Czy Macron właśnie otworzył Le Pen drogę do władzy? [OPINIA]
Nigdzie wybory do Parlamentu Europejskiego nie przyniosły takiego politycznego trzęsienia ziemi jak we Francji. Wyniki są sensacyjne: zdecydowanym zwycięzcą okazało się skrajnie prawicowe Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen - pisze dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.
Tekst powstał w ramach projektu WP Opinie. Przedstawiamy w nim zróżnicowane spojrzenia komentatorów i liderów opinii publicznej na kluczowe sprawy społeczne i polityczne.
Na europejską listę partii padło 31,5 proc. głosów, ponad dwukrotnie więcej niż na zajmującą drugie miejsce na podium listę prezydenckiej większości, która zgromadziła niespełna 15 proc. głosów. Od 1984 roku żadna lista w wyborach europejskich we Francji nie przekroczyła 30 proc. poparcia.
Na Zjednoczenie Narodowe padło 8,3 mln głosów, o 200 tys. więcej niż na Marine Le Pen w pierwszej turze wyborów prezydenckich dwa lata temu - a frekwencja była wtedy wyższa niż w niedzielę. Do poparcia skrajnej prawicy trzeba jeszcze doliczyć 5,5 proc. głosów, jakie padły na sytuującą się na prawo od ZN listę Rekonkwisty Erica Zemnoura.
Jak się jednak szybko okazało, wynik ZN to niejedyna niespodzianka wieczoru. Po godzinie 21, gdy u nas zamykały się lokale wyborcze, prezydent Emmanuel Macron, korzystając z możliwości, jakie daje mu francuska konstytucja, ogłosił rozwiązanie Zgromadzenia Narodowego i nowe wybory parlamentarne. Pierwsza tura odbędzie 30 czerwca, druga - 7 lipca.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Szok i niedowierzanie
Decyzja Macrona zaskoczyła całą klasę polityczną, łącznie z partią Le Pen, która tradycyjnie po każdym swoim sukcesie w eurowyborach domagała się rozwiązania Zgromadzenia Narodowego i "oddania głosu Francuzom". Jak podaje "Le Monde", Macron miał nosić się z myślą o rozwiązaniu Zgromadzenia Narodowego od pół roku. W tym wyłonionym w wyborach w 2022 roku prezydencka lista nie miała samodzielnej większości, co znacznie utrudniało realizację prezydenckiego programu. We Francji powszechne od dawna było przekonanie, że w drugiej połowie drugiej kadencji prezydenta polityczny projekt Macrona wytracił swoją energię i potrzebne jest radykalne nowe otwarcie, by przywrócić mu inicjatywę i sprawczość.
Według dziennika pomysł o rozwiązaniu ZN dokładnie w wieczór po wyborach europejskich miał pojawić się około 20 maja, w trakcie obiadu, jaki Macron zjadł w jednej z paryskich restauracji wspólnie ze swoimi najbliższymi współpracownikami, nazywanymi "muszkieterami". Premier i kluczowi ministrowie mieli dowiedzieć się o decyzji prezydenta w niedzielę, dwie godziny przed jej ogłoszeniem.
Ruch Macrona to najbardziej ryzykowna decyzja, jaką podjął w całej swojej politycznej karierze. Francuscy komentatorzy i spora część klasy politycznej zachowują się od wczorajszego wieczora, jakby nie mogli uwierzyć, że prezydent zdecydował się na aż takie ryzyko. Pojawiają się zarzuty, że Macron działa nieodpowiedzialnie pod wpływem impulsu, że igra z przyszłością francuskiej demokracji, że zachowuje się jak piroman albo pilot kamikadze. Czy jednak gambit Macrona skazany jest koniecznie na klęskę?
Na co może liczyć Macron?
Prezydent liczy z pewnością na to, że wyborach parlamentarnych Zjednoczenie Narodowe powstrzyma kilka czynników nieobecnych w wyborach europejskich.
Po pierwsze, wybory europejskie od lat służą francuskiemu społeczeństwu jako okazja do wyrażenia sprzeciwu wobec aktualnie rządzących. Z tego powodu partia Le Pen wygrała je także w 2014 i 2019 roku. Macron zakłada najpewniej, że czym innym jest głos protestu, a czym innym głos w wyborach mogących realnie zdecydować o większości parlamentarnej. Liczy na to, że gdy nagle zapyta Francuzów: "czy naprawdę chcecie oddać władzę Le Pen?", ci odpowiedzą: "nie, jednak nie, może nie teraz".
W wyborach do Zgromadzenia Narodowego obowiązuje znacznie mniej przyjazna dla partii Le Pen ordynacja niż w wyborach europejskich. Te drugie są proporcjonalne, cały kraj jest jednym okręgiem wyborczym. W wyborach do ZN mamy jednomandatowe okręgi wyborcze z wyborami w dwóch turach - jeśli w pierwszej nikt nie zdobędzie ponad 50 proc. głosów. Przez długie lata, mimo wysokiego poparcia, partia Le Pen nie była w stanie wprowadzić licznej reprezentacji do ZN, bo w drugiej turze przeciw jej kandydatom mobilizował się szeroki "front republikański", rozciągający się od komunistów do centroprawicy.
