MOW w Renicach i Adrian, który próbował z niego uciec© www.tomekzuk.com | Tomek Żuk

Władcy ciał i umysłów

Anna Śmigulec

Adrian - kręgosłup złamany podczas ucieczki przed oprawcami. Kuba – plecy przypalone papierosami i rozgrzanymi gwoźdźmi. Krystian – pobity przez wychowawcę. Od lat słychać refren: "To są chłopcy zde-mo-ra-li-zo-wani!". A co powiedzieć o ośrodku, w którym wychowankom można wykręcać jądra, bić ich pięścią w głowę i okładać pałką teleskopową?

  • W Młodzieżowym Ośrodku Wychowawczym w Renicach pod Szczecinem przez lata dochodziło do przemocy
  • Nad "frajerami" znęcali się nie tylko podopieczni MOW. Bić mieli również niektórzy z wychowawców
  • Zachodniopomorskie Kuratorium Oświaty potwierdza: "Tam panuje przemoc psychiczna i fizyczna i cały ten proces wychowawczy jest niewłaściwy"
  • Po latach byli i obecni wychowankowie z Renic oraz ich rodzice przerywają milczenie.

"Przeproście ode mnie mamę"

Adrian zsuwa się z najwyższej kondygnacji pałacu po związanych poszewkach i prześcieradłach. Nagle czuje szarpnięcie i widzi: węzeł tuż nad nim puścił!

Paraliżuje go strach. Już nic nie zależy od niego. Zdąży tylko rzucić w myślach: "W imię Ojca i Syna..." i uderza o ziemię.

 Spada na nogi. Zginają się w scyzoryk i chłopak czuje potworny ból. W mostku i w plecach. Wydaje mu się, że wstaje, ale upada.

 Zbiegają się ludzie z ośrodka, przyjeżdża karetka. Ratownicy wzywają helikopter. Adrian nie może oddychać, podają mu aparat tlenowy i narkozę.

 Słyszy: - Leci!

I wie, że ostrzegają się, że umiera.

Mamrocze: "Przeproście ode mnie mamę" i naprawdę leci. Śmigłowcem do szpitala w Szczecinie.

Kiedy się tam budzi dziewięć godzin później, już po operacji, nie czuje nic poniżej mostka.

Adrian zdążył tylko rzucić w myślach: "W imię Ojca i Syna...".  I uderzył o ziemię
Adrian zdążył tylko rzucić w myślach: "W imię Ojca i Syna...". I uderzył o ziemię© WP | Anna Śmigulec

Nie może usiąść, ani się przekręcić. Złamanie kręgosłupa w odcinku piersiowym i połamane żebra.

Lekarzom i rehabilitantom zajmie kilka miesięcy, zanim usiądzie na wózku inwalidzkim.

Ciało niepedagogiczne

Ma 16 lat. Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy w Renicach był jego pierwszym ośrodkiem.

Adrian jest bystry, nigdy nie miał problemów z nauką, tylko zachowanie zdarzało się naganne. Kiedy ktoś go zaczepiał lub uderzył, wpadał w amok. Miał to od dziecka. Lub od mamy, bo ona też wybuchowa. Tylko dziadek umiał z nim postępować: chwytał go za ręce, żeby nie zrobił krzywdy sobie i innym, i mówił spokojnym głosem, dopóki wnuczek się nie uspokoił.

W Renicach stosują inne metody.

Adrian idzie korytarzem, gada z kolegami i wymyka mu się przekleństwo. Nagle zza pleców wyłania się wychowawca W., zwany Psychiatrykiem, i uderza go w jądra. Ale nie twardym ciosem z pięści. Pan W. ma swój autorski sposób: najpierw miękko kręci ręką w nadgarstku i znienacka luźnym strzepnięciem dłoni uderza w genitalia.

Adrian zwija się na posadzce, robi mu się gorzko w ustach, czuje, jak ból przechodzi mu od jąder, przez skręcające się jelita, aż po głowę.

Jeśli któryś z chłopaków zdąży zauważyć, że zbliża się Psychiatryk kręcący ręką, alarmuje grupę. Ale jeśli usłyszy to W., obrywa też ten, kto ostrzegał.

Czasem strzał zostaje odroczony. Gdy miejsce przewiny obejmuje monitoring. Ale już kilka godzin później, gdy chłopak się niczego nie spodziewa, pan W. strzela w jądra. Zwijający się z bólu nastolatek rzuca rozżalone: - Za co?!

Wtedy Psychiatryk z precyzją szwajcarskiego zegarka podaje mu co do minuty oraz słowo w słowo - co powiedział lub zrobił.

Dostaje się za przekleństwa, bójki, przejście bez pozwolenia do innej grupy.

Z kolei jak podchodzi rosły pan D. pseudonim Rekin, wiadomo, że trzeba uciekać. (Ale jak się ucieka, to później nie można z nim i resztą chłopaków pójść na siłownię. Jedna z wielu pułapek tutaj.)

Bo D. i inni oferują swoim podopiecznym zabawę, która od lat im się nie nudzi. Wychowawca podchodzi do wychowanka i pyta: "Koń czy źrebak?". Jak odpowiesz: "Koń" - to uderza pięścią w głowę mocno, a jak powiesz: "Źrebak", to lżej. Każdy wychowawca ma swój styl i swoją siłę rażenia.

Tego dnia Adrian, stojąc z chłopakami w pokoju i widząc zbliżającego się pana D., z daleka krzyczy: "Źrebaaak!". Nie czekając nawet na pytanie. Ale pan D. i tak uderza go z taką siłą, że Adrian leci do następnego łóżka.

Natomiast pani M. robi chłopakom "kokosy". Uderza zwiniętą dłonią w głowę od góry. Czy to boli? Zależy, czy pani M. ma na palcu pierścionek.

Wydra

Ale najgorsi dla Adriana nie są wychowawcy. Oni nie biją codziennie, a przynajmniej nie tych samych podopiecznych.

Najgorszy jest jego rówieśnik Wydra, tzw. rządzący, który upodobał sobie Adriana do gnębienia. Każe mu prać swoje skarpety i majtki, bo takie jest niepisane prawo stojących na górze w hierarchii. Każe po sobie sprzątać, myć naczynia, chodzić na posyłki.

Adrian tego nie robi, więc Wydra regularnie bije go i kopie. Czasem, żeby cios był twardszy, zaciska w dłoni zapalniczkę. Paradoks: Adrian jest muskularny i ma prawie 180 cm wzrostu. Z łatwością mógłby pokonać niższego o głowę Wydrę. Ale Adrian znajduje się w potrzasku – jak wielu chłopców tutaj.

Przed przyjazdem do Renic usłyszał od ojca (inni od matki lub dziewczyny): "Tylko żadnych bójek, nie daj się sprowokować. Bo wylądujesz w poprawczaku". Nie wiedzą dokładnie, co oznacza osławiony poprawczak, oprócz tego, że siedzi się w nim do 21. roku życia. Ale groźba działa.

Adrian boi się też, że bójka zostanie w aktach i przez to nie wyjdzie na przepustkę. Że oni przyjdą grupą i pobiją go jeszcze brutalniej. Albo że on wpadnie w swój amok i zrobi komuś krzywdę.

A tego nie chce.

Nie chce też podporządkować się Wydrze, bo nie będzie nikomu usługiwał. I najważniejsze: nie będzie bił na jego rozkaz innych chłopaków.

Więc koło się zamyka i znikąd ratunku. Bo szybko się orientuje, że wychowawcy nie tylko mu nie pomogą, ale że to oni sankcjonują układ. Dobrze żyją z rządzącymi i traktują ich jak swoich przybocznych.

Kiedy jakiś wychowanek nie robi, co trzeba, lub za bardzo się stawia, mówią rządzącemu: "Weź, zrób z nim porządek". Chłopak zostaje pobity, a oni mają spokój.

Dlatego Adrian próbował uciec.

Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy w Renicach. Dla turystów - piękny pałac. Dla wychowanków - piekło
Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy w Renicach. Dla turystów - piękny pałac. Dla wychowanków - piekło© www.tomekzuk.com | Tomek Żuk

Jego mama, Justyna, mówi roztrzęsiona: - Sąd rodzinny zdecydował, że syn ma się zresocjalizować w zamkniętym ośrodku wychowawczym w Renicach. Wierzyłam, że mają tam specjalistyczną kadrę, która umie pracować z trudną młodzieżą i mu pomoże. A tu co? Dałam im pod opiekę sprawne dziecko, a oddali mi je na wózku! Niedawno urodziłam i teraz mam: najmłodszy w wózku, najstarszy na wózku, najmłodszy w pampersach i najstarszy w pampersach. Lekarze mówią, że Adi już nigdy nie będzie chodził.

Justyna chce, żeby ktoś poniósł za to odpowiedzialność. Wynajmują adwokata i kierują do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa.

Blizny

Młodzieżowy Ośrodek Wychowawczy w Renicach działa w zabytkowym pałacu, należącym kiedyś do bankiera Hugo Oppenheima. Kiedy do władzy dochodzą naziści, urządzają w nim ośrodek Hitlerjugend - szkolą młodzieżówkę Hitlera.

Pałac ma trzy skrzydła. Leży w rozległym parku, nad jeziorem, 70 km na południe od Szczecina. Ludzie przyjeżdżają tu odpocząć, łowić ryby, spacerować.

Opinie w Google: że ładny, ale zaniedbany, brakuje gospodarza.

I ta sprzed czterech lat: "Wychowawcy bili mojego syna bezprawnie, nie polecam nikomu tam pobytu".

I ta sprzed dwóch: "Biją tak, że blizny zostają do końca życia!!! Doświadczony tym miejscem".

Do dziadka

Adrian czasem wracał do domu pijany, czasem kradł żelki w sklepie.

I ciągle kłócił się z mamą. Ona czuła, że sobie nie radzi z synem i nie spała po nocach. On czuł, że mama faworyzuje młodszego brata z kolejnego związku, a dla niego nie ma już czasu ani serca. Starał się. Zajmował się młodszymi dziećmi, sprzątał, mył naczynia, zamiatał. Siadał do Xboxa. Wtedy mama wracała z pracy i słyszał: "Znowu nic nie robisz, tylko komputer?!"

Cztery lata mieszkali w Wielkiej Brytanii. Kiedy wrócił do polskiej szkoły, cofnęli go do niższej klasy. I on: wyrośnięty, dojrzalszy, został przez nią odrzucony.

Z poczuciem, że w domu go nie chcą i w szkole go nie chcą, poszedł szukać akceptacji gdzie indziej. Przyjęli go starsi, tzw. złe towarzystwo.

Rozumiał go tylko dziadek. Najważniejsza osoba w życiu Adriana. To on nauczył go mnożenia, jazdy na rowerze, łowienia ryb i pracy fizycznej. Adi już w wieku sześciu lat woził plastikową ciężarówką pustaki u niego na budowie. To on wpoił wnukowi zaradność i podejście do życia. Że mężczyzna, owszem, może się kształcić, ale na wszelki wypadek ma być silny, wysportowany i umieć pracować fizycznie.

Dziadek cały życie taki był. Aż w 2020 r. w sześć miesięcy rozłożył go rak.

I teraz Adrian siedzi zamknięty w Renicach, kolejny weekend bez przepustki, wiedząc, że dziadek umiera.

Chce się z nim pożegnać.

Postanawia uciec. Również przed Wydrą.

Przerwany bieg

Wydra daje Adrianowi sto złotych i każe iść po alkohol i papierosy.

Wcześniej kazał mu kupić i dostarczyć koszulki za stówę. Adrian wie, że nigdy tych pieniędzy nie odzyska, więc traktuje tę stówę jako wyrównanie.

Po ośrodku muszą chodzić w laczkach, a w nich daleko nie ucieknie. Bierze więc torby ze śmieciami, do jednej wkłada buty sportowe i bluzę. Wychowawca otwiera mu kluczem drzwi internatu na górze, i ze swojego kantorka główne drzwi na elektromagnes na dole.

Adrian wychodzi z pałacu. Za rogiem, gdzie nie ma kamer, zakłada buty, wyrzuca śmieci, rusza boczną ścieżką, przeskakuje ogrodzenie i dalej 2 km do sklepu. Kupuje bułkę i picie. Potem biegnie w kierunku autostrady. A w bieganiu jest dobry - wygrywał zawody na szczeblu wojewódzkim. I choć Wydra zabrał mu telefon, wie, jak się kierować, trasę sprawdzał już wcześniej.

Biegnie wzdłuż autostrady: przez ścieżki rowerowe, drogi dla rolników, laski. Z dala od lamp i ludzi. Zatrzymuje się tylko kupić wodę, coś zjeść i odetchnąć. Koło północy, po sześciu godzinach i pokonaniu 70 km dociera do kumpla, który załatwił mu robotę na weekend.

Adrian dostaje cztery stówki i rusza pociągiem do ojca. Ale on chce go odesłać (gdy dziecko jest na stanie ośrodka, każdy dorosły ma taki obowiązek). Dzwoni do wicedyrektora Tomasza Jankowskiego, że syn jest u niego, ale boi się wracać do Renic, bo znęca się nad nim wychowanek Marek Wydra.

Wicedyrektor uspokaja: jak Adrian przyjedzie, złożą zeznania na policji i rozwiążą problem.

Adrian nie wierzy. Ucieka na Dolny Śląsk do dziadków, tyle że mama wie, że jest u nich. Więc Adrian znowu ucieka.

Przez miesiąc tuła się po Polsce, aż pod koniec sierpnia 2020 r. w Warszawie zostaje wylegitymowany przez policję. Przyznaje, że uciekł z Renic.

Na izbę dziecka przyjeżdżają po niego busem: kierowca, zmiennik kierowcy i wicedyrektor.

- Strzelił mi prostówę, znaczy: trzepnął otwartą dłonią w tył głowy i rzucił: "Co jest, krawaciarz?" I tyle rozmowy.

Zabierają Adrianowi buty i spodenki, żeby nie uciekł po drodze. Buty oddają na stacji benzynowej, żeby mógł iść się wysikać. Więc idzie: w majtkach. Czuje skrępowanie i wstyd.

Przed upadkiem

W ośrodku od razu zamykają go na kwarantannę na najwyższym piętrze, w tzw. izolatce. Kiedyś dla najbardziej agresywnych. Jest już tam Robert, którego przywieźli dzień wcześniej. Nowy. Obaj mają siedzieć w niej tydzień.

Jak tylko wychowawca zamyka drzwi, zjawia się pod nimi Wydra i grozi Adrianowi.

Izolatka znajduje się na środku skrzydła, między pokojami chłopaków z dwóch grup. Żeby się załatwić lub umyć, Adrian i Robert muszą zawołać wychowawcę, ten im otwiera, i idą do ubikacji i umywalni dla wszystkich.

Tam czeka już Wydra. I kilku jego podwładnych. Adrian dostaje trzy ciosy w szczękę i kopniaka. Wydra każe mu przyjść do swojego pokoju. Adrian nie jest głupi – wie, co by mu zrobili, gdyby tam poszedł.

Przed upadkiem Adrian był wysportowanym 16-latkiem. Teraz ma dwie blaszki, dwie szyny i osiem śrub w plecach. Lekarze powiedzieli jego matce, że syn prawdopodobnie już nigdy nie będzie chodził
Przed upadkiem Adrian był wysportowanym 16-latkiem. Teraz ma dwie blaszki, dwie szyny i osiem śrub w plecach. Lekarze powiedzieli jego matce, że syn prawdopodobnie już nigdy nie będzie chodził© WP | Anna Śmigulec

Następnego dnia to samo.

Robert to obserwuje, bo z izolatki wypuszczani są razem i mówi:

- Długo tu nie wytrzymamy. Ucieknijmy.

Jego plan: skręcą i zwiążą prześcieradła i poszewki, przymocują je do żeliwnego kaloryfera i po nich zejdą.

Adrian chciał wytrzymać ze dwa tygodnie i znów uciec metodą "na śmieci". Ale Robert pokazuje mu fachowe węzły i przekonuje, że już tak zwiał z innego ośrodka. Mocują "linę" na rurze pod sufitem i sprawdzają, czy wytrzyma. Bo czy da radę zejść, Adrian się nie martwi. Kawał dzieciństwa spędził u dziadków, gdzie pływał w jeziorze i wspinał się po skałce nad nim podobnej wysokości.

