczy, jak np. przelot Ojca Świętego nad Tatrami.
WP:
Uczestniczyliście też w wypadach w Tatry?
- Tak. W Dolinie Chochołowskiej papież odbył taką półtoragodzinną wyprawę pod górę. Jest rzeczą oczywistą, że byliśmy w jakiejś stosownej odległości, ale cały ten spacer odbywał się w naszym towarzystwie.
WP: Czy któryś z pomysłów papieża pana zaskoczył?
- Zaskoczeniem ogromnym dla mnie to była osobowość papieża. Jego charyzma, jego sposób zachowania, brak zewnętrznych emocji. Niezwykła koncentracja i pewna odporność. Proszę pamiętać, że dzień papieża zaczynał się gdzieś o 7 rano i kończył o godzinie 22, 23. A przy tych ostatnich pielgrzymkach to był człowiek już wiekowy. Wiem, jak po tak długim dniu wyglądali moi oficerowie, którzy z reguły mieli około 30 lat. To wymagało niebywałej kondycji.
WP: Papież pamiętał was za każdym razem jak przyjeżdżał?
- Myślę, że tak. Kiedyś, po którejś z pielgrzymek, byliśmy z prezydentem Wałęsą na audiencji u Jana Pawła II. Prezydent zaczął przedstawiać delegację i doszli do mnie. Wtedy papież powiedział: "Tego to mi nie musisz przedstawiać, bo on mi całą Polskę pokazał".
WP: Czy te chwile, gdy papież się zatrzymywał, by komuś podać rękę czy przytulić dziecko, narażały go na niebezpieczeństwo?
- Działalność samej ochrony w podstawie to profilaktyka. Trudno jest mówić o skutecznym działaniu bez tego. W związku z tym, zanim ruszy taka operacja, ochrona musi wykonać cały szereg czynności, sprawdzić trasę i teren. I tutaj takie odstępstwo - zatrzymanie się w miejscu przypadkowym, gdy nie jesteśmy przygotowani tak, jak powinniśmy być - dla każdej ochrony jest sytuacją alarmową.
WP:
Czy papież zdawał sobie sprawę, że swoją otwartością ryzykuje życiem?
- Wydarzenie, które miało miejsce 13 maja 1981, podczas audiencji generalnej na Placu św. Piotra w Rzymie nie zmieniło jego podejścia do ludzi. Miał do nich ogromne zaufanie. Nigdy nie dało się zauważyć ani odczuć, by z tego tytułu miał jakiś obawy lub by go to w jakiś sposób miało stresować .
WP: Jak pan zareagował, gdy się dowiedział o zamachu?
- W pierwszym rzędzie włącza się taki zawodowy instynkt. Kto zawalił, dlaczego itd. W swoim dotychczasowym zawodowym życiu przeżyłem wiele łamania i przesuwania granic. Ale to chyba był pierwszy taki moment w historii, który mną tak wstrząsnął. Do tej pory nikt na świecie nie wyobrażał sobie, że ktoś mógłby zdecydować się czy chociażby pomyśleć o tym, żeby dokonać zamachu na papieża.
WP: Ktoś zawalił?
