Najpierw cierpi mały biznes, później wszyscy. Dzieci w Polsce rodzi się coraz mniej i rozdawanie pieniędzy to za mało - wskazuje prof. Piotr Szukalski, ekspert demografii z Uniwersytetu Łódzkiego. Tłumaczy, dlaczego Jarosław Kaczyński nie ma racji i wskazuje pomysły, na które politycy wciąż nie wpadli.
Mateusz Ratajczak, Wirtualna Polska: Nie ma dzieci.
Prof. Piotr Szukalski, Uniwersytet Łódzki, specjalista ds. zagadnień z pogranicza demografii, gerontologii społecznej i polityki społecznej: I zaczynają się problemy.
Liczba urodzeń spadła z 375 tys. w 2019 roku do 331,5 tys. w 2021 roku i 305 tys. w 2022 roku. 70 tys. mniej w trzy lata.
Jakie problemy?
Najpierw - z naszej perspektywy - niewielkie i może dla niektórych nieistotne. Pierwsi straty liczą przedsiębiorcy: producenci wanienek do mycia, wytwórcy słoiczków z ekologiczną żywnością i rolnicy sprzedający plony na rzecz tych firm, producenci odzieży dziecięcej czy fabryki zabawek i inne firmy z tej branży.
Mógłbym wymieniać bez końca, bo biznes dziecięcy to po prostu gigantyczna działka. Wystarczy zapytać rodziców, ile rzeczy musieli kupić i kupują, gdy w rodzinie pojawia się dziecko.
Biznes każdy ruch w liczbie urodzeń - i w górę, i w dół - czuje na własnej skórze. Jeżeli w ciągu trzech lat liczba narodzonych dzieci spada o 20 proc., to oni mają drastycznie kurczący się rynek.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
500 plus nie podnosi dzietności. Jak można było wydać te pieniądze lepiej?
Nigdzie tego nie odrobią, bo nie znajdą nowego klienta. Pozostałe dzieci nie będą jadły więcej, nie ubiorą więcej ubrań i nie potrzebują więcej wanienek. A kilka lat później ten sam problem dotyka tych, którzy prowadzą prywatne żłobki i przedszkola, sale zabaw i całą - nazwijmy to - rozrywkę dla dzieci. Też mają lukę, której nie są w stanie zasypać.
A druga fala problemów zaczyna się ok. 20 lat później.
Gdy to mniejsze pokolenie dorasta i…
… i ma wejść na rynek pracy.
Bo nie ma komu pracować?
Mniej liczne pokolenia być może - w nieco egoistycznym ujęciu - mają lepiej. Skoro jest mniej rówieśników, to jest mniejsza konkurencja przy naborach do dobrej jakości szkół lub uczelni, a później mniejsza konkurencja na rynku pracy. Jednak z perspektywy państwa to dramatyczna informacja: nie ma tylu rąk do pracy, a jak nie ma pracownika, to nie ma podatnika oraz nie ma konsumenta.
Następnie mamy do czynienia z kolejnym zaburzeniem - relacji pomiędzy poszczególnymi grupami wieku. Inaczej mówiąc, pomiędzy tymi, którzy płacą podatki, składki na ubezpieczenia społeczne, a tymi, których te składki i podatki mają utrzymywać. Z punktu widzenia państwa to sytuacja na początku korzystna, a na końcu fatalna.
Najpierw korzystna, bo z budżetu trzeba wykładać mniej…
Gdy rodzi się nas mniej, to na mniejszą grupę trzeba wydać chociażby pieniądze ze świadczenia "Rodzina 500 plus", mniej wydaje się na żłobki, przedszkola i szkoły. Na samym początku - z punktu widzenia finansów publicznych - wydaje się, że nie jest tak źle. Ale tylko tak się wydaje.
To teraz pytanie kluczowe: dlaczego Polki nie chcą rodzić dzieci?
Chcą rodzić.
Chcą?
Jestem przekonany, że cały czas chcą. Rodzą mniej, ale do "Polki nie chcą rodzic dzieci" wciąż jest bardzo daleko. Sytuacja demograficzna nie jest doskonała, a bliżej jej do złej, ale w tym temacie proponuję porzucić proste podziały. Te zostawmy politykom, którzy dość chętnie wydają takie osądy.
O tym, że Polki wciąż chcą rodzić świadczy najlepiej, choć to wyjątkowo niedoskonałe dane i można mieć do nich wiele uwag, wskaźnik urodzeń. Cały czas wynosi zdecydowanie powyżej 1 dziecka na 1 kobietę.
