Dlaczego Tusk chce wygranej PiS [OPINIA]
Donaldowi Tuskowi zależy na tym, aby najbliższe wybory do europarlamentu wygrało PiS. Brzmi to paradoksalnie i niedorzecznie, ale dzięki temu będzie mógł przed elekcją prezydencką - już za rok przecież - straszyć wyborców powrotem Jarosława Kaczyńskiego do władzy. I w ten właśnie sposób mobilizować swój (ale nie tylko swój) elektorat - pisze dla Wirtualnej Polski prof. Marek Migalski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Dlatego właśnie Tusk robi wiele, aby pomóc Kaczyńskiemu zwyciężyć.
Z punktu widzenia szefa PO nie ma żadnego znaczenia, czy jego partię będzie reprezentować w Brukseli 21 czy na przykład 24 posłów. To po prostu jest sprawa trzeciorzędna. Oczywiście, byłoby miło 9 czerwca ogłosić pokonanie PiS i zakończenie jego passy, na którą składa się dziewięć zwycięstw z rzędu. Ale czy na pewno? Jaki byłby psychologiczny efekt takiego faktu? Rozprężenie zwolenników dzisiejszej władzy i poczucie, że dobijanie PiS już się skończyło i spokojnie można rozejść się do domów.
Do tego doszłyby problemy Kaczyńskiego wewnątrz partii. Zamiast ogłosić dziesiąte z rzędu zwycięstwo, musiałby tłumaczyć się z pierwszej przegranej. Co zapewne skutkowałoby czystkami, zwarciem szeregów, rozliczeniem winnych i pełną mobilizacją przed elekcją prezydencką w 2025 roku. Elekcją - w przeciwieństwie do tej najbliższej - naprawdę ważną, śmiertelnie ważną.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tego właśnie nie chce Tusk. Ten polityk także rozumie, że waga starcia 9 czerwca jest żadna. Jasne, dobrze mieć trochę więcej europosłów, bo za nimi idą konkretne środki finansowe z UE (co miesiąc każdy MEP otrzymuje około 150 tysięcy zł na swoich asystentów i działalność biur) i można nimi także rozgrywać pewne sprawy w europarlamencie, ale dla sytuacji w Polsce to, kto będzie miał ich więcej, KO czy PiS, nie ma najmniejszego znaczenia. Natomiast fundamentalne znaczenie ma to, kto za rok zasiądzie w Belwederze. I o to toczy się gra.
"Tusk wcale nie chce zwycięstwa"
W tym momencie ujawnia się ów paradoks, o którym pisałem na wstępie - że Tusk wcale nie chce zwycięstwa swej formacji. Może dlatego posłał do walki ministrów i szefów komisji śledczych, co spotkało się z krytyką wszystkich niezaczadzonych ideologicznie i prorządowo komentatorów. Może z tego powodu Jerzego Buzka, jako lidera listy na Śląsku, zastąpił Borysem Budką.
Bo jeśli pokonałby Kaczyńskiego obecnie, to sprawiłby, że duża część jego zwolenników uznałaby, iż PiS zostało dobite i za rok nie trzeba fatygować się do lokali wyborczych. Kaczyński jest potrzebny Tuskowi żywy i potężny - by mógł nim straszyć swój elektorat. Ale nie tylko swój - także wyborców Lewicy i Trzeciej Drogi. Bo ich także będzie potrzebował w drugiej turze, gdy za rok będzie walczył (osobiście, co bardziej prawdopodobne, lub za pośrednictwem Rafała Trzaskowskiego, co mniej prawdopodobne) o stanowisko głowy państwa.
PiS musi być silne i groźne, by to straszenie było skuteczne. Pokiereszowane i obolałe po europejskiej porażce, średnio będzie się nadawać na czarnego luda, którym straszyć się będzie anty-PiS-owskich wyborców.
Dlatego właśnie Tusk nie boi się porażki swojej partii, a nawet na nią gra. Oczywiście, nieszczęścia chodzą po ludziach i jeśli jednak, wbrew intencjom i staraniom szefa PO, Koalicja Obywatelska wygra, to też biedy nie będzie i premier coś wymyśli.
Ale idealnym dla niego scenariuszem byłaby minimalna porażka jego formacji. Tak o dwa, trzy punkty procentowe.
Dla Wirtualnej Polski prof. Marek Migalski
* Marek Migalski jest politologiem, prof. Uniwersytetu Śląskiego, byłym europosłem (2009-2014), wydał m.in. książki: "Koniec demokracji", "Parlament Antyeuropejski", "Nieudana rewolucja. Nieudana restauracja. Polska w latach 2005-2010", "Nieludzki ustrój", "Mgła emocje paradoksy", "Naród urojony".