Macron liczy też najpewniej na to, że "front republikański" zgromadzi się w drugiej turze wokół jego kandydatów. Bo choć wynik listy prezydenckiej był o ponad 10 pkt proc. słabszy niż w wyborach parlamentarnych dwa lata temu, to jeszcze gorzej poradziła sobie w niedzielę centroprawica z poparciem na poziomie zaledwie 7,6 proc. Na różne listy zielonych, lewicy i centrolewicy padło w sumie ponad 31 proc. głosów, ale stosunek do wojny w Gazie i brutalna eurokampania podzieliła lewicę. Kilku jej liderów zaapelowało już o stworzenie mającego zatrzymać marsz skrajnej prawicy nowego "frontu ludowego". Nie wiadomo, czy uda się stworzyć nowy lewicowy sojusz w tak krótkim czasie.
Jednak już w wyborach parlamentarnych dwa lata temu widać było, że "kordon sanitarny", na ogół tworzący się wokół Zjednoczenia Narodowego, w drugiej turze działa coraz słabiej. Partia Le Pen wprowadziła 89 deputowanych, aż o 81 (!) więcej niż w poprzednim Zgromadzeniu Narodowym. Można obawiać się, że w tych wyborach kordon zadziała jeszcze słabiej, tym bardziej, że partia Le Pen coraz skuteczniej dociera do lepiej sytuowanego i wykształconego, bardziej centrowego elektoratu, dla którego dotychczas pozostawała toksyczną marką polityczną.
Prawdopodobieństwo tego, że w wyniku swojego ryzykownego zagrania Macron odzyska samodzielną mniejszość w Zgromadzeniu Narodowym, wydaje się bardzo niskie. Wszystko wskazuje na to, że najlepsze, na co może liczyć prezydent, to kolejne Zgromadzenie Narodowe bez absolutnej większości i słabszy, niż sugerowałby to sukces w eurowyborach, wynik partii Le Pen, hamujący polityczny wzrost populistów.
Nie można jednak wykluczyć, że prezydencka większość skończy z wyraźnie słabszym wynikiem niż dwa lata temu, a współpraca Zgromadzenia Narodowego z prezydentem po wyborach będzie jeszcze trudniejsza. Taki wynik radykalnie osłabi Macrona i odbierze prezydentowi inicjatywę w polityce krajowej do końca kadencji. Już dziś zarówno Zjednoczenie Narodowe, jak i lewica ogłaszają "koniec macronizmu" i konieczność otworzenia nowego rozdziału we francuskiej polityce. Choć ze składaniem Macrona do politycznego grobu trzeba poczekać co najmniej do 7 lipca, to widać wyraźnie polityczne zużycie prezydenckiego obozu i rozkład jego poparcia.
Premierka Le Pen?
Nie widać za to żadnych nowych idei i pomysłów, wokół których prezydencka większość mogłaby zjednoczyć Francuzów. W wyborach europejskich Macron i jego ludzie sięgali po podobną retorykę, co u nas Tusk: przekonywali, że stawką tych wyborów jest przyszłość Europy, której zagraża Le Pen i inni populiści. Francuzów to jednak nie przekonało.
Na horyzoncie majaczy więc bardzo niepokojący scenariusz: większości, nawet bezwzględnej, dla partii Le Pen w nowym Zgromadzeniu Narodowym.
We Francji wybrzmiewają obawy, że gambit Macrona - zamiast uratować demokrację przed populistami - otworzy drogę do kohabitacji z premierką Le Pen. Macron zapowiadał co prawda wielokrotnie, że nie powierzy funkcji szefa rządu nikomu ze Zjednoczenia Narodowego, trudno sobie jednak wyobrazić funkcjonowanie prezydenckiego rządu w warunkach, gdy partia Le Pen dysponuje wyraźną większością parlamentarną.
Pojawiają się nawet głosy, że prawdziwy gambit Macrona może polegać na wymuszeniu wzięcia odpowiedzialności za państwo przez populistów. We Francji kluczowa władza spoczywa w rękach prezydenta, nie premiera. Rząd Le Pen miałby niewielkie pole manewru w strategicznych kwestiach, gdzie konstytucja przyznaje kluczowe prerogatywy prezydentowi. Ponosiłby za to odpowiedzialność za politykę gospodarczą, za sprawy dotykające na co dzień obywateli i obywatelki Francji. Konieczność utworzenia rządu ograniczanego przez trudną współpracę z Macronem mogłaby zużyć politycznie populistów, przekonać Francuzów, że nie mają oni odpowiedzi na ich problemy i kosztować Le Pen wybory parlamentarne w 2027 roku - dziś wydaje się bliższa ich wygrania, niż jakikolwiek kandydat radykalnej prawicy w historii Francji. Problem w tym, że jest to igranie z ogniem. Rząd Zjednoczenia Narodowego legitymizowałby skrajną prawicę, radykalnie przesuwając francuską scenę polityczną na prawo, i równie dobrze mógłby otworzyć drogę Le Pen do Pałacu Elizejskiego.
Biorąc pod uwagę poglądy tej polityczki na europejską solidarność i jej powiązania z Rosją, mógłby to być początek końca europejskiego projektu, co miałoby szczególnie tragiczne konsekwencje dla naszego regionu. Niezależnie, jak oceniamy różne aspekty polityki francuskiego prezydenta, w Polsce powinniśmy trzymać kciuki, by wiedział, co robił, rozwiązując parlament. I za to, by "kordon sanitarny" wokół Le Pen, choć prawie na pewno zadziała słabiej niż dwa lata temu, osłabił marsz antyeuropejskiej populistki.
Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek