"Ciociu, czy my ci możemy zaufać?". Dzieci opowiedziały o piekle w rodzinie zastępczej
Ich dom wypełniały wyzwiska, krzyki, płacz dzieci i przemoc. Na Śląsku rodzinie zastępczej małżeństwa C. założono Niebieską Kartę. Krótko potem przenieśli się - na Pomorze Zachodnie. A tam powierzono im ośmioro nowych dzieci. Można było tego uniknąć w prosty sposób, ale państwo zawiodło.
Oto #HIT2024. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.
- Stanie w kącie, siedzenie na krześle przez wiele godzin, a nawet dni - to tylko niektóre z kar stosowanych w rodzinnym domu dziecka państwa C. na Pomorzu Zachodnim.
- Właściciele agroturystyki, do której rodzina wyjechała na wakacje, dostrzegli przemoc wobec dzieci. Powiadomili sąd, prokuraturę, służby. Dzieci otworzyły się i zaczęły opowiadać, jak były traktowane.
- Sąd w kilka tygodni zabezpieczył dobro ośmioro dzieci. Najstarsza córka adopcyjna małżeństwa C. "uciekała" z domu przez szpital psychiatryczny. Prokuratura wszczęła śledztwo dopiero po interwencji Wirtualnej Polski, czyli w miesiąc od wpłynięcia zawiadomienia.
- Dramatu można było uniknąć, ale zapowiadany od lat rejestr rodzin zastępczych nie powstał do dziś. Ministerstwo Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej po interwencji WP zapewnia: rejestr zacznie działać w 2025 roku.
***
KLIKNIJ I POSŁUCHAJ WYJĄTKOWEGO REPORTAŻU AUDIO "GRZECZNE DZIECI" (produkcja Audioteka):
- Pytam się, czy będzie spokój, czy nie?! - potężna kobieta pochyla się nad siedzącą na podłodze dziewczynką. 7-letnia Hania zanosi się płaczem. - Pytam cię, czy będzie spokój, czy nie. Mam cię podnieść?! Podnieść cię jeszcze raz?! Uspokoisz się czy nie?! Uspokoisz się czy nie?! - krzyczy.
Teraz płacz przechodzi już w skowyt.
Na filmie z domowego monitoringu (publikujemy go w dalszej części tekstu - red.), który kobieta sama zainstalowała, stoi tyłem. Nie widać twarzy, słychać tylko głos. Dziecko wygląda przy niej jak okruszek.
- Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że tu będziesz cały tydzień siedzieć! Cały tydzień będziesz siedzieć! Bo zaraz zatkam ci tę gębę. Już, cholera jasna.
I powtarza: - To ci nic nie da. To ci nic nie da. To ci nic nie da.
"Co one takie grzeczne?"
Do morza pół godziny samochodem, do Koszalina podobnie, do najbliższej wioski może kilometr. Wokół sosnowy las. Jedenaście lat temu Joanna i Robert wybudowali tu wielki dom z muru pruskiego. Wcześniej pracowali w wielkich korporacjach w Danii, Francji i w Polsce. Teraz prowadzą agroturystykę. W zagrodach kury i kozy, ale to hodowla alpak sprawia, że przyjeżdżają do nich przedszkolne wycieczki, kolonie i rodziny z dziećmi.
W poniedziałek 29 lipca 2024 roku przed domek gościnny zajechał z rana bus z małżeństwem C. i ich podopiecznymi z rodzinnego domu dziecka. Przyjechali na kilka dni. Joanna i Robert mówią, że gościć taką gromadę to był dla nich zaszczyt. Z busa najpierw wysiadła dwójka dorosłych, za nimi dziewięcioro dzieci - ośmioro podopiecznych i adoptowana córka. Niosąc swoje bagaże, dzieci szły gęsiego do domku. Jedno za drugim. W całkowitej ciszy.
- Zapytałam, "co one takie grzeczne"? Bo jak przyjeżdża do nas grupa dzieci, to jest gwar, hałas, radość - wspomina Joanna. - Opiekunka odpowiedziała, że "mam się nie martwić, że one nam tu żadnego problemu sprawiać nie będą".
"Dzieci się nie tuli"
Od kilku minut z domku gościnnego dobiegał przejmujący płacz dziecka. Joanna: - Jezu, Marysia, leć tam! Zanieś im pączki, zobacz, czy oni tym dzieciom nie robią krzywdy!