Część kromek ze śniadania chowają na drogę.

3 września 2020 roku, pewnie przed południem (nie wiedzą, nie mają zegarków ani telefonów) Adrian wyrywa okno i schodzi pierwszy.

Później, leżąc sparaliżowany w szpitalu, usłyszy od mamy, że piętnaście minut przed jego upadkiem rozmawiała przez telefon z wicedyrektorem, że trzeba jej synowi zapewnić ochronę.

Nowe życie

Następne dziewięć miesięcy Adrian spędza w Centrum Rehabilitacji MSWiA w Górznie. Wokół sami starsi ludzie o kulach.

Przesiada się z wózka na drewnianą ławkę w parku (po miesiącach już umie) i opowiada: głośno, bez autocenzury. Czuję, jak ławka pod nami cała drga. To Adrianowi wierzgają nogi.

- Spastyka - tłumaczy. - Choroba powypadkowa. Mam obrzęk rdzenia i on zaburza przesył informacji pomiędzy nogami a rdzeniem. Nogi mi szaleją: niepotrzebnie się spinają, podskakują, zginają, prostują. Raz fizjoterapeutka chwyciła mi udo i noga tak wierzgnęła, że uderzyła ją w nos. A wieczorami potrafią się telepać cały czas.

Pokazuje mi zdjęcia: przed upadkiem był umięśnionym 16-latkiem, ostro ćwiczył z ojczymem na siłowni. Teraz widzę chłopaka z zanikiem mięśni nóg. Po upadku nie mógł jeść, schudł 20 kg. Przez miesiąc nie spał. Jak zaczął, wciąż śniło mu się, że spada. Albo Wydra. Ten sam strach i bezsilność od nowa i od nowa. Zresztą Wydrę czasem widywał na jawie: na ulicy, w parku. Lekarze nazwaliby to psychozą.

Teraz Adrian ma dwie blaszki, dwie szyny i osiem śrub w plecach.

Jego życie to rehabilitacja: elektroterapia, wirówka ("wkładam i strumienie wody masują mi nogi"), ćwiczenia neurofizjologiczne, rower ("maszyna za mnie kręci, rozluźnia mi stawy"), ćwiczenia mięśni górnych ("żebym umiał się przesiąść na wózek"). Od godz. 14.00 psycholog. Po południu szkoła online: liceum, klasa politechniczno-ekonomiczna. Tu nie ma trudności.

Gorzej z wózkiem.

Wszystkiego musi się nauczyć - jak dziecko, które uczy się chodzić. Wejść z podłogi na wózek. Zejść z wózka na ziemię. Obracać się. Manewrować. Podnieść przednie kółka. Wychylić się do tyłu. Balansować. Przykre wrażenie: znów jest na krawędzi i znów może upaść.

Grom z jasnego nieba

- 29 czerwca umorzyli sprawę! - dzwoni mama Adriana. Zdruzgotana. - Czyli nikt nie poniesie odpowiedzialności za to, że mój syn jest na wózku? Nie był pod niczyją opieką w Renicach? Przeglądam zeznania chłopaków z ośrodka. W każdym to samo: nic nie widzieli, nic nie słyszeli. Jeden nastolatek: "Nie posiadam wiedzy".

Nikt nie przesłuchał Kuby. A on by opowiedział:

- Akurat wróciłem, jak Adrian był na kwarantannie. Pukali mu w szybę i grozili, że go połamią. Był przestraszony. W złym stanie. Widziałem, jak szedł do toalety, chyba płakał. Oczy miał popuchnięte.

Pułapki umysłu

Drzwi do kamienicy otwiera mi szczupły wysportowany chłopak, metr osiemdziesiąt, dobre szaro-niebieskie oczy, wyraziste kości policzkowe i trochę zakłopotany uśmiech. Uprzejmy.

Spodziewałam się nastolatka szorstkiego w obejściu i łatającego wulgaryzmami braki w ubogim słownictwie.

To ważne.

Bo najwyraźniej wiele osób nawet nie wie, że ma podobny stereotyp w głowie. Przez następne trzy miesiące będę słyszeć jak refren: "Proszę pani, to są chłopcy zde-mo-ra-li-zo-wani!", a w podtekście: "tu nie ma czego ratować".

A historie chłopców pokazują co innego.

 Kuba ma 16 lat. Mama wydobyła go z Renic, gdy koledzy z ośrodka przypalili mu plecy. Zawiadomiła prokuraturę. Syn zostaje w domu "do czasu wyjaśnienia sprawy".

Siostry: 9-letnia Kasia i 5-letnia Zuzia właśnie wracają do domu. Kuba bierze młodszą na ręce i wchodzimy po schodach do mieszkania.

- Zuzia, co się dzieje? - siada na sofie koło pięciolatki, która jest obrażona i smutna. - Zuziu, coś się stało w przedszkolu? - dopytuje, próbuje rozmawiać i przytulić.

Potem siadamy już sami, Kuba opowiada szybko i konkretnie. Nie owija w bawełnę. Od razu słychać, że jest bystry. I dojrzały. Nie ma w nim beztroski nastolatka, tylko ciężar dziecka, które przedwcześnie dorosło.

Przez dwa dni usłyszę od niego tylko jedno przekleństwo.

Zjazd na kiepa

Co dzieje się z chłopcem, który trafia do Renic?

Na początku nic nie rozumie. Wysiada tam i myśli: "O, pałac. Niewyremontowany, ale robi wrażenie. To może tu nie będzie tak najgorzej?".

Wchodzi do środka przez główne masywne drzwi. Można przez nie wejść i wyjść tylko, kiedy wychowawca w swoim kantorku na drugim piętrze naciśnie przycisk. Widzi gościa, bo ma podgląd: na zewnątrz i wewnątrz kamera.

W środku szok. Grube mury, zaułki, mroczne korytarze, prowadzące w różnych kierunkach i do różnych skrzydeł pałacu. Kraty, kamery, rozbita szyba, dziury w drzwiach – znak, że ktoś kopnął z wściekłości. Kuba od razu wie, to nie pierwszy jego ośrodek.

Mija go chłopak z podbitym okiem.

Za dużo jak na pierwsze minuty. Czuje strach.

Pokazują mu wspólną umywalnię, idzie umyć ręce, a tu nagle wyrasta przed nim grupa chłopaków:

- Umyłeś się w umywalce dla kiepów, debilu. Teraz jesteś skiepszczony jak oni.

Kuba nie rozumie, o czym mówią, ani czego chcą.

Ma iść do dyrektora, ten sprawdza i spisuje wszystkie jego rzeczy. Gdyby coś "zaginęło", będzie dowód, że należało do niego.

Przydzielają mu miejsce w pokoju. Wszystkie znajdują się w dwóch skrzydłach na drugim piętrze. Tylko tutaj nie ma krat w oknach. Może dlatego, że to poddasze i okna są półokrągłe i małe jak na strychu. Nie ma w nich klamek.

Przez takie okno próbował uciec Adrian.

Dlaczego?

Kuba ma 15 lat, kiedy trafia do Renic. Od trzech lat mieszka w ośrodkach. Najpierw MOS, później MOW.

Do MOS - Młodzieżowego Ośrodka Socjoterapeutycznego może wysłać rodzic, kiedy nie radzi sobie z "trudnym dzieckiem". Dziecko tam mieszka i uczy się od poniedziałku do piątku.

Do MOW – Młodzieżowego Ośrodka Wychowawczego kieruje sąd rodzinny. Zwykle z inicjatywy szkoły. Za wagarowanie, przemoc, kradzieże, ucieczki z domu, picie alkoholu, palenie, narkotyki, dopalacze, problemy wychowawcze.

Kuba widzi to tak:

- Nie potrafiłem mówić "nie". Jak starsi koledzy podpuszczali: "Młody, weź gaśnicę, będzie niezła zabawa!", to brałem i pryskałem.

Dorośli myśleli, że Kuba jest "trudny" i agresywny, więc trzeba go zdyscyplinować.

Okazało się, że urodził się z uszkodzonym ośrodkowym układem nerwowym i zaburzeniem regulowania agresji. Jak ktoś go szturchnie, uderzy czy wyzwie, Kuba rzuca się z pięściami i trzeba go odciągnąć. Potem wystarczy przytrzymać, dopóki nie spadnie adrenalina. Inaczej będzie bił do skutku.

W szkole Adrian nie ma problemów. Gorzej z wózkiem. Wszystkiego musi się nauczyć - jak dziecko, które uczy się chodzić. Przykre wrażenie: znów jest na krawędzi i znów może upaść
W szkole Adrian nie ma problemów. Gorzej z wózkiem. Wszystkiego musi się nauczyć - jak dziecko, które uczy się chodzić. Przykre wrażenie: znów jest na krawędzi i znów może upaść© WP | Anna Śmigulec

Niestety, kiedy lekarze to odkryli, było już za późno. Kuba już obracał się trybach maszyny resocjalizacji, niczym kulka w bębnie maszyny losującej.

Mając 12 lat trafił do ośrodka socjoterapeutycznego prowadzonego przez siostry zakonne. Tam nauczył się brać narkotyki. Wychowankowie na weekendy wychodzili do domu. A że siostry nie robiły przeszukań, przywozili ze sobą marihuanę i metamfetaminę.

I znów: 12-letni Kuba nie umiał odmówić 17-letnim wyrostkom. Najpierw spróbował, później zaczął palić gandzię i wciągać kryształ. A to już była mieszanka wybuchowa. Metamfetamina intensywnie pobudza, a Kuba od czasu diagnozy brał leki na wyciszenie.

- Zaczęło mi odwalać - przyznaje. - Zrobiłem się agresywny, zdarzały mi się drobne kradzieże.

Próbuje dwóch terapii uzależnień i jesienią 2019 r. bierze ostatni raz. Wiosną 2020 r. trafia do pierwszego w życiu MOW. Próbuje popełnić samobójstwo. Przewożą go do szpitala. Później do Renic.

Zasady

Tam uczy się życia na nowo.

Rządzą zasady z więzienia, wewnętrzny język i podział na normalnych i kiepów. Kiepy mają usługiwać normalnym, oddawać im połowę swojej rakiety (paczki z domu), nie mogą korzystać z kibli i umywalek normalnych. Są jak podludzie.

Na czele ośrodka stoi rządzący, który robi, co chce (dokładniej: co chce kadra, ale tego większość z wychowanków jeszcze nie rozumie).

Na początek Kuba ma przyjąć "trzy honorowe".

Musi wejść do kabiny w bardachu (tak mówią na ubikację), stanąć bokiem do drzwi i nastawić twarz z jednej strony. Rządzący lub ktoś wyznaczony przez niego wali z pięści trzy razy.

Szczęka puchnie, ale nie wychodzi siniak. Zawsze można powiedzieć, że to od bolącego zęba.

Dla Kuby z jego zaburzeniem kontrolowania agresji to szczególnie trudne. To jak kazać lwu stać spokojnie, kiedy atakują go inne zwierzęta.

Ale gdyby próbował się wyrwać lub oddać, "koledzy" stosują następną zasadę: przekopa. Grupą rzucają się na niepokornego: kopią i okładają pięściami. Ofiara nie ma szans. A oni nigdy nie chodzą w pojedynkę.

Za pierwszym razem Kuba czuje gniew i wściekłość. Później obojętnieje.

Rządzący i spółka obserwują go, jak każdego świeżaka. I widzą, że może im się przydać, bo się nie boi i umie się postawić.

Dają mu szansę: może się odkiepścić. Żeby wrócić na pozycję neutralną: gita lub normalnego, musi wyparzyć się gorącym prysznicem lub wodą z czajnika.

Później solonez. Dorośli w więzieniu piją wodę z solą, ale w ośrodku ciężko o sól, więc tu robi się mieszankę z Domestosa, proszku do prania, szamponu, pasty do zębów. Trzeba wypić całą szklankę do dna. I zwymiotować.

Nie masz naturalnego odruchu? Robisz twixa: dwa palce do ust.

W następnych dniach Kuba ma biegunkę i piecze go gardło. Ale tak wyparzony od zewnątrz i od środka staje się jednym z nich.

Są plusy: nie jest bity przez rządzącego i jego ekipę. Są minusy: bije na rozkaz rządzącego.

Kolejny potrzask w ośrodku.

Albo: sam skończył z narkotykami w październiku 2019 r., a tu rządzący wciska mu pieniądze i każe wyjść poza ośrodek zapłacić dilerowi. Kuba wie, jak źle to wygląda i ile może stracić, jeśli ktoś go przyłapie. Idzie, płaci, ale później zgłasza wychowawczyni. I tak dostaje tzw. oddalenie.

Innych rzeczy nie ma co zgłaszać, bo w ośrodku są normą. Że drzwi kabin w toaletach nie mają zamknięcia ani klamki. W każdej chwili ktoś może wejść lub zajrzeć. Kiedy robisz kupę i kiedy płaczesz. Deski klozetowe zniszczone i poprzypalane.

Że wieczorem wszyscy idą do świniarni. Całą grupą: 10 – 15 chłopaków i wychowawca. Biorą ręczniki i schodzą do piwnicy. Otwierają masywne drzwi na metalową zasuwę i rozbierają się w przedsionku. Znowu podział: na jedną drewnianą ławkę kładą swoje ciuchy normalni, na drugą kiepy.

W kolejnym pomieszczeniu prysznice. Jedna otwarta przestrzeń, na podłodze płytki jak w ubojni, na ścianach wykwity od wilgoci, pod sufitem metalowe rury, z których co kilkadziesiąt centymetrów wystaje przytwierdzona na stałe słuchawka. Każdy z chłopaków staje nago pod jedną z nich, a wychowawca puszcza wodę.

Niektórzy stawiają sprawę jasno: "Jak wypalę papierosa, zakręcam wodę". Więc wszyscy myją się na komendę. Żadnych brodzików, kabin, zasłonek. Żadnego regulowania wody. Żadnej intymności. Wychowawca zerka co chwilę, czy nie dochodzi do incydentów. Czasem jest to wychowawczyni i Kuba najpierw czuje się skrępowany, potem przechodzi nad tym do porządku dziennego.

Tutaj każdy błyskawicznie uczy się dostosowywać, niczemu się nie dziwić, a przede wszystkim: nic nie czuć.

Ale Kubę coraz bardziej wkurza, jak silniejsi traktują słabszych. Że za tytoń namawiają 13-latka z upośledzeniem umysłowym, żeby nasikał na rękę i wypił.

Albo przyjeżdża cichy chłopiec, za którym idzie plotka, że w poprzednim ośrodku robił loda za bibułki do papierosów. I Kuba widzi, jak w pokoju podchodzi do niego czterech chłopaków, wyjmują penisy i zaczynają machać mu przed twarzą. A chłopiec po prostu leży.

Wtedy Kubę zalewa gniew i się na nich rzuca. Obrywa. Ale ma poczucie, że przynajmniej próbował. W międzyczasie poznaje dziewczynę. Całe dnie na przepustkach spędza z nią, a w ośrodku tęskni.

Myślał o tym od tygodni, ale teraz dojrzał: zrobi to.

Przełom

Wie, czym ryzykuje.

Ale nie chce dłużej żyć w takim potrzasku.

Schodzi na kolację. Przy wszystkich pluje w twarz rządzącemu i uderza w nią z kolana.

Robi się grubsza awantura, wychowawcy ich rozdzielają.

Jerzy Sołtysiak, Zachodniopomorski Wicekurator Oświaty w Szczecinie: - W naszej opinii praca nauczycieli i wychowawców w tym ośrodku nie jest efektywna
Jerzy Sołtysiak, Zachodniopomorski Wicekurator Oświaty w Szczecinie: - W naszej opinii praca nauczycieli i wychowawców w tym ośrodku nie jest efektywna© www.tomekzuk.com | Tomek Żuk

Od tej chwili staje się wrogiem nr 1. Biją go i kopią każdego dnia. W ubikacji, w szkole, w internacie. Czterech na jednego, siedmiu na jednego. Wiele razy wpadają do pokoju w kilku, blokują go pod kołdrą i okładają rękami i nogami.

Plują do jedzenia. Nie do jego talerza, tylko na stół wjeżdża waza z zupą i dryfującą śliną, więc cały stolik zostaje głodny i ma do niego dodatkowe pretensje.

Przekopa, kocówa, trzy honorowe, kopniaki, z liścia, z łokcia. Dzień za dniem.

Guz na głowie, warga rozcięta od zęba, siniaki na rękach, żebrach, plecach, nogach, pod okiem.

Zanim te starsze zejdą, wykwitają następne.

Ale jednego Kuba nie przewidział.

Przychodzi posłaniec i mówi, że czekają na bardachu. Wchodzi, a tam dwunastu chłopaków. Jeden chwyta go za szyję, zaczyna dusić i wpycha do kabiny. Kuba się szarpie, ale ktoś trzyma mu ręce z tyłu, inny dociska twarz do ściany, inny kolanem nogi.

Kuba jest bez koszulki, tak się często chodzi w ośrodku. Czuje coś gorącego na plecach i smród przypalanej skóry. Własnej.

Jeden przypieka go podgrzaną główką gwoździa. Punktowo. Przykładając i przytrzymując, jak znakuje się bydło. Drugi: kaczką – lufką zrobioną ze sreberka po serku topionym, którą nabija się tytoniem. Trzeci: papierosem. Któryś jeździ rozżarzonym gwoździem po skórze, robiąc fantazyjne linie.

Tak Kuba czuje. Później zobaczy na zdjęciach: siedem poparzeń po gwoździach po lewej stronie pleców i sześć po papierosie po prawej. Jedna podłużna na dwa centymetry wygląda jak rana od noża. Cztery kręgi po kaczce. Co najmniej pięć linii od gwoździa po 10-15 cm na całych plecach.

Obrażenia i papiery

Sprawa dociera do ciała pedagogicznego, Kuba ma się pokazać pielęgniarce. Ale pisze oświadczenie, że się nie rozbierze. Bo pokazanie blizn na plecach oznaczałoby, że sprzedaje kolegów. I miałby jeszcze gorzej.

Za to wysyła zdjęcie mamie. A ona dyrektorowi Piotrowi Krawczykowi i żąda wyjaśnień.

- Powiedział, że to zmiany dermatologiczne – mówi oburzona Ewa, matka Kuby. - Kilka dni później, jak syn był już w domu, poszliśmy do dermatologa i on potwierdził, że to ślady pooparzeniowe. Wysłałam do ośrodka zaświadczenie lekarskie, a dyrekcja stwierdziła, że je podrobiłam. I że Kuba zrobił to sobie poza ośrodkiem.

To stanowisko dyrekcji z marca 2021 r. W sierpniu p.o. dyr. Małgorzata Woroch mówi mi, że Kuba sam poprosił kolegę, żeby go przypalał, bo chciał dzięki temu szybciej wyjść z ośrodka.

Dopiero w domu Kuba opowiada, że wychowawcy też robili mu krzywdę. Jeden "skręcał kule" (chwytał genitalia i je wykręcał), inni uderzali pięścią w głowę.

- Paru chłopaków dostało też pałką teleskopową. W kolano lub w rękę.

- Gdybym ja uderzyła własne dziecko, natychmiast założono by mi Niebieską Kartę! - oburza się Ewa. - A w ośrodku wychowawczym mogą je bić bezkarnie?! Będę walczyć o te dzieci.

Niektórzy chłopcy zwierzają jej się przez telefon – w nadziei, że im też pomoże. Ewa chciała nagrywać te rozmowy, ale adwokat pouczył, że to wbrew prawu. Teraz Ewa żałuje. Zrozumiała, że walce z ośrodkiem, ten, kto postępuje fair - przegrywa.)

Wysyłają jej zdjęcia swoich obrażeń.

Oglądam je.

Chłopak z podbitym okiem, w którym zamiast białka jest krew – jak woda w stawie.

Chłopak z połową pleców w żółto-fioletowych siniakach.

Chłopak z zasiniałą ręką od przedramienia do barku: jedna wielka połać.

Chłopak z uchem tak sinym, jakby zaraz miało zgnić i odpaść.

Ale po wyjeździe Kuby z ośrodka nagle wszystko się zmienia. Nagle koledzy oskarżają go o kradzież ciuchów i piszą: "Zapłaci za to. Kark mu chłopaki skręcą. I zakopią". Inny ostrzega, że wychowawcy kazali im podpisać oświadczenie, że to Kuba stwarzał problemy. Inni dzwonią i grożą, że go załatwią, że cały ośrodek będzie zeznawał przeciwko niemu.

Para Familia

W kwietniu 2020 r. w Renicach pojawia się zespół terapeutów z Instytutu Zdrowia Psychicznego Para Familia. Do współpracy zaprosił ich starosta myśliborski Andrzej Potyra i ówczesny dyrektor MOW Piotr Krawczyk.

Przez rok Para Familia i jej dyrektor merytoryczna Joanna Strzelecka, specjalista psychologii klinicznej dzieci młodzieży oraz biegła sądowa, opracowują nowatorski projekt. I wreszcie wiosną, w pandemii, otwierają poradnię - nie tylko dla dzieci z ośrodka, ale dla całego powiatu. Wyposażają gabinety i zaplecze, dzieciom kupują tablety do sesji online.

W ośrodku jest co prawda psycholożka i pedagożka, ale wychowankowie im nie ufają. Mężem pedagożki jest jeden z wychowawców i chłopcy zauważają, że cokolwiek powiedzą jej, on też od razu to wie.

Zresztą, chłopaki w ogóle nie ufają dorosłym.

Dlatego przez pierwsze dwa miesiące, gdy schodzą na terapię grupową, wielu z nich kpi, wyśmiewa, prowokuje. Specjalnie wyzywają i rzucają przekleństwami. Raz, drugi, piętnasty. I są zdziwieni, że nikt ich nie uderzył.

A terapeutka wie, że to proces. Podświadomie sprawdzają, czy mogą jej zaufać.

Aż wreszcie się otwierają i zaczynają mówić.

Wrzód pęka

Terapeuci od początku widzieli siniaki.

- Co się stało?

- Uderzyłem się o ścianę.

Ale ile razy można się uderzyć o ścianę? Teraz wszystko zaczyna się układać w całość.

Czasem któryś wychowanek zostaje po sesji grupowej i rozmawia z terapeutą sam na sam. Ma do wyboru Artura, Tomasza, Weronikę, Martę i pięcioro innych.

Terapeutą Adriana był Artur.

- Ufałeś mu? - pytam.

- Jemu tak, ale drzwiom i ścianom nie. Dlatego podchodziłem do okna i tam mówiłem szeptem.

Terapeuci od lat pracują z dziećmi i dorosłymi, również z innego ośrodka. Ale w to, co słyszą w Renicach, trudno im uwierzyć. Przemoc na taką skalę? Psychiczna i fizyczna? Również z rąk wychowawców? W XXI wieku?

Rozmawiają z dyrekcją. Wnoszą do prokuratury zawiadomienie o możliwości popełnienia przestępstwa. Powiadamiają kuratorium i starostwo.

A chłopcy coraz rzadziej schodzą na terapię i coraz mniej mówią.

Kuba:

- Dużo osób chciało chodzić. Ale wychowawcy mieli z tym problem, mówili: "Idziecie się rozwalać". Znaczy konfić, skarżyć.

A konfident to w ośrodku najgorsza obelga. Ciało pedagogiczne dba o to od dawna.

Żeby nie było śladów

- Mojego syna zastraszyli tak skutecznie, że nawet we własnej sprawie nie chce zeznawać. A minął rok, odkąd wyciągnąłem go z Renic – mówi Paweł Kraszewski.