A dlaczego mamy tak mało urodzeń? Czynników jest wiele, ale jest jeden podstawowy - zmniejszającej się w naszym kraju liczby kobiet na tym etapie życia, kiedy przede wszystkim podejmuje się decyzje o wydaniu na świat potomstwa, czyli w wieku od 25 do 35 lat.
To prosty mechanizm: jeżeli 20-latki nie decydują się na dzieci dziś, choć kiedyś to robiły, to w danych rocznych widzimy spadki liczby urodzeń. Od "nie chcę mieć dzieci" do "odkładam decyzje o rodzicielstwie na później" jest długa droga.
Tylko skąd wiara, że Polki wybierają tę drugą drogę, a nie pierwszą?
Do typowego badania dzietności stosujemy właśnie taką metodę - pozyskujemy informacje z grup będących w wieku rozrodczym. I dlatego wskaźnik dzietności jest podatny na zniekształcenia podatne z tym, że jeśli następuje odraczanie decyzji prokreacyjnych, w tym masowe odraczanie, to uzyskujemy wyjątkowo niski współczynnik. Choć cały czas jest szansa, że te dzieci się urodzą - ale w innych rocznikach.
Przy czym tutaj ważna uwaga: nie mówię tego, by uspokajać i bagatelizować. Mówię to, bo należy takie sprawy uwzględniać przy wydawaniu jednoznacznych osądów.
Aż 68 proc. Polek w wieku 18-45 nie planuje mieć dzieci - to wynik sondażu CBOS - z drugiej połowy 2022 roku.
To dość zaskakujące badanie, a na pewno zaskakujące były niektóre tezy i wnioski pokazywane w mediach.
W tej grupie są kobiety, które nie mają dzieci i już je mają: jedno, dwa, trzy i więcej. Warto zerknąć na inny wniosek z badania - wzrósł odsetek bezdzietnych Polek w wieku właśnie od 18 do 45 roku, które w ogóle nie biorą pod uwagę urodzenia dziecka.
W 2017 roku było to 22 procent, obecnie aż 42 procent. Nie jest to jednak większość. I znów: czy sytuacja jest dobra? A skąd.
A zła?
Zła jest.
Diagnozowanie zmian z ostatnich lat zacząłbym od mniej oczywistych kwestii.
Czyli?
Nadzwyczajne okoliczności, w których żyjemy od 3 lat. Edward Rosset, jeden z twórców polskiej demografii, nazywał to prawami demograficznymi wojny, a swoje tezy głosił w latach 30., na podstawie badań z I wojny światowej.
Wojna jest źródłem przeobrażeń nie tylko politycznych, gospodarczych, ale również społecznych. Pod wpływem wojny naturalny ruch ludzi ulega - jak pisał Rosset - zniekształceniu.
W skrócie: podczas wojny liczba ślubów, urodzeń, ale również rozwodów spada, a jest to faza destrukcyjna. Po wojnie następuje faza kompensacyjna - wszystkie wskaźniki strzelają.
Tylko Polska nie jest w stanie wojny.
W sensie militarnym - nie jest, to prawda. Jednak choć nie ma wojny lub rewolucji, to pewien kryzys społeczny i ekonomiczny w Polsce jednak trwa. Czasami przejawia się wzrostem bezrobocia, czasami inflacji, albo jednym i drugim. Brzmi znajomo?
Polskę w ciągu trzech lat dotknęły dwa kryzysy: w 2020 roku kryzys zdrowotny, w 2022 roku kryzys związany z wojną Rosji z Ukrainą. To w oczywisty sposób oddziałuje na zachowania.
Gdy ktoś chce zawrzeć związek małżeński, to wypowiada formułę - w wersji kościelnej - że nie opuści partnera lub partnerki aż do śmierci. Wszyscy jednak wiemy, że można się rozwieść, rozstać i zostawić. Inny charakter ma jednak decyzja o potomstwie. Jak oceniany jest mężczyzna-ojciec lub kobieta-matka, gdy decyduje się porzucić własne dzieciątko?
Zostanę w roli mężczyzny - kawał chamidła.
Otóż to, kawał chamidła.
Potomstwo to jest prawdziwie długookresowe zobowiązanie. I nałóżmy na ten naturalny stres sytuację pandemiczną - niepewność w pracy, utratę zarobków, strach przed chorobą. Jak zatem zachowują się młodzi mężczyźni i kobiety, gdy nie wiedzą, co ich czeka jutro? Przecież tysiące osób pracowało w gastronomii, hotelarstwie, turystyce i usłyszało, że ich branże są zamknięte.