- Na pewno tak. Na miejscu zgromadzenia osoba z bronią jest po prostu niedopuszczalna. Z tym, że też zdaję sobie sprawę z tego, że na ochronę jest wywierany nacisk. Każda z instytucji, w tym BOR, ma swoje obowiązki i jest zobowiązana wykonywać je jak najlepiej. W związku z tym każda osoba, która wchodzi na miejsce zgromadzenia powinna przejść przez bramkę. Powinna być sprawdzona wykrywaczem metalu po to, żebyśmy mogli już na wstępie wyeliminować obecność broni. Ten element pewnie został pominięty, bądź nie do końca wykonany. Sam często spotykałem się z uwagami czy z próbą wywierania na mnie presji. Prosty przykład z Polski - Teatr Wielki. Spotkanie z udziałem prezydenta, premiera czy innych ważnych gości. Wchodzi tam powiedzmy 1500 ludzi. Rolą organizatorów jest w pewnym senesie edukacja społeczeństwa, że na tego typu spotkania należy przyjść odpowiednio wcześniej. Po to, żeby spokojnie móc się poddać kontroli. Często mamy do czynienia z awanturującym się gościem, który uważa, że przez kontrolę spóźni się na
przedstawienie. Tylko, że każda odpowiedzialna służba musi to zrobić. Jak się zacznie już uroczystość - a mieliśmy z tym do czynienia już wielokrotnie - i zadzwoni telefon, że w takim obiekcie jest podłożona bomba, wtedy natychmiast musimy cały obiekt ewakuować. To nie przynosi chluby organizatorowi ani jego służbom, jak również całemu krajowi. W związku z tym, żeby się ustrzec przed tego typu rzeczami, te czynności muszą być przeprowadzone i dlatego dla mnie tak istotną sprawą było i jest, żeby zostały i były ściśle respektowane pewne procedury postępowania przy tego typu imprezach. Nieważne, czy to dotyczy premiera, prezydenta czy króla.
WP: Jan Paweł II schylił się do małej dziewczynki Sary Bartoli i wziął ją na ręce. To spowodowało, że zamachowiec opóźnił strzał i może mu to uratowało życie.
- Tak. Niestety, przykro mi to mówić, ale tego typu służby nie mogą się zdawać na działanie opatrzności Bożej.
WP: Katowicki IPN umorzył trwające 8 lat śledztwo ws. zamachu na papieża Jana Pawła II. Jest szansa, że kiedyś dowiemy się kiedyś, kto stał za zamachem?
- Mógłbym stawiać różne hipotezy. Możliwe, że sam Jan Paweł II taką wiedzę posiadał. Taką informację może tylko przekazać bezpośredni sprawca. Tylko to już nie jest sprawa dla ochrony. Naszym obowiązkiem (służb ochrony - przyp. red.) było w trakcie przygotowań tak zabezpieczyć spotkanie, żeby działania zamachowca okazały się nieskuteczne. To się nie udało. I tu powinna też działać edukacja społeczna, o co zawsze apeluję do mediów. Jeżeli jesteśmy w takim zgromadzeniu powinniśmy być wyczuleni na pewne nietypowe zachowania naszych sąsiadów. Przecież ten człowiek (Ali Agca - przyp. red.) stał w tłumie. On wyciągnął broń. Oddał kilka strzałów. Gdyby te osoby, które stały najbliżej niego zareagowały, może by do tego zdarzenia nie doszło.
WP: Papież po zamachu w jakiś sposób się zmienił?
- To był okres apogeum Solidarności. Gdy przyjechaliśmy z papieżem na miejsce celebry, to w zasadzie widać było las transparentów ze znakiem Solidarności. To było pół roku po zamachu. Głowę mieliśmy naładowaną informacjami o możliwym powtórzeniu takiej sytuacji w Polsce. To była dla nas bardzo stresująca sytuacja, ale nie mogę powiedzieć, żeby to wpływało jakoś na zachowanie papieża.
WP: Jak wygląda praca w tłumie?
- Miło jest pracować, jeżeli tłum jest pozytywnie nastawiony. Tylko, że oficer ochrony nigdy nie może tak sądzić. Bo w tym tłumie, wśród tysięcy pozytywnie nastawionych może się zdarzyć jeden, jak zamachowiec na Placu św. Piotra, który będzie miał złe zamiary. I skończyło się to tragicznie. Tak więc ochrona nigdy nie może przyjąć tego, by sobie w pewnym sensie odpuścić. Oczywiście zdarzały się przypadki, że wychwytywaliśmy osoby przebrane w szaty księdza czy zakonnicy, które nie miały nic wspólnego z tym zawodem. Zdarzały się osoby, które próbowały przyjść na takie zgromadzenie z bronią. Ludzie są nieprzewidywalni.