Pani Maria, emerytka z sąsiedniej wioski, która czasem przychodzi pomóc w agroturystyce, pobiegła na miejsce. Przez uchylone drzwi zobaczyła dziewczynkę klęczącą przy kominie. Miała kilka lat, była zalana łzami i głośno płakała. Kobieta mówi, że do dziś ma dreszcze na tamto wspomnienie. Podciąga rękaw i pokazuje gęsią skórkę: - Widziałam przerażenie w oczach pozostałych dzieci. Miały wielkie oczy i stały nieruchomo.
Do środka nie weszła. Pani C., dużo większa od niej, zastawiła wejście, porwała talerz z pączkami. Gdy pani Maria zaproponowała, że może przytuli małą i ją uspokoi, usłyszała, że dzieci się nie tuli. Potem C. zatrzasnęła drzwi.
Robertowi czerwona lampka zapaliła się, gdy podszedł do niego 8-latek: - Powiedział, że bardzo mnie lubi. Gdy zapytaliśmy, skąd takie wyznanie, odpowiedział: "bo pan nam nic złego nie robi". Mąż Joanny przyznaje, że to wtedy zaczęli "łączyć kropki", baczniej przyglądać się rodzinie.
Zresztą nie tylko oni.
Krzyczała: "To wstyd dla Śląska"
W agroturystyce była w tym czasie również kolonia z niepełnosprawnymi dziećmi. Joanna, przebrana za "wiedźmę Asię", zorganizowała im występ o tolerancji i miłości. Na widowni siedziała też rodzina zastępcza państwa C.
W pewnym momencie 7-latek z kolonii zaczął psocić. "Wiedźma", chcąc zwrócić jego uwagę, chciała z nim porozmawiać.
- W którymś momencie chłopiec powiedział, że jest ze Śląska. Wtedy pani C. podniosła się, podeszła do niego i zaczęła krzyczeć: Zamknij się ty gówniarzu, jak ty się zachowujesz? To wstyd dla Śląska - opowiada Joanna. Razem z opiekunką kolonii musiały fizycznie oddzielić panią C. od dziecka. Chłopiec miał w oczach łzy.
Renata, nauczycielka i pedagog z Kościerzyny, była w agroturystyce na wakacjach. Na co dzień pracuje w liceum, więc widzi różne zachowania młodzieży. Jej zdaniem państwo C. nie radzili sobie z emocjami.
- To był obraz fizycznej i psychicznej przemocy - mówi nauczycielka. Podkreśla, że rodzice zastępczy sami nie okazywali dzieciom żadnego, nawet drobnego ciepła. A innym zabraniali przytulać dzieci. Na prośbę Joanny napisała potem notatkę z tego, co widziała. Skończyła ją tajemniczym stwierdzeniem: "Pracując 20 lat w szkole, widziałam tylko raz taką obawę w oczach dzieci na reakcję ich dorosłego opiekuna".
Gdy telefonicznie spytaliśmy ją, co to za historia, przez dłuższą chwilę milczała. Potem ściszonym głosem wyjaśniła, że chodzi o makabryczną sprawę z Czernik pod Kościerzyną, która wstrząsnęła Polską we wrześniu 2023 r.
- Tam była przemoc, łącznie z kazirodztwem - Renata znów milknie. Przypomina, że zamordowanych zostało troje dzieci. Mówi, że dzieci z tamtego domu, które uczyła i te, które poznała w agroturystyce, miały to samo spojrzenie: - Tak samo reagowały w obecności opiekuna.
"Ciociu, czy my ci możemy zaufać?"
Joanna i Robert zaczęli więcej czasu spędzać z dziećmi z rodziny zastępczej. Proponowali wspólne wyjazdy, bo opiekunowie praktycznie nie wychodzili z nimi z domku. Udało im się w końcu zabrać część najstarszych na plażę. Pojechali dwoma samochodami. Joanna wspomina, że chcieli dowiedzieć się o ich pasjach i zajęciach, ale zamiast tego dzieci ciągle tylko przepraszały, o wszystko prosiły, a zanim coś zrobiły, to pytały, czy mogą.
- Pytały nawet, czy mogą się wytrzeć po wyjściu z wody. Powtarzały, że nie chcą być problemem. Cały czas dziękowały, że je zabraliśmy - mówi Joanna. Po powrocie nie wytrzymała i najstarszym dzieciom zadała pytanie: o co tu chodzi?
Joanna wspomina ten przełomowy moment: - 16-letni chłopak spojrzał na mnie i zapytał: "Ciociu, czy my ci możemy zaufać?".
Gdy potwierdziła, 17-letnia Zuza i 16-letni Andriej zaczęli opowiadać. Mówili nie o tym, co się działo na wakacjach, ale o tym, co dzieje się w ich domu, gdy w pobliżu nie ma nikogo. O przemocy fizycznej i psychicznej, jaką stosowali wobec nich państwo C. Wreszcie o karach, jakie dostawali za najmniejszy brak absolutnego posłuszeństwa.
Zuza: - Wyszły takie inne metody wychowawcze. Był krzyk, były kary, była przemoc fizyczna. Oni w pewnym momencie przestali z nami rozmawiać. Wszystko było załatwiane krzykiem.
Andriej: - Były takie przypadki, że dzieci stały cały dzień w kącie. Częściej jednak siedziały na krzesłach. Od rana do wieczora.
Zuza: To nawet nie było tak, że ktoś siedział jeden dzień czy dwa. Jeden z 8-latków był kiedyś niegrzeczny w szkole i za karę coś koło miesiąca siedział. Dzień w dzień.
Zuza - choć jest przybraną córką państwa C. - ani razu nie powiedziała o nich "mama" lub "tata". Dziewczyna relacjonuje, że dzieci mogły zejść z krzeseł tylko do toalety i na posiłki, że nauczyły się zasypiać w tej pozycji.
Najmłodsze dzieci, 3- i 4-letnie, były jeszcze zbyt małe, by siedzieć w krzesełkach, więc siedziały za karę w karmidełkach.
- Jedno dziecko jak przyszło do nas, nie umiało korzystać z toalety. Jak przychodziło rano z mokrą pieluchą, to miało karę. Siedziało cały dzień. Tak było do momentu, aż pielucha rano była sucha - mówi Zuza.
I ona, i Andriej uczciwie przyznają, że bicia najmłodszych nie widzieli, ale pani C. te najbardziej niepokorne zabierała do łazienki i było stamtąd słychać krzyki.
- Nie wiemy, co tam się dokładnie działo, bo drzwi były zawsze zamknięte - mówi chłopak. Zaznacza, że łazienka była jednym z nielicznych pomieszczeń, w którym nie było monitoringu. Kamery rejestrujące obraz i dźwięk były zamontowane nawet w pokojach dzieci.
Zuza precyzyjnie opisuje każdy szczegół. Czasem głos jej drży, ale podkreśla, że chce to wszystko opowiedzieć z detalami. Ma cienki, jeszcze dziewczęcy głos, ale wypowiada się tak, jakby była zdecydowanie starsza. Dopiero na zdjęciach z wakacji widać, że rzeczywiście ma dopiero 17 lat. Szczupła brunetka z długimi włosami. Poważny wyraz twarzy. Na żadnym zdjęciu, jakie widzieliśmy, się nie uśmiecha.
Z tego, co Joanna i Robert usłyszeli w relacjach nastolatków, oraz z tego, co sami widzieli i słyszeli, wyłonił się obraz tortur psychicznych na kilkuletnich dzieciach.
Zaalarmowali "wszystkich świętych"
Piątek 2 sierpnia ostatecznie zdecydował o losach dziewięciorga dzieci. Po godz. 10 zaraz po śniadaniu, rodzina zastępcza wyjechała z agroturystyki. Joanna i Robert nie zwlekali ani chwili. Już w godzinę później Joanna wysyła alarmującą wiadomość, gdzie się tylko da.
O sprawie dowiedziały się: Prokuratura Rejonowa w Białogardzie, Powiatowe Centrum Pomocy Rodzinie (PCPR) w Białogardzie, Sąd Rodzinny w Białogardzie, a nawet burmistrz i władze powiatu.
Kilka godzin później Joanna dostała od Zuzy wiadomość z krótkim filmem w załączniku. To ten, na którym pani C. stoi nad zapłakaną dziewczynką, grożąc, że "zatka jej gębę". Dziś już wiemy, że Hania - dziecko z nagrania - ma problemy rozwojowe i była diagnozowana pod kątem FASD, czyli płodowego zespołu alkoholowego. Odebrano ją z domu, w którym był alkohol, była poważnie zaniedbywana. W rodzinie zastępczej miała znaleźć spokój.
- Ten film zawiera przemoc psychiczną i fizyczną i to nie jest subtelne. Ta przemoc jest widoczna gołym okiem - mówi dr Anna Krawczak z interdyscyplinarnego zespołu badań nad dzieciństwem Uniwersytetu Warszawskiego.
Ekspertka od lat powtarza, że rodzinna forma pieczy zastępczej, choć nieidealna, jest korzystniejsza dla dzieci niż umieszczanie ich w domach dziecka. To tam mogą doświadczyć czułości, lepiej się rozwijać. Problem w tym, że nie każdy nadaje się do pełnienia tej funkcji. Stąd kursy, szkolenia i weryfikacja, komu powierza się dzieci. Jest to tym bardziej istotne, że mamy do czynienia z dziećmi po przejściach.
- To jest taki typ pracy, który wiąże się z dużym ryzykiem wtórnego stresu pourazowego. On się pojawia dlatego, że rodziny zastępcze pracują z dziećmi, które zostały skrzywdzone, które są dziećmi straumatyzowanymi - mówi Krawczak.
"Mnie traktowali jak gówno"
Historię Andrieja doskonale znają policjanci z Białogardu. To oni opowiedzieli Wirtualnej Polsce, co działo się z 16-latkiem, zanim trafił do rodziny C.
Pod koniec 2023 r. dostali zgłoszenie od ludzi z agencji pracy tymczasowej. Matka Andrieja, od kilku dni nie pojawiała się w pracy, więc pojechali sprawdzić, czy w domu Ukrainki wszystko jest w porządku. W mieszkaniu znaleźli wygłodzonego chłopca. Łamaną polszczyzną powiedział, że matka poznała nowego partnera i wyjechała. Mężczyzna postawił jej ultimatum, kogo zostawić - syna czy jego. Wybrała.
Andriej nie wiedział, gdzie są, kiedy wrócą i czy w ogóle sobie o nim przypomną. I tak został w domu sam, z resztkami jedzenia i bez jakichkolwiek środków do życia. Czekał na matkę cztery dni. Nie miał lekko również przed przyjazdem do Polski. Przed wojną jego ojciec pił i bił, a gdy wybuchła wojna, matka wyjechała z chłopcem do Polski.
Po tych przeżyciach rodzina zastępcza C., w której został umieszczony, miała być dla niego bezpieczną przystanią. Po kilku miesiącach błagał, żeby go z tego domu uwolnić.
Gdy rozmawialiśmy z nim telefonicznie, na końcu zapytał, czy może coś dodać: - Wie pan, co było najgorsze? Najgorsze w tym domu było to, że mnie traktowali jak gówno.
"Będą miały przerąbane"
- Pani C. jeszcze na wakacjach obiecała dzieciom, że jak wrócą, to będą "furkać". Prościej mówiąc, że będą miały przerąbane. Już po powrocie zaczęła rozdawać kary - wspomina Zuza i opisuje, jak już kilkadziesiąt minut po powrocie usłyszeli na górze krzyki i płacz.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Relacjonuje, że scena z Hanią rozgrywała się w pokoju, w którym jest monitoring. Pani C. musiała sobie zdawać sprawę z tego, co zarejestrowały kamery. Dlatego gdy wychodziła z pokoju, wyjęła kartę pamięci z urządzenia, zabrała na dół i zostawiła. Zuza ją znalazła i zgrała materiał. Przeczuwała, że na słowo nikt jej nie uwierzy, postanowiła działać.
Z wakacji wrócili około południa. Film ma datę i godzinę: 2 sierpnia 2024 r., godz. 12:56. To właśnie to nagranie kilka godzin później trafiło do PCPR, Sądu Rodzinnego i prokuratury.
Joanna i Robert początkowo byli przekonani, że teraz sprawy potoczą się szybko. - Nic się jednak nie działo - mówi Joanna. Dzieci dzwoniły do niej przerażone, że nie wiedzą, co teraz będzie, a instytucje nie działały, bo był weekend.
"Mają pięknie umeblowane mieszkanie, pełną lodówkę"
W poniedziałek rano właściciele agroturystyki jadą do PCPR w Białogardzie.
- Wchodzimy, pracownicy uśmiechnięci, pokazują nam kciuki. Idziemy do gabinetu dyrektorki i dostajemy zimnym prysznicem w twarz - relacjonuje Joanna.
Dyrektor Anna Kowalczyk, niewysoka, szczupła, ze starannie upiętymi blond włosami wita ich: "Proszę państwa, co wyście zrobili?". Tak zapamiętała to Joanna. I dalej: "Po co od razu prokuratura? Po co do wszystkich? To są nasze sprawy, to my takie sprawy załatwiamy". Joanna dodaje, że dyrektorka na temat filmu rozmawiać nie chciała. Broniła za to rodziny państwa C.
- Twierdziła, że zna ich od lat. Mówiła, że to są wspaniali ludzie, mają pięknie umeblowane mieszkanie, pełną lodówkę - mówi właścicielka agroturystyki.
Z prośbą o rozmowę napisaliśmy do PCPR na początku września. Zaznaczyliśmy, że mamy do nich wiele pytań, w końcu to oni zatrudniali rodzinę C., to oni weryfikowali ich kompetencje, wreszcie to oni powierzyli im ośmioro dzieci.
Przez telefon Anna Kowalczyk zgodziła się na spotkanie. Potem napisała jednak maila z prośbą o pytania na piśmie, a ostatecznie odpisała, że nic powiedzieć nie może. Twierdzi, że obowiązuje ją ochrona danych osobowych: dzieci i opiekunów. Na końcu dodała: "Dodatkowo podaję, iż nie wyrażam zgody na wykorzystanie przedmiotu rozmowy telefonicznej przeprowadzonej z panem w dniu 5 września 2024 r.".
Dlaczego mamy nie cytować tej rozmowy? Może dlatego, że to w jej trakcie dyrektorka relatywizowała przemoc wobec dziecka zarejestrowaną na filmie. Zapewniała nas, że niektóre zachowania są wyolbrzymiane. Zachwalała rodzinę państwa C. i zaznaczała, że nie ma mowy o żadnych nieprawidłowościach i niedopatrzeniach z ich strony.
Wbrew tej pozytywnej ocenie okazało się, że blisko dwa tygodnie po piśmie Joanny i Roberta, dyrektorka PCPR sama złożyła zawiadomienie do prokuratury, bliźniaczo podobne do tego, które wysłali właściciele agroturystyki.
"Jak wrócą, to się z nią policzą"
Joanna, Robert, a przede wszystkim dzieci, czekali, aż coś się wydarzy. Nie mieli żadnego sygnału, choć okazało się, że wydział rodzinny sądu w Białogardzie działał po cichu, ale sprawnie. Po otrzymaniu zawiadomienia od Joanny zebrał informacje i wszczął postępowanie.
Sąd zdecydował, że ze względu na bezpieczeństwo dzieci, lepiej będzie je zabrać z domu państwa C. Nie wiemy, kiedy dokładnie zapadła decyzja, bo nikt z sądu nie zgodził się na rozmowę. Otrzymaliśmy jedynie lakoniczny komunikat kończący się sformułowaniem: "Sąd umieścił małoletnie dzieci w instytucjonalnej pieczy zastępczej".
Andrieja, jako pierwszego, zabrano 13 sierpnia. Joanna, mówiąc o nastolatku, jest wyraźnie poruszona. Pokazała mi ich wspólne zdjęcie. Siedzą uśmiechnięci w restauracyjnym ogródku. Obok dziewczyna Andrieja.
Okazało się, że chłopak jest niezwykle uzdolniony. Egzamin matematyczny na koniec szkoły podstawowej zdał na 100 proc. Joanna poprosiła znajomego profesora, by z nim popracował. Ten po kilku chwilach nie miał wątpliwości: "To geniusz!". Udało się przenieść go do jednego z najlepszych techników informatycznych w kraju.
Andriej dom państwa C. opuścił 11 dni po zawiadomieniu sądu. Pozostałe dzieci nadal były jednak pod opieką rodziny zastępczej. Trwało szukanie dla nich miejsca w placówkach albo rodzinach zastępczych.
Nikt nie wiedział jednak, co dalej z Zuzą. Sąd w ogóle nie zajął się sprawą nastolatki, bo przecież prawnie była córką państwa C. Tymczasem dziewczyna głośno mówiła, że nie chce dłużej u nich przebywać, że się boi.
Zmienili jej pokój, odizolowali od reszty, zabrali telefon. Dzieciom, które jeszcze wtedy u nich przebywały, mieli mówić, że Zuza nie tylko bierze narkotyki, ale nimi handluje, a jak zostanie z nimi sama, to zrobi im krzywdę. Dziewczyna prawie całe dnie spędzała w maleńkim pomieszczeniu, pod okiem kamery. Pomagać jej zaczęli ludzie z wioski. Pewnego dnia wrzucili jej przez okno telefon, żeby mogła dać znać, jak coś się będzie działo.
Zuza alarmowała Joannę, że nie wytrzymuje tego psychicznie. Gdy 23 sierpnia państwo C. pojechali odwieźć kolejną grupę dzieci, wykorzystała chwilę i ponowie zadzwoniła do Joanny.
- Była przerażona. Powiedziała mi, że wujek, czyli pan C., powiedział, że wiedzą, że to jej sprawka i jak wrócą, to się z nią policzą - opisuje Joanna. Mówi, że nie miała po tej rozmowie wyjścia i zadzwoniła po policję.
Psychiatryk ratunkiem
Gdy na miejsce przyjechał patrol, Zuza wyszła przed dom. Opowiedziała całą historię i pokazała film. Mówi, że policjanci byli dla niej cudowni, że bardzo chcieli jej pomóc, ale potrzebowali powodu, żeby ją zabrać od rodziców adopcyjnych.
- Powiedziałam, że mam myśli samobójcze. Wtedy wezwali pogotowie i powtórzyłam to samo - mówi Zuza. Ta "przepustka" do szpitala psychiatrycznego w Szczecinie była dla niej ratunkiem. Sami policjanci osobiście przekonali się, jak "bliskie" były relacje w domu państwa C.
- Gdy zadzwonili poinformować, że wywożą dziewczynę, ojciec powiedział: "niech ją wreszcie zabierają" - relacjonuje Kinga Plucińska-Gudełajska, rzeczniczka policji z Białogardu.
Ojciec powiedział tylko tyle, a przecież Zuza była w domu C. od 16 lat. Trafiła do nich, gdy miała roczek. Adoptowali ją dziewięć lat później.
O pobycie w szpitalu nastolatka nie chce mówić: - Osoba o zdrowych zmysłach w szpitalu psychiatrycznym na tydzień? Widziałam rzeczy, których nie powinnam widzieć, słyszałam rzeczy, których nie powinnam słyszeć.
"Anielica"
Ucieczka przez szpital psychiatryczny, nie była dla Zuzy końcem problemów. Wiadomo było, że spędzi tam kilka dni, ale jeśli lekarze uznają, że jej stan jest stabilny, że nie może przebywać w szpitalu, to wypiszą ją i wróci do państwa C.
Do akcji znowu wkraczają Joanna i Robert. Jadą do sądu, siadają na korytarzu i zapowiadają, że nie wyjdą, dopóki sędzia z nimi nie porozmawia.
- Usiedliśmy na naszych starych biznesowych torbach. Pani sędzia wychodziła raz na jakiś czas i patrzyła na nas, a my na nią - wspomina Joanna. Dodaje, że trwało to wiele godzin, ale wreszcie coś drgnęło - na rozmowę zaprosiła ich kurator. Poszli do niewielkiego pokoju na piętrze. Joanna pokazała jej filmik, po raz kolejny opowiedziała historię, którą widziała.
- Poleciały jej łzy, poprosiła o przegranie filmu i pobiegła do sędzi - mówi wzruszona Joanna. Kuratorkę nazywa "anielicą", bo bez niej nie udałoby się pewnie załatwić sprawy.
Sędzia zgodziła się na chwilę rozmowy. - Dostaliśmy minutę - mówi Joanna. Finał jest taki, że sąd po zebraniu materiałów zdecydował: Zuza nie trafi do państwa C. Ze szpitala pojedzie do placówki.
Teraz dziewczyna mówi, że wreszcie czuje spokój. Boi się tylko, żeby nikt nie kazał jej wracać do domu, który tak bardzo chciała opuścić.
Pod koniec sierpnia w rodzinnym domu dziecka nie było już ani jednego podopiecznego.
"Nie potrafię tego wyjaśnić"
Co w tym czasie zrobiła prokuratura, która jako pierwsza dostała zgłoszenie? Joanna mówi, że nikt się do nich nie odezwał. 4 września wysłaliśmy e-maila z prośbą o informację: "Co zrobiono w sprawie?". Okazuje się absolutnie nic.
Sprawa trafiła na biurko prokuratora i leżała tak przez miesiąc. Prokuratura potwierdza, że dopiero dzień po tym, jak zaczęliśmy dopytywać, wszczęli postępowanie sprawdzające.
- Nie potrafię tego wyjaśnić w inny sposób jak tylko tak, że było to niedopatrzenie ze strony prokuratury. To był błąd. W takich sprawach należy działać szybko. Ma pan rację, że zawiadomienie było w prokuraturze prawie miesiąc - mówi prokurator Ewa Dziadczyk z Prokuratury Okręgowej w Koszalinie.
Pokazaliśmy jej filmik z Hanią, który jest dołączony do materiałów. Prokurator wcześniej nie miała pojęcia o jego istnieniu. Od pierwszych sekund widać było poruszenie na jej twarzy. Potem Ewa Dziadczyk kilkukrotnie podkreśliła, że nie jest od ferowania wyroków, ale na pewno zajmą się sprawą.
I tak się stało. Na przesłuchanie wezwano Joannę i Roberta, a 23 września wszczęto śledztwo w sprawie znęcania się nad dziećmi. Prokurator Dziadczyk nie wyklucza, że sprawa zostanie objęta nadzorem służbowym przez prokuraturę okręgową.
A jak w ogóle ktoś powierzył małżeństwu C. ośmioro dzieci?
"Mówiła, że ona nas zniszczy"
Beata Ćwięczek, dyrektorka szkoły i Edyta Handzel, ówczesna wychowawczyni Zuzy, drętwieją na dźwięk nazwiska C. To z ich miasta w roku 2020 małżeństwo przyjechało na Pomorze Zachodnie, to tam byli również rodziną zastępczą, ale dla innych dzieci.
Zuza miała 12 lat, gdy podczas jednej z awantur do jej pokoju weszła pani C.
- Podeszła do mnie, zaczęła się drzeć. Dokładnych słów nie pamiętam, ale wiem, że chciała mi przywalić - wspomina Zuza. Dziewczynka wpadła w histerię, gdy po wszystkim pani C. wyszła z jej pokoju i na schodach krzyczała: "Adopcję można cofnąć". To wtedy, już pięć lat temu, Zuza, błagając o pomoc, usiadła przy biurku i napisała list.
Dziś mówi, że była wtedy w kiepskim stanie psychicznym i nie pamięta, co dokładnie napisała. To było emocjonalne wyznanie, w którym musiała jednak precyzyjnie oddać to, co się działo w domu. List zostawiła w zeszycie do historii.
Nauczycielka zareagowała natychmiast. Powiadomiła dyrektorkę Beatę Ćwięczek, a ta odpowiednie służby. MOPS w ówczesnym miejscu zamieszkania państwa C. założył Niebieską Kartę. Do domu zapukała policja. Do sądu trafił wniosek o odebranie dzieci z rodziny zastępczej.
Tylko że wtedy nie było dowodów, choćby w postaci filmiku. Przeprowadzona procedura nie wykazała nieprawidłowości. Sąd w Tarnowskich Górach prowadził postępowanie, ale zostawił dzieci pod opieką państwa C. Jedyne konsekwencje poniosły nauczycielki zgłaszające sprawę. Do kuratorium wpłynęła na nie skarga.
Wirtualnej Polsce udało się do nich dotrzeć. Niechętnie opowiadają o tym, co się stało, bo postępowanie dyscyplinarne wobec nich trwało wiele lat.
- Pamiętamy, jak matka zastępcza groziła nam, rzucając obelgami w naszą stronę. Mówiła, że ona nas zniszczy, że nas załatwi, że popamiętamy, że weszłyśmy w jej rodzinę - mówią dyrektorka i nauczycielka.
Pamiętają, jak pani C. wykrzyczała to na korytarzu przy innych nauczycielach i rodzicach. Przyznają, że o tej rodzinie w miasteczku mówiło się sporo.
- Wszyscy wiedzieli, że dzieje się tam coś złego. Gdy mleko się rozlało, w postaci tych wszystkich interwencji, zaczęły docierać kolejne sygnały z okolicy - relacjonuje Handzel i dodaje, że zmiany na lepsze nie było. Zuza zaczęła ich unikać, rzadziej bywała w szkole.
"Na sprzedaż wyjątkowy dom"
Państwo C. z czystą kartą wyjechali więc na Pomorze Zachodnie, a razem z nimi Zuza oraz dwóch braci będących wtedy w rodzinie zastępczej. Jeden z nich niedługo potem skończył 18 lat i się wyprowadził. Drugiego przeniesiono z powrotem na Śląsk do domu dziecka.
Gdy C. zakładali nową rodzinę zastępczą, PCPR w Białogardzie zwrócił się o opinię do swojego odpowiednika na Śląsku. Otrzymał nawet informację o tym, że była założona Niebieska Karta. Mimo to w 2023 r. rodzina C. otrzymała pod opiekę ośmioro dzieci i zaczęła ponownie prowadzić rodzinny dom dziecka.
Pojechaliśmy do miejscowości, w której C. mieszkają na Pomorzu Zachodnim. Niewielka wioska, przy brukowanej drodze zadbane domy z czerwonej cegły. Jest środek dnia, a wioska wygląda jak wymarła. Sklepu nie ma, więc centralnym punktem jest niewielki kościółek z murem pruskim, a obok pętla autobusowa. Całą miejscowość można przejechać w kilkadziesiąt sekund.
Jeden z domów z czerwonej cegły należy do państwa C. Pukamy. Drzwi uchyliła kobieta w średnim wieku, to pani C. Zobaczyliśmy tylko pół twarzy i kosmyk włosów. Gdy się przedstawiliśmy, zatrzasnęła drzwi, zaczęła też straszyć policją. Nie zdążyliśmy zadać nawet jednego pytania.
Kilka dni później okazało się, że państwo C. wystawili ogłoszenie w internecie: "Na sprzedaż wyjątkowy dom. Idealny na prowadzenie agroturystyki lub jako spokojne miejsce dla rodziny".
Być może nie potrzebują już tak dużej nieruchomości, a może znowu chcą się przeprowadzić? Annę Krawczak zapytaliśmy, czy mamy pewność, że nie będą w stanie znów założyć rodziny zastępczej?
Okazuje się, że takiej pewności nie ma, bo w Polsce nie funkcjonuje zapowiadany od lat rejestr rodzin zastępczych. Informatyzację pieczy zapowiadał rząd PO-PSL prawie 10 lat temu. Potem Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej za rządów PiS robiło kilka podejść do tego tematu. Ustawę, która reguluje powstanie rejestru rodzin zastępczych, przyjęto wreszcie w 2022 roku, ale sam rejestr nie powstał do dziś.
Obecnie zdarza się, że przy niedoborach rodzin zastępczych, nikt specjalnie historii rodzin nie weryfikuje.
- Mogą pojechać i zacząć ścieżkę jako debiutanci. Powiedzieć, że nigdy wcześniej nie sprawowali funkcji rodziny zastępczej, to daje im niewykrywalność. Dopóki nie zacznie działać rejestr - mówi Anna Krawczak.
Piszemy do Ministerstwa Rodziny i Polityki Społecznej z pytaniem, czy obecnie jest jakieś narzędzie, żeby ostrzec inne samorządy, żeby wzmóc ich czujność? Michał Guć, były wiceprezydent Gdyni, dziś odpowiedzialny w resorcie za pieczę zastępczą, potwierdza słowa Anny Krawczak, nie ma takiego narzędzia. Rejestr powstaje, ma być wdrożony. Kiedy? Początkowo Guć zapewniał, że nie ma jeszcze dokładnego terminu. Opisaliśmy więc historię rodziny C. i pokazaliśmy, jakie mogą być konsekwencje braku tych rozwiązań.
W odpowiedzi otrzymaliśmy informację, że rejestr jest już gotowy i zacznie działać na początku 2025 roku.
***
Joanna i Robert uważają, że warto było walczyć o dzieci. Andriej i Zuza regularnie do nich dzwonią, opowiadają, co u nich słychać.
Zuza nie przyjmuje do wiadomości, że opowiadając o wszystkim i zgrywając filmik z kamery, uratowała być może siebie i ośmioro innych dzieci przed kolejnymi traumatycznymi przeżyciami. Ze skrępowaniem i łzami opowiada, jak przyjęto ją w szkole po wakacjach.
- Powiedzieli mi, że jestem bohaterką i mnie podziwiają. Jaka tam ze mnie bohaterka? - opowiada Joannie. I dodaje: - Kocham was.
Część dzieci z rodziny państwa C. jest w placówce, część trafiła do innej rodziny zastępczej. Ich obecni opiekunowie zapewniają, że jak da się im trochę uwagi i czułości, to przestają być takie grzeczne. Stają się dziećmi.
*Imiona wszystkich dzieci zostały zmienione
Michał Janczura, dziennikarz Wirtualnej Polski