Duda i Morawiecki: mężowie zaufania, "dobre twarze PiS"? To groźny mit i wabik
Premier Morawiecki i prezydent Duda to dwa filary "dobrego, normalnego PiS", zwłaszcza w czasach wojny i kryzysu. Spora część demokratycznych środowisk jest skłonna dawać im taryfę ulgową. To cenne aktywa partii Jarosława Kaczyńskiego, zwłaszcza przed wyborami - pisze Mariusz Janicki w tygodniku "Polityka".
20.02.2023 14:38
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W ostatnim czasie ukazało się sporo wpisów i tekstów, gdzie bardzo chwaleni są prezydent Duda i premier Morawiecki. Otóż – jak można przeczytać – Duda "zostanie zapamiętany" za swój wojenny okres, podobnie jak Churchill za drugą wojnę, mimo że wcześniej słynny brytyjski premier miewał gorsze momenty. Podobnie rola Dudy w międzynarodowym proukraińskim froncie ma usuwać w cień jego wcześniejsze winy wobec ustroju państwa. Zresztą potrafi być "bezpiecznikiem", bo czasami wetuje. Poza tym "opozycja powinna stawiać na Dudę" i dbać o dobre relacje z nim, bo to może być jej główny partner po zmianie rządów na jesieni. Według chwalących Duda już się moralnie wykupił z PiS, dorósł jako polityk wagi ciężkiej, stał się mężem stanu, a co było, minęło, każdy ma prawo do błędów. Także jego unik, czyli skierowanie ustawy o SN do Trybunału Konstytucyjnego, zresztą wbrew wcześniejszym deklaracjom o wecie, został uznany za przejaw niezależności prezydenta i stanie "ponad podziałami".
Świetną passę ma także Mateusz Morawiecki, jest podobno o "klasę wyżej" niż inni politycy PiS, reprezentuje najbardziej umiarkowane, gołębie skrzydło PiS, stara się porozumieć z Europą i potrafi namówić na to prezesa Kaczyńskiego; hamuje, podobnie jak Duda, "największe szaleństwa obecnej władzy". To po prostu "technokrata" i nie powinien być mieszany z partyjną ekstremą. Co ważne, jest głównym przeciwnikiem Zbigniewa Ziobry, co już jest wielką zaletą szefa rządu. Poza tym ma wokół siebie grupę młodych, zdolnych współpracowników, którzy są dalecy od ortodoksyjnej prawicowej ideologii, a bliżsi urzędniczemu, profesjonalnemu pragmatyzmowi. Morawiecki wręcz tworzy coś na kształt apolitycznego korpusu cywilnego, co zawsze było niespełnionym marzeniem polskiej polityki.
Normalni w miarę możliwości
Te ciepłe oceny dwóch najważniejszych przedstawicieli władzy wykonawczej nie pochodzą z medialnego obozu władzy. To opinie z ostatnich dni – z gazet, mediów elektronicznych i wpisów na Twitterze autorów z liberalno-demokratycznej "bańki". Duda i Morawiecki zostali umieszczeni przez część dziennikarzy i komentatorów w politycznym centrum, jako "dobry PiS". Gdzieś tam jest ten "zły PiS" Kaczyńskiego, Macierewicza, Suskiego, Czarnka, Terleckiego, ale przecież po drugiej stronie – jak słychać – też jest KOD, Silni Razem, nieprzejednane organizacje sędziowskie, które nie chcą pieniędzy z KPO dla Polski.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Pisaliśmy nie tak dawno o koncepcji "nowego centrum", takiego politycznego środka w pisowskich realiach, lepszego już ma nie być. Partia Kaczyńskiego osiągnęła na tym polu znaczne sukcesy, przyzwyczaiła drugą stronę do trwałego przesunięcia mainstreamu. Wartości liberalne nagle stały się lewicowe, dawna lewica została przesunięta w kierunku lewactwa, prawica zaś stała się ogólnie centrowa. Na tym tle Duda i Morawiecki mają się jawić jako politycy spokojni, dający się lubić, szukający kompromisów, chroniący kraj przed radykałami ze swojego obozu. Należy ich zatem docenić, starać się unikać zbyt pryncypialnych ocen, a szukać polsko-polskiego porozumienia. Bo warto dostrzegać po drugiej stronie barykady ludzi, którzy rzucają w przeciwników trochę mniejszymi kamieniami. Z takich opinii wynika, jakby prezydent i premier wręcz wyciągali do opozycji rękę na zgodę.
