Delegitymizacja wyborów drogą do chaosu [OPINIA]
Jedną w funkcji wyborów powszechnych było przez stulecia legitymizowanie władzy. Obecnie wygląda na to, że ich zadaniem jest delegitymizowanie przeciwników. Mówiąc krótko – kiedyś chodziło o to, by władza miała mandat do rządzenia, a obecnie chodzi o to, by dzięki wyborom odmawiać przeciwnikom politycznym prawa do działania - pisze o dyskusji ws. wyborów dla Wirtualnej Polski Marek Migalski.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Słowo "legitymizacja" jest dość trudne, ale za to chętnie używane w politologicznym i prawniczym żargonie. Oznacza jednak po prostu uprawomocnienie, uprawnienie. Konduktor jest legitymizowany do legitymowania nas na podstawie tego, że ktoś dał mu mundur i prawo do sprawdzania biletów, a my jesteśmy legitymizowani do jazdy autobusem lub pociągiem, bo zakupiliśmy bilet. Lekarz jest legitymizowany do leczenia nas na podstawie ukończenia studiów i odbycia rezydentury, a nauczyciel ma legitymację do nauczania naszych dzieci, bo państwo dało mu takie uprawnienia.
Przez prawie trzy dekady wykładałem studentom na moim uniwersytecie, że jedną z najważniejszych funkcji wyborów powszechnych jest legitymizacja reżimu politycznego. Odbywają się one – tłumaczyłem - także po to, by władza miała mandat do rządzenia. Po to połowie, senatorowie, radni czy prezydenci biorą udział w różnego rodzaju elekcjach, żeby na pytanie, na jakiej podstawie śmią nami rządzić, uchwalać ustawy czy regulować życie, mogli odpowiadać, że na podstawie mandatu społecznego udzielonego im w akcie wyborczym.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Nawrocki nie zostanie zaprzysiężony? "Forma zamachu stanu"
Uderzyć w rywala
Ten piękny obrazek traci swoje kształty na naszych oczach, dlatego że od pewnego czasu wybory straciły funkcję legitymizacyjną, a zaczęły być narzędziem odbierania owej legitymizacji przegranym (a czasami nawet wygranym).
Coraz częściej słyszymy bowiem z ust ludzi, że "to nie jest ich prezydent", "to nie jest ich władza". Co więcej, przegranym odmawia się prawa do istnienia i dalszej działalności.
Wszak zaraz po 1 czerwca ze strony obozu PiS padły wezwania do dymisji gabinetu Donalda Tuska, bo – według przedstawionej logiki – elekcja prezydencka była de facto referendum nad obecnym rządem. Z tego właśnie powodu powinien podać się do dymisji, a najlepiej od razu oddać władzę Jarosławowi Kaczyńskiemu.
Poszkodowane państwo
Z kolei z szeregów Koalicji Obywatelskiej słychać głosy wzywające do unieważnienia wyborów lub co najmniej ponownego przeliczenia głosów – na początek z kilkunastu komisji obwodowych, teraz z prawie półtora tysiąca, a za kilka dni pewnie ze wszystkich. Jeśli to nie nastąpi, co bardziej krewcy przedstawiciele obozu władzy żądają zablokowania zaprzysiężenia prezydenta elekta.
Komu służy to nowe zjawisko wykorzystywania wyborów do delegitymizowania przeciwników politycznych? Na pewno nie państwu, bowiem rozrywa nas to jako wspólnotę.
Zamiast po zakończeniu procesu wyborczego uznać jego wyniki i pogratulować sobie ostrej walki, kontynuujemy wojnę polsko-polską i odbieramy sobie nawzajem prawo do bycia współobywatelami, a nowej władzy lub nowemu prezydentowi do właściwego sprawowania swoich urzędów.
Tymi, którzy najbardziej zyskują na tym zamieszaniu, są najtwardsi zagończycy po obu stronach, bo to oni stają się dla najbardziej żelaznych elektoratów bohaterami i ikonami. To oni budują się jako depozytariusze walki z "ukradzionymi" wyborami, z "fałszywym" prezydentem. Po stronie władzy taką pozycję buduje sobie Roman Giertych, który jest ukochanym politykiem KO dla Silnych Razem i innych najbardziej radykalnych środowisk. Po drugiej stronie to najbrutalniejsi gracze PiS i dawnej partii Zbigniewa Ziobro. To właśnie oni mogą cieszyć się z tego, że w Polsce od pewnego czasu władza spotyka się z delegitymizacją oraz z odmawianiem jej przez szerokie rzesze społeczne prawa do rządzenia.
Co osłabia państwo, wzmacnia warchołów. Warto o tym pamiętać, przyglądając się obecnym (i pewnie przyszłym) próbom skończenia z legitymizacyjną funkcją wyborów powszechnych. Jeśli konduktor nie ma prawa do sprawdzania biletów, a zakupione bilety nie uprawniają do kontynuowania podróży, każdy może jechać na gapę. Jednak wcześniej czy później zapłacimy za to wszyscy. Bo tak jak nie ma darmowych obiadów, tak nie ma darmowych przejazdów. Oraz bezkarnego chaosu.
Dla Wirtualnej Polski prof. Marek Migalski
Marek Migalski jest politologiem, prof. Uniwersytetu Śląskiego, byłym europosłem (2009-2014), wydał m.in. książki: "Koniec demokracji", "Parlament Antyeuropejski", "Nieudana rewolucja. Nieudana restauracja. Polska w latach 2005-2010", "Nieludzki ustrój", "Mgła emocje paradoksy", "Naród urojony".