Paweł, ojciec Antka: - Mamy 2021 r., walczymy o prawa karpia kupowanego w markecie. Tymczasem w ośrodku w Renicach nasze dzieci są poddawane torturom. I nie mają znikąd pomocy (zdjęcie ilustracyjne)
Paweł, ojciec Antka: - Mamy 2021 r., walczymy o prawa karpia kupowanego w markecie. Tymczasem w ośrodku w Renicach nasze dzieci są poddawane torturom. I nie mają znikąd pomocy (zdjęcie ilustracyjne)© East News | Science Photo Library

Jest czerwiec 2020 r.. Antek spędza w ośrodku zaledwie miesiąc. Potem dostaje urlopowanie na wakacje. Kiedy się kończą, robi się niespokojny. Ale nie chce powiedzieć, dlaczego. Dopiero gdy ojciec odwozi go do Renic, w samochodzie wpada w histerię i na jednym oddechu wyrzuca, co mu robili w ośrodku.

Wciskali kciuki do oczodołów, tak że chwilowo tracił wzrok. Dusili, podpowiadając sobie, jak nie zostawić śladów. Rzucali na posadzkę, bili i kopali. Wbijali palce w żuchwę od dołu. Przykładali mu do ust i twarzy swoje genitalia.

Kraszewski natychmiast zawraca i ukrywa syna. Wydaje mnóstwo pieniędzy na prywatnych lekarzy, żeby znaleźć cokolwiek, co pozwoli Antkowi nie wracać do Renic. Manewruje zwolnieniami lekarskimi, śle je do sądu rodzinnego, znajduje mu szkołę. Cały czas ma do dyspozycji adwokata. I trafia na kuratora, który mu doradza, co dalej.

- Jak relacjonowałem to znajomym, stwierdzili: "Paweł, ty opowiadasz jakiś chory film!"

A jestem 45-letnim mężczyzną, który wiele widział i przeszedł. Studiowałem historię, wiem, co wyprawiali naziści i komuniści. I zestaw tortur w tym ośrodku od tego nie odbiega. Począwszy od bicia w stylu ZOMO – żeby nie zostawiać śladów, po piętnowanie: że kto zadenuncjuje, pozostanie ze stygmatem konfidenta. Te dzieci są łapane w podwójny potrzask: fizyczny i psychiczny. Do teraz Antek ma poczucie, że cały świat go oszukał. Że on potrzebował rodziców, a ich nie było. A rodzice nie wiedzieli. Ja nigdy nie miałem styczności z tego typu patologią systemu!

Już sześć lat temu…

W 2015 r. Krystian, 14-latek o posturze i twarzy dziecka je obiad na stołówce w Renicach. Po jego lewej przy stole siedzi wychowawca o pseudonimie Klama. Krystian najpierw podnosi rękę, czy może zabrać głos, a później pyta wychowawcę, czy może podejść do okienka i dolać sobie kompotu. Klama jednemu chłopcu już odmówił i jemu też odpowiada: "Nie". Ale Krystian nie daje się zbyć:

- Kuchareczki tyle kompotu nam robią, starają się, i nie możemy sobie napełnić szklanki?

Klama rzuca sztućcami, wstaje i strzela go w twarz otwartą dłonią. Pięć razy. Na oczach kilkudziesięciu chłopaków. Krystian czuje jak ciepła krew z nosa i z ust spływa po brodzie i kapie na stół. Wychodzi na korytarz.

Klama przysyła po niego rządzącego i Krystian wraca do stołu. Do wieczora puchnie mu lewe oko, tak, że nic nie widzi, a prawe sinieje.

Następnego dnia rozmawia z mamą. Przez telefon stacjonarny na korytarzu, na kartę "Telegrosik", bo wtedy jeszcze nie można mieć komórek.

- Krystian zawsze był twardy i się nie skarżył – mówi mi Anna, jego mama. - Ale tamtego dnia usłyszałam, jak głos mu się łamie. "Mama, przyjedź jak najszybciej". Nic więcej nie chciał powiedzieć. Wiedziałam, że aparat jest na korytarzu koło kantorka wychowawców, i często któryś z chłopaków stoi tuż obok. Więc tylko zapytałam: "Podsłuchują?" A on: "Tak".

W najbliższą niedzielę, bo wtedy były odwiedziny, przyjechaliśmy z mężem do Renic. Dzieci były akurat na mszy. Czekamy pod kościołem, patrzę, a syn idzie w kapciach! Okazało się, że ukradli mu buty, ale wychowawca kazał mu podpisać oświadczenie, że je zgubił. Wtedy wychowawca nie ma problemów, a okradziony nie zostaje pobity za to, że jest kapusiem.

Anna i jej mąż przez 11 minut nagrywają z ukrycia rozmowę z Klamą. Krystian w niej mówi: "Dostałem w twarz. Pięć razy". Kilka zdań dalej Klama odpowiada: "To był incydent, z którego nie jestem dumny. Pana syn jest prowokujący". I dalej: "Ja to przeżywam. To jest moja porażka". "To niech pan teraz powie, jak on musiał na mnie zadziałać, że musiałem tak się zachować".

Mają dowód: przyznał się.

Wnoszą zawiadomienie do prokuratury. Nagłaśniają sprawę w Polsacie i "Gazecie Wyborczej". Postępowanie i tak zostaje umorzone.

A moją uwagę przykuwa, co Klama mówi w 4.31. minucie nagrania: "Przychodzi rodzic i mi mówi […], że jak chłopak będzie niegrzeczny, to mam konkretnie mu wpierdzielić. Tak mi powiedziała matka!".

Legenda o poprawczaku

Teraz Krystian ma 21 lat. Widzę wysportowanego mężczyznę o wyrazistych rysach i z aparatem na zębach.

Właśnie wyszedł z Zakładu Poprawczego w Jerzmanicach-Zdroju:

- Byłem w 12 ośrodkach. Ale Renice to była masakra. Wychowawcy bili nas pałką teleskopową, metalową latarką, kijem bejsbolowym, kijem od szczotki. Jeden wysadził wychowankowi taką petardę z pięści, że odbił mu sygnet na czole. Codziennie musieliśmy pracować w polu, a jak ktoś nie obrobił swojego kawałka, nie mógł pojechać na przepustkę. W świniarni kąpaliśmy się raz w tygodniu.

O poprawczaku, którym od lat straszy się w Renicach, Krystian mówi:

- Żałuję, że trafiłem do niego tak późno. Już dawno wyszedłbym na ludzi. Tam są starsi chłopacy, nie ma mowy, żeby wychowawca któregoś uderzył. Oni wspierają. Chcesz się dowiedzieć, dlaczego w sądzie nie ma zgody na przepustkę, to oni dzwonią, pytają, piszą uczciwą opinię. Wychowawcy z powołania.

Nie ma tej dziecinady, że silniejsi biją słabszych, albo że dostają zlecenie od wychowawcy.

Przychodzi nowy, to mu tłumaczymy: u nas zakładasz sobie cele i możesz wyjść odmieniony. Czy ci się to uda czy nie, to już jest w twoich rękach. My ci zawsze możemy doradzić. Bo to normalni ludzie są, tylko zbłądzili po drodze. Ale zasługują na szansę. Ja też nie byłem złoty chłopak, robiłem głupoty.

Jasne, są też źli, którzy nigdy się nie zmienią na lepsze. Ale taki w poprawczaku nie ma nic do powiedzenia.

Już dziewięć lat temu…

W ostatnich latach niektóre rzeczy zmieniają się w Renicach na lepsze. Wychowawcy już nie biją kijem bejsbolowym czy uciętym wężem ogrodowym, tylko pięścią lub otwartą dłonią.

A jeszcze w 2015 r., po sprawie Krystiana, pracownicy Biura Rzecznika Praw Dziecka w trakcie kilkudniowej kontroli znaleźli te przedmioty w ośrodku. To chłopcy poprosili ich, żeby zajrzeli do jednego z magazynków. Potem dyrektor placówki twierdził, że kij bejsbolowy służy do grania. Ale w całym ośrodku nie znaleziono piłki.

Zdjęcia tych narzędzi w raporcie pokontrolnym wywołują gęsią skórkę. Szczególnie w zestawieniu z ankietami, w których chłopcy piszą, że część wychowawców kopie, zastrasza, poniża, "są kary cielesne", "dostajemy wędką i innymi rzeczami".

Pracownicy BRPD znaleźli też w schowkach i magazynkach: dużą liczbę kijów od szczotek, kijów od wędek, pasy, w tym pas z ćwiekami, metalowy pręt.

Okazuje się, że już w 2012 r. Poradnia Psychologiczno-Pedagogiczna w Dębnie przeprowadziła badanie ankietowe wśród 55 wychowanków w tym ośrodku i już wtedy "dzieci informowały, że wychowawcy stosują przemoc poprzez bicie po twarzy i po plecach lub przy użyciu przedmiotów: Jolki – łańcucha metalowego, Elżbietki - kija z włókna szklanego."

Wyniki miały być przesłane do Starosty Myśliborskiego.

Czyli prawie dekadę temu organ nadzorujący miał już sygnały o przemocy w ośrodku.

Dyrekcja

Dzwonię do Mariusza Zalewskiego, wicedyrektora MOW w Renicach. Przedstawiam się, tłumaczę, że piszę reportaż i chcę porozmawiać.

- Kto panią przysłał? - pyta.

- Mnie się nie przysyła. Jestem dziennikarką – powtarzam.

Kilka dni później rozmawiamy już z Małgorzatą Woroch, p.o. dyr. MOW w Renicach. Ona pracuje tam od 23 lat, on od 29.

- Czy docierają do państwa sygnały o przemocy w ośrodku? Wychowanków wobec wychowanków lub wychowawców wobec wychowanków?

- Większość naszych wychowanków, jeśli nie 100 proc., to są agresorzy. Więc przemoc nie jest nam obca. I jeżeli ktoś twierdzi, że w jakimś ośrodku lub szkole nie ma przemocy, to kłamie. Jeśli chodzi o sygnały, to cały czas słyszę o przemocy u nas w ośrodku i musimy się mierzyć z tym mitem. Ale oskarżenia, jakich doznajemy ostatnio, wręcz pomówienia, jak to u nas jest przemoc większa niż gdziekolwiek indziej – to są wierutne kłamstwa. Nie można twierdzić i obrzucać nas błotem, że tu się dzieje Bóg wie co, bo wszystkie zdarzenia zgłaszane przez wychowanków były wyjaśniane i zgłaszane na policję.

To nie jest tak, że ktoś nie zgłasza, ukrywa jakieś zdarzenia, choć wiem, że są osoby, które tak twierdzą. Powołują się one na wypowiedzi osób zatrudnionych w firmie zewnętrznej Para Familia, które miały nas wspierać w procesie resocjalizacji, a okazuje się, że stosują wobec nas działania odwetowe, ponieważ obwiniają nas za zerwanie umowy.

W związku z pomówieniami, jakoby u nas była większa przemoc, niż gdziekolwiek indziej, zwróciłam się z pismami do policji i prokuratury - z zapytaniem, czy toczą się jakieś postępowania wobec wychowanków lub pracowników. Otrzymałam pisemne odpowiedzi, że poza jednym, które toczy się wobec wychowanka, wszystkie inne zostały umorzone. I to nie ze względu na brak dowodów, tylko ze względu na brak znamion czynu zabronionego. I ja takimi dokumentami dysponuję.

Moje dokumenty mówią co innego niż pani Woroch. Poprosiłam Prokuraturę Rejonową w Myśliborzu (bo to do niej przekazywane są wszystkie sprawy dotyczące ośrodka, niezależnie od tego, skąd pochodzi wychowanek i gdzie zeznaje) o zestawienie z ostatnich 10 lat: ile wpłynęło do nich zawiadomień o możliwości popełnienia przestępstwa dotyczących MOW w Renicach? Ile z nich zostało umorzonych, a ile zakończyło się aktem oskarżenia?

Prokuratura odpowiedziała: w ostatnim roku zarejestrowano osiem postępowań karnych. Z czego trzy zakończyły się aktem oskarżenia, a w dwóch trwa postępowanie karne.

W ostatnich 10 latach aktem oskarżenia zakończyło się 21 z 54 postępowań dotyczących MOW w Renicach.

Z góry

- Czy docierają do państwa sygnały o przemocy w MOW w Renicach? - pytam Jerzego Sołtysiaka, Zachodniopomorskiego Wicekuratora Oświaty w Szczecinie. Kuratorium sprawuje nadzór pedagogiczny nad ośrodkiem.

- Docierają. Również te dotyczące przemocy na linii: wychowawca – wychowanek. MOWem w Renicach interesuje się Najwyższa Izba Kontroli, posłowie różnych opcji, Rzecznik Praw Dziecka, prokuratura, policja, ministerstwo, Ośrodek Rozwoju Edukacji. Ślą pisma i zapytania.

- To kwestia ostatnich tygodni?

- To stałe zainteresowanie. W naszej opinii praca nauczycieli i wychowawców w tym ośrodku nie jest efektywna.

- To eufemizm. Chłopcy opowiadają, że wychowawcy biją ich pięścią w głowę i wykręcają genitalia.

- Znamy te drastyczne opisy. Zgłaszają to wychowankowie, ale i inne podmioty. Ostatnio firma zewnętrzna Instytut Zdrowia Psychicznego Para Familia. Znamienne jest i to, że kilka lat temu Uniwersytet Szczeciński zrezygnował z prowadzenia praktyk studenckich na terenie MOW w Renicach. To było jeszcze przed objęciem przez mnie funkcji wicekuratora w 2016 r.

- To dlaczego ta kadra pozostaje bezkarna?

- My podejmujemy wszelkie starania, żeby zapewnić wychowankom bezpieczeństwo, m. in. informujemy organy ścigania. Aktualnie toczą się trzy postępowania wyjaśniające u Rzecznika Dyscyplinarnego wobec pracowników pedagogicznych tego ośrodka.

Ale gdy przychodzi koniec roku szkolnego i szkoły przygotowują tzw. arkusze organizacyjne na kolejny rok, kadra w Renicach dociera do posłów różnych opcji z prośbą o interwencję. Bo kuratorium wskazuje nieprawidłowości i robi im krzywdę. To jest ich sposób działania. To jest ich styl, który świadczy o tym, że praca w tym ośrodku jest zaburzona. Pracownicy pedagogiczni zbierają również oświadczenia od wychowanków, z których wynika, że nieletni wycofują się ze swoich zeznań, twierdząc, że w placówce jest bezpiecznie.

- A to prawda, że od lat mają tam stały zespół wychowawców z ponad 20-letnim stażem, i jeden z nich zostaje dyrektorem, po jakimś czasie przestaje nim być i tę funkcję obejmuje następny, i tak rotują, jakby mieli dyżury?

- Tak. W ciągu ostatnich pięciu lat dyrektor zmienił się cztery razy. To też nas niepokoi i świadczy o tym, że kadra w tym ośrodku po prostu sobie nie radzi. Dla nas Para Familia to był kolejny podmiot, który potwierdził to, co od jakiegoś czasu już wiemy. Że tam panuje przemoc psychiczna i fizyczna i cały ten proces wychowawczy jest niewłaściwy.

Ja nie neguję, być może są tam pojedyncze osoby, które chcą dobrze, ale niestety ogólny obraz tego ośrodka jest taki, jak pani opisuje.

- Może mało zarabiają i są sfrustrowani?

- Zarówno dyrektor jak i nauczyciele zatrudnieni w MOW zarabiają zdecydowanie więcej niż dyrektor i nauczyciel zwykłej szkoły publicznej. Bo to ma być jednocześnie motywacja i rekompensata za tę trudną pracę.

- Jak to działa od strony finansowej? Za każdym wychowankiem idą pieniądze?

- Tak, oni tych wychowanków bardzo potrzebują, bo im większa ich liczba, tym więcej etatów i możliwości zatrudniania dobrze opłacanych ludzi. Ale zadawałem sobie pytanie: po co istnieje ośrodek wychowawczy, jeżeli nie spełnia stawianych wymagań? Okazuje się, że starostwu powiatowemu w Myśliborzu zależy na tym, żeby utrzymać ośrodek w Renicach, bo dzięki niemu otrzymują zwiększoną subwencję oświatową, a jednocześnie mają większy budżet. A im większy budżet, tym większe możliwości pozyskiwania środków zewnętrznych. Bo liczą się wkłady własne i MOW w Renicach po prostu im ten budżet podbija.