Oczywiście rządząca formacja w najmniejszym stopniu nie odwdzięcza się niczym podobnym. Według środowisk okołopisowskich w opozycji nie ma żadnego polityka, który mógłby zostać tak oceniony, jak Morawiecki i Duda przez część środowisk demokratycznych. Tam Tusk jest traktowany jako wcielenie zła, Hołownia i Trzaskowski jako niesamodzielne i niedoświadczone persony, a Kosiniak-Kamysz to w najlepszym razie "tygrysek". Atencja przedstawicieli liberalnej bańki wobec tzw. centrystów z PiS jest zatem jednostronnym prezentem dla rządzących. Skąd się bierze to zjawisko?
Zobacz także
PiS stworzył skuteczny mit o swoim stałym prymacie w polskiej polityce. Jawi się dla wielu jako partia wieczna. Wszystkie inne ugrupowania mogą zniknąć, rozpaść się, podzielić, ale PiS zostanie na zawsze. Nawet jeśli chwilowo przegra, to na pewno powróci do rządzenia, zwycięstwo opozycji może być tylko epizodem. Dlatego dla wielu nieuchronne zdaje się jakieś ostateczne dogadanie się z tą partią, uznanie jej roli, bo elektorat z niej nie zrezygnuje. A do takiego dogadania się najlepiej ich zdaniem nadają się politycy w typie Dudy i Morawieckiego. Zwłaszcza że Duda w ostatnim sondażu cieszy się największym zaufaniem społecznym (54 proc., to ok. 20 pkt proc. więcej niż poparcie dla PiS), a Morawiecki jest trzeci (38 proc.) i obaj notują wzrost wskazań. Przedziela ich tylko Rafał Trzaskowski (40 proc.), ale jemu to zaufanie spadło. Zresztą Trzaskowski jest mocno ostatnio lansowany na następcę Tuska, i to jeszcze przed wyborami albo zaraz po. Nieprzypadkowo zresztą warszawski prezydent także jest lokowany w tym nowym politycznym środku, na co nie może liczyć Donald Tusk. To ma być właśnie ten przyszłościowy format, złożony z takich ludzi, jak Duda, Morawiecki, Trzaskowski, Błaszczak (czwarte miejsce w rankingu zaufania, poza krytyką, bo jest wojna, zresztą rozkręca się, i to nie za sprawą PiS, akcja "Błaszczak na prezydenta"), ewentualnie Hołownia z Kosiniakiem, jeśli ostatecznie odetną się od Tuska (piąte miejsce).
Instrumentalne łagodzenie tonu
To wszystko ma ładnie wyglądać, ale nie ma nic wspólnego z politycznymi realiami. Sceną polityczną zarządzają po obu stronach Jarosław Kaczyński i Donald Tusk, obaj snujący się, nie od dziś, po dolnych rejonach rankingu zaufania. Nie przeszkodziło to jednemu i drugiemu wygrać po kilka wyborów z rzędu. Trzaskowski jest żelaznym, strategicznym odwodem Platformy, ale to Tusk rządzi PO mimo swojego "gigantycznego negatywnego elektoratu", podobnie jak swoją partię trzyma w garści Kaczyński, z jeszcze większym – jak wynika z sondaży – negatywnym elektoratem.
