"Cicha wojna" Turcji z Kurdami. Ankara konsekwentnie podgrzewa zadawniony konflikt
• Równolegle do zwalczania dżihadystów, Turcja prowadzi wojnę z Kurdami
• To kontynuacja wieloletniego konfliktu, który rozgorzał na nowo z podwójną siłą
• W "cichej wojnie" na południu kraju codziennie giną nowe ofiary
• Międzynarodowe organizacje alarmują, że ofiarą walk pada wielu cywili
• Tureckie władze zaciemniają prawdziwy obraz konfliktu
18.05.2016 | aktual.: 18.05.2016 13:16
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ubiegłe lato upłynęło w Turcji pod znakiem chaosu. Czerwcowe wybory przyniosły rozczarowanie Partii Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), rządzącej nieprzerwanie od 2002 roku. Pewni deklasującego opozycję zwycięstwa czołowi politycy, zwłaszcza prezydent Recep Tayyip Erdoğan i szykujący się do pozostania na fotelu premiera Ahmet Davutoğlu, musieli przełknąć pigułkę "porażki". A właściwie 18 pigułek, tyle bowiem zabrakło AKP do utrzymania większości parlamentarnej. Przez kilka tygodni trwała gra pozorów, niby-budowanie koalicji, ale wszyscy wiedzieli, do czego to zmierza: wcześniejszych wyborów, kiedy Turcy będą mogli naprawić swój błąd i oddać partii Erdoğana pełnię władzy.
Jeszcze goręcej niż w Meclisie (parlamencie) było na dyplomatycznych salonach, gdzie trwały zacięte negocjacje między Ankarą a Białym Domem w kwestii zaangażowania Turcji (i udostępnienia Amerykanom jej baz) w wojnę z Daesz (tzw. Państwem Islamskim). Ostatecznie Turcja do wojny z demonem dżihadu, szalejącym za jej południowymi granicami, przystąpiła pod koniec sierpnia ubiegłego roku.
Na ulicach zapanował natomiast upał. W lipcowym zamachu na Centrum Kultury Amara w Suruç zginęło ponad 30 osób. Choć do ataku przyznało się Daesz (na co rząd odpowiedział od razu dwudniowymi bombardowaniami pozycji islamistów), i dla Turcji, i dla Partii Pracujących Kurdystanu był to doskonały pretekst do sięgnięcia po topór wojenny, zakopany 29 miesięcy wcześniej. Co więcej, Ankara skupiła się przede wszystkim na walce z Kurdami. Do miast i wsi w południowo-wschodniej Turcji zostały rzucone oddziały policji i wojska, by ostatecznie rozprawić się z kurdyjskim separatyzmem.
Jesień
Jesień miała przynieść rozstrzygnięcie, czyli pokój. A przynajmniej spokój. Eksperci obstawiali wszak, że gdy tylko Erdoğan i jego świta odkują się za wyborczą porażkę, poluzują - bardziej lub mniej, ale jednak - ciasny pierścień, którym ścisnęli południowo-wschodnią część Turcji.
Dla wielu był to jednak wybór między dżumą a cholerą. Głos oddany na rządzącą Partię Sprawiedliwości i Rozwoju w krótkiej perspektywie mógł co prawda oznaczać zakopanie wojennego topora między Ankarą a kurdyjskimi opozycjonistami (czy, jak konsekwentnie etykietuje ich od lat rząd, terrorystami). Allah jednak raczy wiedzieć, w jakim kierunku Erdoğan i jego marionetka, premier Ahmet Davutoğlu, powiedliby kraj dysponując znów większością parlamentarną. Nikt już bowiem nie ma wątpliwości, że urzędujący od sierpnia 2014 roku prezydent ma apetyt na quasi-autorytarne rządy.