WP: Czy dostawaliście jakieś informacje wcześniej, że ktoś planuje zamach na papieża?
- Oczywiście, że tak. Tych rzeczy - wbrew pozorom - było dużo. I to była dla nas dodatkowa mobilizacja. Poza tym też zdawaliśmy sobie sprawę z faktu, że nie dla wszystkich papież jest osobą akceptowaną, pożądaną. Jego rola była przez część świata postrzegana inaczej, niż byśmy chcieli. Byliśmy też świadomi tego, że jakiekolwiek zdarzenie, które mogłoby zagrozić jego bezpieczeństwu, w Polsce będzie to miało o wiele większy wydźwięk, niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie.
WP: Jaki jest największy problem z tłumem?
- Z każdą pielgrzymką nabieraliśmy doświadczenia i usprawnialiśmy swoje działania. Później staliśmy się w pewnym momencie ekspertami od tego typu przygotowań, tego typu zgromadzeń. Zresztą Ojciec Roberto Tucci i biskup Chrapek podkreślali, że taki klimat, taka atmosfera i takie działanie były możliwe tylko w Polsce, bądź w Watykanie. Zbieraliśmy naprawdę dobre recenzje. Wymyśliliśmy sektory, żeby to zgromadzenie podzielić. Do takiego sektora wchodziło 3-5 tys. ludzi. Dzięki temu łatwiej nam było sterować tłumem i w razie zagrożenia działać. Jeśli coś się stanie np. niedopałek papierosa spowoduje pożar, ktoś dostanie ataku serca czy próbuje wywołać panikę, żeby to nie objęło całego zgromadzenia - setek tysięcy, tylko ten określony sektor, nad którym jesteśmy w stanie zapanować. Oficer ochrony ma swoją osobą, swoim zachowaniem wpływać w ten sposób na ten tłum, żeby on go słuchał. Co wcale nie jest łatwe.
WP: Ochroniarze BOR-u zawsze mieli pourywane guziki w marynarkach przez ludzi z tłumu. To prawda?
- Tak. Osoba papieża budziła takie emocje, że trudno to sobie wyobrazić. Ja miałem ten honor i zaszczyt obserwować to, bo byłem kilka razy, w czasie kilku pielgrzymek, bezpośrednio za plecami papieża. W związku z tym, jak szliśmy do tłumu czy wzdłuż tłumu, to jeżeli papież był jeszcze w odległości pięciu metrów, to z tymi osobami była jeszcze jakaś komunikacja. Ale jeżeli już mieli papieża w zasięgu dwóch metrów, to było to coś w rodzaju ekstazy. Do tych ludzi nic nie trafiało. I tutaj często musieliśmy się przepychać i używać łokci. Czasami wyglądało to może nieelegancko, ale były takie momenty, że szaty papieskie też były zagrożone. Bo jak się kilka kobiet uczepiło płaszcza to też trzeba było reagować. Nie było możliwości powiedzieć czy poprosić "niech pani puści". Do tej pani nic nie docierało, była głucha na wszelkie sugestie.
WP: Którą z pielgrzymek wspomina pan najmilej?
- Trudno to kwalifikować w ten sposób. Biuro Ochrony Rzędu to nie jest firma, która daje satysfakcję finansową. Jest wiele innych instytucji, które biją nas na głowę. Ale miałem olbrzymią satysfakcją, jaką była możliwość pracy i bycia blisko takich ludzi.Byliśmy też świadomi tego, że jakiekolwiek zdarzenie, które mogłoby zagrozić jego bezpieczeństwu, w Polsce będzie to miało o wiele większy wydźwięk, niż w jakimkolwiek innym miejscu na świecie.
WP: Był taki moment, że papież czymś pana zaskoczył? Czy inaczej się zachowywał, gdy nie było kamer?