KLIKNIJ W OKŁADKĘ, BY SIĘ PRZENIEŚĆ DO AKTUALNEGO WYDANIA "POLITYKI"
"Wybaczenie" tzw. pisowskim pragmatykom oznaczałoby postawienie polityki poza sensem i wartościami. Morawiecki przez lata wykonywał posłusznie wszelkie, także sprzeczne ze sobą polecenia Kaczyńskiego i jest od niego jeszcze bardziej zależny niż kiedyś Kazimierz Marcinkiewicz. Wystąpienia Morawieckiego przeciwko wolnemu sądownictwu i zasadom praworządności ideologicznie nie odbiegały od stanowiska Kaczyńskiego i Ziobry. To, że czasami nieco łagodził retorykę, wynikało z czysto instrumentalnych powodów, kiedy trzeba się było jakoś porozumieć z Brukselą albo przynajmniej poudawać nowy ton. Morawiecki nigdy nie dał sygnału, że chodzi mu – bez żadnego partyjnego interesu – o demokratyczne wartości jako takie. Ani razu nie interweniował, przynajmniej nic o tym nie wiadomo, kiedy jego podwładny Ziobro upokarzał sędziów, zwalniał ich, przenosił, proponował kolejne projekty ustaw niszczących niezawisłość wymiaru sprawiedliwości, wygłaszał nienawistne opinie o Unii Europejskiej. W ostatnich tygodniach jego jedynym argumentem było to, że trzeba dostać pieniądze z KPO, a nie spierać się o rzeczy nieistotne, o jakiegoś "jednego sędziego". Takie słowa najlepiej dowodzą, jak traktuje kardynalne kwestie ustrojowe, jak mało go one obchodzą. Ale nie przeszkadza to w napisaniu, że przerasta o klasę innych polityków PiS. Chciałoby się zapytać, w czym konkretnie i jakie są kryteria tej klasy.
Morawiecki to trybik machiny władzy, w której dostał odcinek premiera i ma tam nie kombinować, tylko pracować na sukces partii, której jest zresztą wiceprezesem. Jednak część niepisowskiej strony jest gotowa mu jakoś wybaczyć, twierdząc, że musiał udawać radykała, chciał się uwiarygodnić na Nowogrodzkiej, bo był nowy i nie miał wpływów, ale on się różni od tamtych, jest prawie nasz, tyle że tam. Zdumiewa ta wiara. W istocie Morawiecki nie przestał być radykałem, nie dał żadnego powodu, aby traktować go jako zwolennika liberalnej demokracji. Jeśli część niepisowskiego środowiska jest gotowa wpuszczać kogoś takiego do politycznego centrum, to pytanie, jak je sobie wyobrażają w przyszłości. Że będzie w nim trochę poglądów Morawieckiego i jemu podobnych, a trochę wartości wynikających z demokratycznych standardów? Że znajdzie się kompromis w sprawie KRS, Trybunału Konstytucyjnego, Sądu Najwyższego na zasadzie: wy ustąpicie, my ustąpimy, dogadamy się, byle odsunąć tych ekstremistów, wy swoich, my swoich? Ten rodzaj kapitulacji byłby wielkim sukcesem PiS.
Ile oczywistości, ile zasług
Andrzej Duda natomiast został uświęcony wojną w Ukrainie i tym, że po stronie władzy wydał się Amerykanom bardziej sterowny niż uwikłany w meandry Kaczyńskiego Morawiecki. Także tym, że lubi go i ceni prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski. Głosiciele chwały Dudy mogliby jednak zadać sobie pytanie, jak powinien zachować się polski prezydent w sytuacji brutalnej napaści Rosji na Ukrainę, w czym zachowanie Dudy było ponadstandardowe wobec naturalnych oczekiwań w takich okolicznościach. Nie chodzi o to, aby odbierać Dudzie osobiste zasługi, ale żeby znaleźć odpowiednie proporcje między tym, co jest oczywistym wymaganiem od głowy państwa, a co szczególnym, "heroicznym" naddatkiem.