Oczywiście są dwie strategie zachowania: albo odkładamy decyzję na później, albo ją po prostu porzucamy na zawsze.
Na całe szczęście większość kryzysów - w zasadzie pewnie każdy - kiedyś się kończy. A kiedy kryzys się kończy, następuje kompensacja. Ci, którzy czekali i mówili "nie teraz", to już chcą. Kompensacja nie jest jednak pełna - część związków się rozpadnie, nie wytrzyma próby, więc i potomstwa nie będzie. W przypadku kobiet dla części zajście w ciąże będzie trudniejsze lub niemożliwe.
Mam wrażenie, że epidemia i wojna to dobra wymówka dla polityków.
Nie, nie, to tylko kompleksowe ujęcie tematu.
Oczywistym jest, że w warunkach pandemii trzeba nieco zmodyfikować mechanizm decyzyjny. Obok obaw o środki do życia, czy w ogóle o bezpieczeństwo zatrudnienia, są też obawy przed fizycznym niebezpieczeństwem grożącym rodzicom i dziecku.
Są też obawy o utrudniony kontakt z instytucjami zapewniającymi usługi ginekologiczne, położnicze i pediatryczne. Skoro ludzie mieli problemy z dotarciem do lekarza, to nie był to - dla niektórych - bezpieczny moment na planowanie rodziny.
O tym trzeba mówić, trzeba mieć to na uwadze. I nie jest to usprawiedliwienie dla tej czy innej ekipy politycznej. W warunkach kryzysów społecznych silniej modyfikują swoje plany życiowe osoby najmłodsze, mające przed sobą całe życie.
Z drugiej strony, wiele osób w temacie zakładania rodziny i rodzicielstwa stara się drastycznie upraszczać świat, a ten jest skomplikowany. Dowodów jest wiele. Po wprowadzeniu do polskiego systemu edukacji gimnazjów urosło natężenie urodzeń wśród piętnastolatek i szesnastolatek.
A co ma wspólnego z tym gimnazjum?
Prawdopodobnie to rezultat rozszerzenia zakresu wolności, nawet jeżeli tylko pozornej. Dzieciństwo było utożsamiane ze szkołą podstawową, a w gimnazjum szybciej można było uznać się za młodzież. Czy projektując taki a nie inny system edukacji, można się było spodziewać takiej reakcji? Nie. To wyjątkowo skomplikowana układanka i tak na nią trzeba patrzeć.
To zacznijmy od rozplątania tej układanki. Co decyduje o założeniu rodziny?
Nie ma jednej odpowiedzi i nigdy nie będzie.
To, co jest, z jednej strony, istotne dla kobiety decydującej o pierwszym dziecku, jest mniej istotne w przypadku decyzji o drugim i kolejnym. Mówiąc inaczej: co zrobi ktoś, kto bardzo chce mieć dziecko? Najpewniej, nawet w mało sprzyjających okolicznościach, będzie starał się ostatecznie zrealizować swoje plany. A czy w tych samych warunkach i okolicznościach zdecyduje się na drugie, trzecie, czwarte dziecko? Mam wątpliwości.
Od zawsze jednak filarem jest bezpieczeństwo - głównie ekonomiczne, ale również mieszkaniowe. Stabilne zatrudnienie za relatywnie dobre wynagrodzenie i przestrzeń do życia rodziny to kluczowe czynniki.
Żyjemy w świecie tak bardzo budującym oczekiwania wobec potencjalnych rodziców, że bardzo wielu ludzi boi się, że nie sprosta tym oczekiwaniom i wymaganiom społecznym, aby zapewnić w ciągu następnych 20 lat dodatkowe zajęcia i znajdzie na to wszystko czas oraz pieniądze.
A może kobiety nie chcą tak chętnie rodzić dzieci ze względu na to, co wydarzyło się w Polsce z prawem aborcyjnym?
Wszystkie? Nie. Niektóre? Pewnie tak.
Wystarczy porozmawiać z kobietami o ich znajomych, o ich bliższej lub dalszej rodzinie i zadać proste pytanie: Czy w ich otoczeniu jest ktoś, kto mierzy się od pierwszych dni życia dziecka z jego bardzo poważną chorobą?
To może zabrzmieć brutalnie, ale kobiety zdają sobie doskonale sprawę, że dziś - za sprawą współczesnej medycyny - opieka nad dzieckiem bardzo chorym jest opieką na resztę życia. I nie można udawać, że takie myśli się nie pojawiają, że ludzie nie mają wątpliwości, a przede wszystkim, że nie ma w nich strachu.
Tym bardziej, że ci - którzy decydują się na poświęcenie dla dziecka z niepełnosprawnościami - bardzo rzadko opływają w Polsce w luksusy. Najczęściej są sami: zbierają pieniądze po zbiórkach, załatwiają lekarzy, oddają całe serce i życie dziecku.
Wsparcie dla takich rodzin jest na żenującym poziomie. I to jest cały ciąg wydarzeń: najpierw drastycznie słabe jest wsparcie dla rodzin z takimi dziećmi, a później dla rodziców osób pełnoletnich.
Sam w rodzinie mam taką historię - kuzyna z dzieckiem upośledzonym umysłowo, które dziś ma 39 lat. Lada chwila zabraknie ojca, który się nim opiekuje. I co dalej? Co będzie za kilka lat?
Jedno to ograniczenie kompromisu aborcyjnego i w ogóle prawo do aborcji, a inna kwestia to głośne przypadki lekarzy bojących się przerywać ciąże zagrażającą życiu matki.
Myślę, że możemy powiedzieć, że spora grupa kobiet przestała czuć takie najzwyczajniejsze bezpieczeństwo medyczne, gdy chodzi o rodzenie. Jeżeli pojawia się obawa, że znajdzie się ktoś, kto będzie kalkulował ich losem, to nie jest to żaden pozytyw.
To też jest naruszenie bardzo delikatnych struktur i zostaje z tyłu głowy. I to też powoduje, że wiele kobiet kończy swoje rodzicielstwo na pierwszym dziecku. Udało się? Udało się. Jest zdrowe? Jest zdrowe. Nie było komplikacji? Nie było. I to pierwsze wystarczy, by zaspokoić potrzebę rodzicielstwa, a nikt nie chce ryzykować dalej.
To porozmawiajmy o zachętach, które raz po raz się pojawiają. Raz "Rodzina 500 plus", raz "babciowe".
Nie ma jednego programu, który "rozhula" dzietność w Polsce.
Nie ma jednej zmiany, jednego pomysłu, to zawsze będą dziesiątki kompleksowych rozwiązań. Nie da się mieć więcej dzieci, bez innej elastyczności na rynku pracy - bezpiecznych form zatrudnienia, innych godzin pracy, powszechnej i preferowanej przez pracodawcę pracy zdalnej.
Nie da się mieć więcej dzieci bez stabilnej sytuacji na rynku mieszkaniowym i nie da się mieć więcej dzieci bez zapewnionej im opieki tak, by Polacy mogli wracać do pracy. A do tego dochodzą wszystkie ulgi podatkowe, wszystkie dodatki, jakość kształcenia, pewność służby zdrowia i procedur medycznych.
Nie ma jednej "typowej kobiety", którą możemy sprowadzić do określonych potrzeb w kwestii macierzyństwa - wszystko zależy od pozycji zawodowej oraz materialnej, wykształcenia, lokalnego rynku pracy i bezrobocia na nim. A do tego przecież dochodzą najzwyklejsze na świecie zmiany społeczne - inna pozycja kobiet i ich ambicje. I właśnie dlatego nie ma jednej recepty i właśnie dlatego tych rozwiązań musi być dużo.
Politycznie łatwiej sprzedać jeden wielki program.
Łatwiej go wymyślić i chyba to sprawia, że mamy ich tak wiele.
Prawniczka z Warszawy potrzebuje zupełnie innych rozwiązań niż te, które pomogą w decyzji o rodzicielstwie żonie rolnika z Polesia Lubelskiego.
To czego może oczekiwać jedna, a czego druga?
Pierwsza może myśleć o kontynuacji zatrudnienia, powrocie na rynek pracy i pozyskiwaniu dochodów. Jej musi ktoś zapewnić opiekę nad dzieckiem. A gdyby jeszcze pracodawca pozwalał na tak elastyczne godziny pracy, by udało się dwa razy w ciągu dnia zajrzeć do tego przedszkola, klubu malucha czy żłobka, to byłby to czynnik zachęcający do posiadania potomstwa. A nie jesteśmy ich w stanie postawić wszędzie.
Stąd opcją są na przykład mini przedszkola - obok miejsca zamieszkania, obok miejsca pracy - prowadzone oczywiście przez osoby sprawdzone i kontrolowane. Z takich rozwiązań korzysta np. Francja.
A mieszkanka wsi?
Gdybyśmy mieli te wnioski wyciągać na podstawie danych statystycznych i np. dochodów w dużych aglomeracjach i na wsi, to powiedziałbym, że tutaj bodziec finansowy na start macierzyństwa byłby pożądany. Nie wszędzie, nie zawsze, ale mógłby być o wiele silniejszy niż w mieście.