- Miał niesamowitą pamięć. Lecąc z jednego miejsca do drugiego, przelatujemy nad jakąś miejscowością, papież się pyta: "Gdzie jesteśmy?". Po odpowiedzi, że lecimy nad takim czy innym miasteczkiem, pyta biskupa Glempa, czy tutaj proboszczem jest jeszcze Kowalski. Patrzyłem na biskupa, na prymasa, na jego zdziwiony wyraz twarzy (śmiech - przyp. red.), który próbuje sobie odtworzyć, kto tutaj jest proboszczem. Tak więc ta jego fenomenalna pamięć i w pewnym sensie spokój w każdej sytuacji. Nie było nerwowych reakcji, nie było sytuacji, które wywoływałyby w nim jakieś skrajne emocje.
WP: Oficerowie, którzy stoją przy papieżu muszą być przygotowani na to, że być może będą musieli oddać życie za osobę ochranianą?
- Tak, to jest taki kodeks honorowy. Jak już wszystkie środki zawiodą, to zostaje własne ciało, żeby zasłonić osobą ochranianą. Zresztą o tym się nie myśli, bo jak już maszyna ruszyła, to jesteśmy skoncentrowani na czym innym. Nie myślimy już o tym, czy ktoś będzie do nas strzelał czy próbował zrobić nam krzywdę w jakiś inny sposób. Tutaj działa się na najwyższych obrotach. Po drugie, pewne rzeczy są podczas procesu szkolenia powtarzane do znudzenia. Pewne zachowania wychodzą automatycznie. W tej chwili oddanie celnego strzału w przeciągu sekundy odbywa się na zasadzie tzw. pamięci mięśniowej. I można to zaobserwować podczas zamachu na Ronalda Reagana. Kiedy wychodzi z hotelu i padają pierwsze strzały, to jeden z oficerów go zasłania. Doskonale wyszkolony oficer od razu reaguje. Jeżeli słyszy strzał to się nie rozgląda, skąd ten strzał pada, tylko wie, że tu jest osoba którą ochrania. Ten, który jest najbliżej, ma tę osobę sprowadzić do parteru i przykryć własnym ciałem. Jeżeli jest obok samochodu, to po
prostu wrzucić go tam. Nie prosić, tylko wrzucić. To są zachowania, które w pewnym sensie wynikają z automatyki wyszkolenia.
WP: Najbardziej prawdopodobne zagrożenia w czasie zgromadzeń?
- Największym niebezpieczeństwem jest zaskoczenie. W zasadzie dla osób zorientowanych jest w pewnym sensie oczywiste, że przewaga zamachowca polega na zaskoczeniu. Zespół ochronny musi działać na tej zasadzie, żeby maksymalnie móc wiedzieć, co się w tym miejscu może wydarzyć, jakie zagrożenia w tym miejscu mogą wystąpić i do tego dostosować swoje działanie. W pewnym sensie trzeba się postawić po drugiej stronie. Jeżeli w tym miejscu przechodzi prezydent czy premier, to gdybym chciał mu zrobić krzywdę, to z którego miejsca i w jaki sposób. A potem myślimy, jak można takim sytuacjom zapobiec. Jeżeli jesteśmy na jakimś placu, to analizujemy całą topografię tego otoczenia - z którego dachu, słupa, z której wieży może paść celny strzał. Te miejsca trzeba zabezpieczyć lub wyeliminować. Pamiętajmy też, że co dzień zmieniają się warunki. Zmienia się sytuacja gospodarcza, ekonomiczna. To, co kiedyś było nie do pomyślenia, teraz okazuje się rzeczywistością. To też trzeba w swoich zadaniach uwzględniać. Kiedyś mieliśmy
zagrożenia typowo kryminalne z tego najniższego rzędu. W tej chwili zorganizowane grupy przestępcze, nie tylko nasze, ale także napływowe, są na porządku dziennym. Tutaj kwestia zmieniających się zagrożeń wymaga całkiem innego działania.
WP: A któreś z zachowań w tłumie były zaskoczeniem dla pana?