Szczególnie jeśli działalność Dudy w sprawie ukraińskiej ma niwelować inne jego pola aktywności. A trzeba przypomnieć, że już w czasie rosyjskiej agresji Duda kontynuował destrukcyjne czynności wobec polskiego wymiaru sprawiedliwości: mianował setki sędziów wskazanych przez neo-KRS, obsadził neosędziami większość miejsc w Izbie Odpowiedzialności Zawodowej SN, choć mógł dać tam przewagę sędziom prawidłowo powołanym. Narzekał, że jego projekt ustawy o Izbie został popsuty w Sejmie przez Ziobrę (przypomnijmy, podwładnego Morawieckiego), ale mógł ją naprawić swoimi nominacjami. Widocznie nie chciał. Dał do zrozumienia, że jego widzenie polskiego sądownictwa nie zmieniło się ani trochę od czasu, kiedy odmówił wręczenia nominacji prawidłowo wybranym sędziom Trybunału Konstytucyjnego przed siedmiu laty. Ale znowu oczekuje się wyrozumiałości dla prezydenta, oddzielenia jednej sfery od drugiej i uznania, że wojna przekreśla wszystko, co było nie tak. Ten motyw pojawił się zresztą zaraz po 24 lutego zeszłego roku, kiedy to duża część liberalnego komentariatu rzucała się na każdego, kto śmiał przypominać, że wojna nie unieważnia polskich spraw i nie oznacza, iż PiS stał się nagle nietykalny, a kwestie ustrojowe trzeba odłożyć na bliżej nieokreślony czas.
Gdyby rzeczywiście Duda czy Morawiecki wykonali coś ponad oczywistość, pokazali realną refleksję na temat praworządnego państwa, poszanowania ustrojowych zasad i orzeczeń europejskich trybunałów, można by jeszcze próbować podtrzymywać taki dialog. Ale oni nigdy nie przekroczyli tej granicy. To chwalcy chcą widzieć postępy, których nie ma, interpretują wszystko na korzyść polityków władzy, a ci nie protestują, bo to sprzyja im oraz partii Kaczyńskiego. Za osiągnięcie Dudy wciąż się uważa zawetowanie ustawy o TVN i dwóch ustaw Czarnka. Jednak tzw. lex TVN był ewidentną, ordynarną próbą zamachu na wolność słowa, w dodatku na własność amerykańskiego właściciela, co się nie mogło udać i wiedział to sam Kaczyński. A ustawy Czarnka były po prostu kuriozalnie prostackie, wyprodukowane chyba tylko po to, aby Duda przez weta mógł zapunktować po drugiej stronie. Dodajmy, że Morawiecki nawet się nie zająknął przy tych projektach, przeciwnie, o niezależnych stacjach telewizyjnych wypowiadał się urągliwie.
Dla rządzącego obozu nawet częściowa akceptacja jego duetu premier – prezydent ze strony liberalnej to istotny zajazd na teren opozycji, bez możliwości rewanżu z drugiej strony. Fascynacja władzą, zwłaszcza tą brutalną i bezceremonialną, ze strony młodszego pokolenia dziennikarzy, zapraszanie ich na salony w tzw. dużym i małym pałacu powodują, że PiS ma już na wejściu fory, staje się głównym środkiem narracji i opinii. Przy takim nastawieniu to, co mówi władza, jest znacznie ważniejsze, bardziej interesujące niż przekazy opozycji. A część dziennikarzy słabo reaguje na nieprawdopodobne samochwalstwo Morawieckiego, i jego niestworzone opowieści, jakby uwierzyli, że to wręcz trendsetter europejskiej polityki. Także w to, że Duda to polityk globalnego formatu.
Duda i Morawiecki potrafią tę atmosferę dworu, wyborczego autobusu, "prestiżu" rządowego samolotu, magii tweetupów i briefingów, podtrzymywać. Wiedzą, jak zjednywać ludzi, którzy później rozpowszechniają przekazy na Twitterze jeden do jednego, są w istocie społecznymi pracownikami Centrum Informacyjnego Rządu. To, jak mają rozpracowanych ludzi mediów (tzw. normalnych, jak nazwał je kiedyś Morawiecki), pokazują maile ze skrzynki Dworczyka.