Choć zwycięstwo AKP w przyspieszonych wyborach, które odbyły się 1 listopada ubiegłego roku, było przesądzone, nikt nie spodziewał się tak "spektakularnego" sukcesu. Najbardziej optymistyczne sondaże przedwyborcze dawały tej partii maksymalnie 43 proc. poparcia, natomiast po zamknięciu urn i zliczeniu głosów okazało się, że na AKP swój głos oddał co drugi wyborca (49,5 proc.). Tym samym, po stosunkowo krótkiej zawierusze, Partia Sprawiedliwości i Rozwoju ponownie mocno schwyciła ster władzy w Turcji. Odbierając, zgodnie zresztą z planem, część wyborców nacjonalistycznej (a więc: antykurdyjskiej) Partii Narodowego Rozwoju, obsadziła 317 spośród 550 miejsc w Meclisie.
Na sukcesie wyborczym AKP i Erdoğana cieniem kładzie się jednak sposób prowadzenia kampanii. Przykładem może być szeroko krytykowana akcja dystrybucji darmowego węgla w prowincji Malataya (co zresztą było praktykowane przez rządzącą partię w przeddzień wyborów i prezydenckich, i lokalnych w 2014 roku) czy coraz bardziej bezwzględne nakładanie dziennikarzom kagańca cenzury. Choć zachodni przywódcy, z Barackiem Obamą i Angelą Merkel na czele, pospieszyli z oficjalnymi gratulacjami, międzynarodowi obserwatorzy nie mieli złudzeń: wybory pozostawiły wiele do życzenia pod względem uczciwości i transparentności.
Dość wspomnieć, że pod pretekstem "kwestii bezpieczeństwa" urny wyborcze nie trafiły do 23 wsi w okolicy Cizre, gdzie w poprzednich wyborach zdecydowanie wygrała prokurdyjska Ludowa Partia Demokratyczna (HDP). Rządowi tym samym udało się uniemożliwić, a przynajmniej utrudnić głosowanie prawie 50 tysiącom uprawnionych obywateli. Pamiętać należy bowiem, że w Cizre obowiązywała już wtedy "godzina policyjna" (nawiasem mówiąc - całodobowo), a miasto było areną zaciętej ofensywy wojsk i policji przeciwko kurdyjskiemu "elementowi rewolucyjnemu". Po drodze, jak na złość, elektroniczny system zliczania głosów uległ niespodziewanej awarii.
Powrót AKP do niepodzielnych rządów miał być ceną za spokój. I wydawało się, że transakcja przebiegła pomyślnie, gdyż już cztery dni po wyborach wojsko tureckie zakończyło 40-dniową operację lądową w Hakkari, w wyniku której zginęły setki bojowników PKK. Nie minęły jednak dwa tygodnie, gdy wojskowe myśliwce i drony poderwały się w przestworza i zbombardowały 44 lokalizacje kurdyjskie w północnym Iraku. Była to odpowiedź rządu - jak zwykle ostra i zdecydowana - na próbę odbudowy przez PKK zniszczonej w ostatnich miesiącach infrastruktury. Tydzień później, w kolejnych nalotach, zginęło 10 członków PKK, padły też pierwsze ofiary cywilne.
Z początkiem grudnia Kurdowie wzięli odwet, m.in. zastawiając pułapki minowe na konwój tureckiej armii w prowincji Madin, atakując policyjny punkt kontrolny w Sur czy posterunek w Dargeçit. Zgodnie z zasadą wet za wet, Ankara nie pozostała im dłużna - wojsko i policja przeprowadziły polowanie na bojowników PKK w Cizre i Silopi. W połowie miesiąca minister spraw wewnętrznych Efkan Ala ogłosił bilans półrocznej kampanii: ponad trzy tysiące bojowników "zneutralizowanych", 10 ton ładunków wybuchowych przejętych, 2240 sztuk broni zarekwirowanych.
Nie był to jednak bilans końcowy. Bo wojna znów rozgorzała na całego.