- Była sytuacja, która przydarzyła się koledze. Tak jak wspomniałem, dzieliliśmy zgromadzenia na sektory, które były ogrodzone. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie da się tutaj rozciągnąć taśmy i całe pięć tysięcy ludzi będzie grzecznie stało. Potrzebne było mocne ogrodzenia z żerdzi. Oficer musi panować nad tłumem. Kiedy pozwoli się wyjść jednej, dwóm czy trzem osobom, to robi się w pewnym sensie dziurę w worku z piaskiem. I za chwilę wycieknie cała zawartość. W związku z tym, przy pierwszej próbie trzeba reagować zdecydowanie i do tego nie dopuścić. I ten kolega - nieszczęśnik miał takiego pecha, że po drugiej stronie stała jakaś starsza pani, która koniecznie chciała przez ten płot przejść. Jedna próba, druga próba. Kolega był stanowczy i próbował kobietę utrzymać w miejscu. A pani przyszła z dużą świecą. W końcu zareagowała bardzo emocjonalnie, nerwowo. I ze słowami "ty łobuzie" sieknęła go gromnicą .Później chodził cały dzień umazany parafiną. Mieliśmy z tego duży ubaw. To były takiego typu emocje. Ludzie w
tej bliskości już nie panowali nad sobą.
WP: Dopuszczaliście dzieci do papieża?
- Nie. Jeżeli to była pojedyncza osoba z dzieckiem na rękach to O.K. Ale jeśli w rzędzie stoi następny rodzic z dzieckiem, i następny, i następny i puścimy jedno, to wszyscy wypuszczą swoje pociechy. Dla nas to było uciążliwe i przede wszystkim nieobliczalne. Nie wiemy, jak to dziecko się zachowa. Poza tym podczas takiej pracy nie ma czasu na analizy: temu patrzy dobrze z oczu to pozwolimy, a ten to jest taki nieuczesany, to go nie puścimy. Nie ma czasu na takie zabawy.
WP: Była jakaś niebezpieczna sytuacja?
- To było chyba w Lublinie, gdzie był budowany nowy kościół. Na fundamentach tego kościoła, na wysokości dwóch pięter został zaaranżowany ołtarz, na którym odbywała się msza. Przed ołtarzem była otwarta przestrzeń. Wydawało się, że wszystko zagra. Obszar przy ołtarzu został wydzielony i na jego terenie postawiono nadwyżkę dla dziennikarzy. Papież zszedł z ołtarza i schował się z tyłu, gdzie miał specjalne pomieszczenie, by się przebrać. W tym czasie te 60 czy 80 osób z mediów nagle tłumem puściło się do samochodu, by dostać się na drugi punkt. Okazało się, że jak te kilkadziesiąt osób zeszło i poszło na tył ołtarza, to ci z tego sektora pomyśleli, że tak wolno. Ruszyła masa. Papież wyszedł z pomieszczenia, a w jego stronę biegnie kilka tysięcy ludzi.
WP: Co zrobiliście?
- Zdążyliśmy wsadzić papieża do papamobile, w tym czasie tłum już prawie dobiegł. Ruszyliśmy. Przejechaliśmy kilkadziesiąt metrów i nagle któryś z chłopaków ze służby kościelnej dostał ataku padaczki i upadł nam przed samochodem. Pomyśleliśmy, że jak te pięć tysięcy siądzie na plecy, to jesteśmy ugotowani. Całe szczęście, że policjanci, którzy zabezpieczali trasę byli na tyle myślący, że ściągnęli osobę z padaczką z drogi. To są tego typu sytuacje. To zdarzenie skłoniło nas do tego, że wprowadziliśmy na ołtarz księdza w roli narratora. Był takim "wodzirejem" i krok po kroku mówił, co się będzie działo. Sterował ludźmi, mówił co mają robić np. Teraz zostańcie w sektorach, potem zaśpiewamy pieśń, papież odjedzie itd. To bardzo pomogło nam w pracy.
Rozmawiała Ewa Koszowska, Wirtualna Polska