Prawie zwyczajna demokracja
Sentyment do Dudy i Morawieckiego można wytłumaczyć jeszcze jednym zjawiskiem. Część świata medialnego chce wciąż wierzyć, że funkcjonuje, a nawet uczestniczy w "normalnej", demokratycznej, a przy tym pasjonującej grze. Dlatego nie chcą dostrzegać takich postaci, jak np. Macierewicz z jego smoleńską awanturą, unikają zajmowania się aferami władzy, ewentualnie pochylą się nad jej politycznymi skutkami i policzą punkty dla ugrupowań, kto zyskał, kto stracił. Wyraźnie męczyła ich sprawa Pegasusa, kwestia LGBT, nie znoszą tematu aborcji, z niechęcią podchodzą do kwestii sądów i praworządności. Nie interesują ich działki premiera, "wille plus", partyjne przejęcia państwowych spółek itd.
Wszystkie takie zdarzenia pragną po cichu przeczekać, aby znowu móc się cieszyć zwyczajną polityką w demokratycznym kraju, tak regulaminowo – prezydent, premier, Sejm, Senat. Z rządzącego obozu wyodrębnili sobie Morawieckiego i Dudę, którzy uosabiają dla nich formalną władzę i jawią się jako przykłady pożądanej przez nich normalności (okresowo dołączani są inni "apolityczni fachowcy", jak wcześniej Michał Dworczyk, a ostatnio szef prezydenckiego BBN Jacek Siewiera). Są skłonni przymykać oko na ich ideologiczne wystąpienia, bo skupiają się na wypreparowanym przez siebie "meritum", bez niewygodnych kontekstów. Nic im się w ich postrzeganiu polityki nie kumuluje, nie dodaje, każdego dnia rzeczywistość startuje dla nich od nowa: "prezydent ma dobry okres", "Morawiecki idzie w górę" itp. Będą cytować Morawieckiego z zapałem, ale też nie zawsze, bo kiedy premier pochwalił ministra Czarnka za "willę plus", ta wypowiedź została z zakłopotaniem przemilczana. Kiedy wcześniej Duda zapowiedział zawetowanie ustawy o SN, "centryści" zauważyli dbałość prezydenta o przestrzeganie konstytucji, ale już nie to, że główną motywacją przedstawioną przez Dudę była chęć obrony tzw. reformy sądownictwa i swojego prawa do mianowania sędziów wskazanych przez neo-KRS. Ten schemat jest powtarzalny.
To, że PiS wysyła swoich ludzi do centrum na wabia, to oczywista marketingowa strategia, każda partia lubi mieć przyczółki w pobliżu obozu wroga. Dziwi jednak, jak wielu odbiorców ulega tej perswazji. Można przyjąć prawdopodobną tezę, że Duda i Morawiecki w dużej mierze zagospodarowują tę kilkunastoprocentową niszę niezdecydowanych, labilnych wyborców. Tych, którzy niby chcą głosować na opozycję – tak by wynikało z sondaży – ale "ufają" premierowi i prezydentowi. W roku wyborczym ma to szczególne znaczenie.
Te mity mają jeszcze jeden skutek: rozmywanie politycznego sporu, pokazywanie ludzi Kaczyńskiego jako prawie demokratów, takich na miarę bieżących możliwości, może zmienić sytuację powyborczą. Jeśli dzisiaj głównym złym jest Ziobro ze swoimi ludźmi, to jeśli go zastąpić przy boku PiS jakąś prodemokratyczną formacją, mógłby powstać całkiem zgrabny rząd, w dodatku z przyjaźnie nastawionym prezydentem. Wtedy nawet Konfederacja nie byłaby potrzebna. Bo tak jak w niePiSie istnieją zdaniem Morawieckiego "normalni dziennikarze", tak może się okazać, że są tam także "normalne partie", do których można zadzwonić po linii pragmatyzmu i patriotyzmu. Opozycji będzie trudno wygrać, jeśli skutecznie nie zdemitologizuje w niepisowskiej bańce tzw. dobrego PiS i jego czołowych przedstawicieli.
Mariusz Janicki
Pierwszy zastępca redaktora naczelnego "Polityki". Kierownik działu politycznego, publicysta. Absolwent polonistyki na UW. W "Polityce" od 1990 r. Współautor książek, m.in. "Baby na świeczniku" (wywiad rzeka z pierwszą rzeczniczką praw obywatelskich Ewą Łętowską). Wraz z Wiesławem Władyką parokrotnie nominowany do nagrody Grand Press w dziedzinie publicystyki.