Zima
Zimą głos zabrali obrońcy praw człowieka. W styczniu Amnesty International alarmowała: co najmniej 200 tysięcy ludzi znalazło się w permanentnym niebezpieczeństwie. Z jednej strony zagrażają im zabłąkane kule, bo w wielu prowincjach, mimo (a może właśnie: z powodu) całodobowych godzin policyjnych, dochodzi do starć tureckich służb bezpieczeństwa z bojownikami PKK. Z drugiej - mieszkańcom wsi, dzielnic i miast odciętych od wody, prądu i dostaw jedzenia zagląda już w oczy nie tylko strach, ale i głód. Do końca lutego co najmniej 335 tysięcy ludzi salwowało się ucieczką z miejsc podwójnie oblężonych (zarazem przez siły rządowe i PKK) - i to według oficjalnych szacunków tureckich władz.
Śmierć stała się wszechobecna, nawet we własnych czterech ścianach. Dosłownie. W rozmowie z Amnesty International jeden z mieszkańców Silopi opowiadał wówczas, że jego krewny został zabity we własnym domu. W sąsiedztwie trwały zacięte walki, więc rodzina ofiary przez 12 dni musiała trzymać rozkładające się zwłoki w domu, nim mogła w miarę bezpiecznie zorganizować pogrzeb.
To margines, w dodatku bardzo niewielki - uspokaja ministerstwo spraw wewnętrznych Turcji. Według obliczeń resortu między sierpniem a grudniem śmierć poniosło zaledwie 18 cywilów. Już większe straty poniosło wojsko i policja, bo funkcjonariuszy, którzy zginęli w tym czasie na służbie było 24.
Turecka Fundacja Praw Człowieka podawała z kolei, że ofiar wśród cywilów było w tym okresie prawie 10-krotnie więcej. Pod koniec marca organizacja uaktualniła bilans: co najmniej 310 zabitych, nie licząc 59 ciał z Cizre, pogrzebanych anonimowo. I kolejnych 20 z Sur czekających w Zakładzie Medycyny Sądowej na identyfikację. A wśród oficjalnie zliczonych zabitych: 72 dzieci, 62 kobiety, 29 osób powyżej 60. roku życia. "Szacuje się, że co najmniej 76 cywilów, co do których udało się uzyskać informację o przyczynie śmierci, zmarło w wyniku braku dostępu do opieki zdrowotnej", informuje na swoich stronach internetowych HRFT. I dalej: co najmniej 180 ofiar zginęło we własnych domach, a 162 trafiły zabłąkane kule.
Wiosna
Prokurator zdecydował o umorzeniu postępowania przeciwko funkcjonariuszowi policji, który był zaangażowany w incydent z 27 lipca 2015 roku, kiedy to w rajdzie na swój dom został zastrzelony Günay Özarslan.
Pięć osób zginęło, a co najmniej 30 zostało rannych w wyniku eksplozji samochodu-pułapki przy trasie Diyarbakır-Hani.
Jedna osoba zginęła i jedna została ranna, gdy policja otworzyła ogień w kierunku pojazdu w Şanlıurfa. Kierowca nie zatrzymał się na wezwanie do zatrzymania.
Dziewięć osób, w tym sześciu żołnierzy, odniosło obrażenia w eksplozji w dzielnicy Sancaktepe w Stambule.
Żandarm zabity w czasie starć w Şırnak.
Pięć osób zabitych w czasie operacji w dzielnicy Sur w Diyarbakır i przetransferowanych do Gaziantep zostało zidentyfikowanych dzięki testom DNA.
Publicysta dziennika "Özgür Mumcu" Cumhuriyet stanął przed sądem pierwszej instancji pod zarzutem znieważenia głowy państwa.
To tylko niewielki wycinek doniesień z turecko-kurdyjskiego frontu. Tylko z ostatniej notatki Tureckiej Fundacji Praw Człowieka (Türkiye İnsan Hakları Vakfı), z dni 11-13 maja. I tylko jeden z dowodów na to, że końca cichej wojna między rządem w Ankarze a kurdyjską opozycją nie widać.