Bezsilność

- Przerażające - mówi Paweł Kraszewski, tata Antka. - Że jest taki świat równoległy. Powiem to głośno: obsada tego ośrodka jest stricte z klucza partyjno-towarzysko-rodzinnego. Jeden z wychowawców jest radnym gminy Myślibórz. Kiedy się tam odbijałem od ściany, w oczach kadry czytałem: "Co ty nam możesz zrobić! To my tu rozdajemy karty, my mamy twojego syna. Jesteś w szachu".

A wszystko to robią pod szyldem dobra małoletniego.

- Ta kadra jest spójna, pożera i wypluwa każdą osobę z zewnątrz, która się tam pojawi - mówi psychoterapeutka Joanna Strzelecka.

W czerwcu 2021 r. ich Instytut Zdrowia Psychicznego Para Familia dostaje pismo, że mają w trybie natychmiastowym zabrać swoje wyposażenie i opuścić ośrodek.

Chcą się pożegnać z dziećmi, domknąć proces terapeutyczny, ale dyrekcja nie pozwala.

Przyjeżdża ciężarówka, chłopaki z okien widzą: wynoszą fotele, na których siedzieliśmy, stoliki, telewizor. Opuszczają nas. My im zaufaliśmy, powierzyliśmy swoje tajemnice, a oni nas zostawili.

Jak to możliwe?

Jest jeszcze coś.

- Raz pojechaliśmy do ośrodka po Antka – mówi Kraszewski. - A tam jego kolega wychodzi na przepustkę. Ale nikt po niego nie przyjechał, ani nie miał pieniędzy na bilet. Mówię: "Chodź, pojedziesz z nami". I po drodze wyszło, że ten chłopiec nie wiedział, czy mama go wpuści, bo ma nowego partnera. A kiedy partner stwierdzi, że on już zawadza, to może zadzwonią na policję, że źle się zachowuje. I pojedzie z taką adnotacją.

Anna:

- Od 11 lat jeżdżę w odwiedziny do Krystiana do różnych ośrodków. I widzę: jesteśmy my i może jeden rodzic. Wielu po prostu nie stać, żeby jechać co tydzień 300 km. Albo matka pije, ojciec pije, dziecko nie ma gdzie się podziać. Raz nawet wychowawcy zbierali pieniądze, żeby chłopak mógł pojechać do cioci na święta. Takie dzieci nie mają rodzica, który przypilnuje, czy mu się krzywda nie dzieje. Nikt się za nimi nie wstawi. Uważam, że to jeden z powodów, dla których oni się czują bezkarni i robią z dziećmi, co chcą. A w pandemii tym bardziej. Przez telefon będą uspokajać: "Nie, proszę pani, syn się pobił z kolegą. Normalne, jak to u nastolatków".

Czy traktowaliby wychowanków tak samo, gdyby trafili do nich synowie ministrów i prokuratorów?

Ciebie to nie dotyczy?

- Tym dzieciom trzeba pomóc - mówi Kraszewski. - Szkoda, że społeczeństwo tego nie rozumie. Często słyszałem: "Jakby był niewinny, toby tam nie siedział. Za coś go zamknęli".

A mój syn miał drobne kradzieże i absencję w szkole. Naprawdę nie zasługiwał na ośrodek zamknięty. Ale cóż, sąd rodzinny uznał inaczej.

Joanna Strzelecka, psychoterapeutka:

- Cieszę się, że moi synowie są już dorośli. Bo kto wie? Teraz droga do MOW jest krótka. Szkoła zgłasza, że uczeń wagaruje, pali i miał jakąś bójkę, i już sąd może go skierować do ośrodka. Rodzic pozostaje bezsilny.

Każdego może to spotkać.

Widzialne – niewidzialne

- Wszyscy wiedzą – mówi rozgoryczona Anna, mama Krystiana. - Ale nic z tym nie robią.

W ostatniej dekadzie przez MOW w Renicach przetoczyło się wiele kontroli.

Zapowiedzianych: Zachodniopomorskie Kuratorium Oświaty w Szczecinie, Starostwo Powiatowe w Myśliborzu, NIK.

I niezapowiedzianych: Biuro Rzecznika Praw Dziecka i Rzecznika Praw Obywatelskich.

Ten ostatni przysłał w 2019 r. Krajowy Mechanizm Prewencji Tortur – zespół prawników, psychologów i socjologów, który ma sprawdzać, czy osoby pozbawione wolności nie są nieludzko traktowane.

KMPT wydał 18 zaleceń pokontrolnych. Pozostałe instytucje wydały dziesiątki innych.

I kadra MOW w Renicach wprowadza je w życie. Poprawia to, co widzialne: demontuje kraty w oknach, kupuje pralki automatyczne, buduje nowe prysznice.

Ale to, co niewidzialne, pozostaje niezmienne.

Tutaj wychowawca jest panem ciała, umysłu i losu dziecka. Może mu wykręcić genitalia i strzelić pięścią w głowę. Może bez trudu zdobyć jego podpis na oświadczeniu, że nic takiego nie zaszło. Albo że to ofiara jest sprawcą. Może dawać wychowankom zlecenia: "Macie na niego 15 minut." Może decydować, czy mają się wysikać teraz czy za godzinę. Może wypisać wychowankowi dowolną opinię – w którą później wierzy rodzic i sąd rodzinny, i od niej zależy dalszy los chłopca: czy wyjdzie z ośrodka na wolność, czy zostanie przeniesiony do poprawczaka lub do innego MOWu. Może w rozmowach z rodzicami odmalować obraz syna jako agresora, który "się nie poprawia". Może blokować mu urlopowania i przepustki do domu, czyli to, co dla dziecka najcenniejsze: kontakt i więź z bliskimi.

A urzędnicy czytają suche zdania: "W placówce obecne są przejawy tzw. drugiego życia. Wyrazem tego obecne jest m.in. specyficzne słownictwo, a także nieformalny podział i hierarchia wśród wychowanków ("frajer" - "nie-frajer"). Ponadto wśród wychowanków obecna jest przemoc. Z ustaleń wynika, iż wychowankowie wdają się w bójki, podczas których dochodzi do uszkodzeń ciała (podbite oko, uszkodzony nos). Niedopuszczalne jest faworyzowanie określonej grupy przez wychowawców".

Urzędnicy nie widzą w nich cierpienia żywego człowieka.

Kuby, który od miesięcy nie śpi, tylko drzemie w stanie permanentnej czujności, bo w każdej chwili spodziewa się ciosów.

- Kiedy czułeś się bezpieczny? - pytam.

- Nie pamiętam.

Adriana, który doprowadzony na skraj wytrzymałości desperacko próbował uciec i wylądował na wózku. Dla niego to nie były "przejawy drugiego życia", tylko realne cierpienie.

- Czego byś chciał dla siebie? - pytam Adriana.

- Wstać. Chodzić. Czuć spokój.

- To są złamane życiorysy - mówi Joanna Strzelecka, psychoterapeutka. - To są zmienione historie rodzin. Wielu z tych chłopców ma objawy zespołu stresu pourazowego, jak żołnierze wracający z Afganistanu. Oni najpierw potrzebują pomocy psychologicznej i leczenia, a dopiero później można myśleć o resocjalizacji.

Paweł, ojciec Antka:

- Mamy 2021 r., walczymy o prawa karpia kupowanego w markecie. Tymczasem w ośrodku w Renicach nasze dzieci są poddawane torturom. I nie mają znikąd pomocy.

  • Imiona i nazwiska niektórych chłopców i ich bliskich zmieniłam dla ich bezpieczeństwa.

Osoby, które doświadczyły przemocy w MOW w Renicach lub wiedzą coś na jej temat, proszę o kontakt: anna.smigulec@grupawp.pl

Zapewniam anonimowość. 

AKTUALIZACJA: Miesiąc po opublikowaniu tego reportażu wszystkie dzieci z Renic zostały przeniesione do innych ośrodków. Prokuratura ponownie bada umorzone sprawy. Resorty sprawiedliwości i zdrowia szykują zmiany w prawie. Najpóźniej do lutego 2022 r. ma zapaść decyzja o likwidacji ośrodka.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Węgierska pokusa PiS [OPINIA]
Tomasz P. Terlikowski
Komentarze (2035)