Z tym, że znów - inne cele na wsi mogą spełniać takie same kluby malucha, które są mniej zobowiązującą formą opieki na dziećmi. Pozwalają nie tylko pracować, ale po prostu normalnie funkcjonować - wyjść z domu, zająć się sobą, zrobić zakupu, cokolwiek co jest potrzebne.
Jest jednak coś, co mieszkankę Warszawy i małej miejscowości w pewnym momencie połączy.
Szkoła.
Dokładnie.
Jakość edukacji publicznej, o której nie mówi się w ogóle w kontekście decyzji o rodzicielstwie, jest istotna. Rozmawiam ze znajomymi mającymi dzieci w wieku szkolnym i tak często pojawiają się głosy, że szkoły publiczne w Polsce prezentują niską jakość i nie są w stanie zapewnić odpowiedniego poziomu edukacji.
Jedna ze znajomych usłyszała od wychowawczyni swojej córki, że to dziwne, że oczekiwała, że jej dziecko nauczy się języka obcego w szkole. Otóż właśnie powinna tego oczekiwać!
Jeżeli rodzice wysyłają dziecko na korepetycje z trzech przedmiotów i dodatkowe zajęcia z języka, to znaczy, że przejmują na siebie zadania przewidziane dla szkoły i systemu edukacji.
I znów zastanówmy się, ile osób posiadających jedno dziecko i takie dodatkowe wydatki, zdecyduje się na kolejny krok. Ile osób zada sobie pytanie, czy to zmieści w budżecie? I ile osób odpowie, że nie zmieści, więc niestety nie będzie kolejnego dziecka?
A pomysły z innych kategorii?
Myślę, że zawsze warto rozważyć dyskusję, że potrzebna byłaby bardziej równomiernie rozłożona opieka nad dzieckiem między rodzicami. Są badacze, którzy podkreślają, że to jest jeden z tych czynników, który sprawia, że w krajach w krajach skandynawskich mamy do czynienia z większą dzietnością.
Dlaczego?
To oczywiście czynnik kulturowy, ale większe równouprawnienie można łączyć z większą pewnością kobiet, że mężczyźni ich nie opuszczą w wychowaniu. Nie tylko, że się nie rozstaną, ale że nie porzucą w domu.
W Polsce wyjątkowo słabo potrafimy wykorzystać zalety sektora publicznego - jako tego sektora, w którym z reguły w wielu krajach kobiety pracujące mają więcej dzieci. Wciąż można usłyszeć w takich miejscach o niechęci do zatrudniania - w instytucjach publicznych - młodych kobiet, bo lada chwila urodzi dziecko.
Tymczasem w krajach rozwiniętych to często praca w instytucjach publicznych pozwala ze spokojem planować przyszłość.
Tak jak w naszym wywiadzie – tak często to dwóch mężczyzn rozmawia o dzieciach.
Ich rola w kwestii rodzicielstwa nie powinna być pomijana. Kryzys, że tak powiem "kandydatów na stałych partnerów" też jest dość widoczny. Idealizacja rodziców, idealizacja małżeństwa
Wiele osób boi się wstępować w poważne związki tylko dlatego, że uważają, że nie potrafią być z kimś. Ile osób boi się, że znajdzie niewłaściwego partnera, więc nie podejmuje prób? W wielu przypadkach to niewyleczone traumy z nieudanych małżeństw rodziców, czy nieudanego poprzedniego związku. Dostępność do pomocy psychologicznej to też sposób na większą dzietność i lepszą jakość życia.
A może kobiety za dużo piją? I takie słowa się pojawiły.
Nie chciałbym komentować opinii prezesa jednej z partii politycznych. Może pochodzi z własnych obserwacji, może ktoś tak mu powiedział. Myślę, że na tym zakończę.
To brutalne urwanie tematu.
Bo co można innego powiedzieć?
Można po prostu powiedzieć, że to nieprawda.
To nieprawda.
Być może w indywidualnych przypadkach lata nadmiernego spożywania alkoholu przekładają się na problemy zdrowotne, które uniemożliwiają zajście w ciążę. Takie uogólnianie i kreowanie świata, w którym to jest główny czynnik, można rozpatrywać tylko w kategoriach bezsensownej wypowiedzi.
Można mówić, że chodziło o zmianę stylu życia…
Trzymajmy się jednak wypowiedzi taką, jaka była. Egzegezę słów prezesa zostawmy politykom.
Mam wrażenie, że w temacie demografii jest za dużo emocji i za dużo polityki, a za mało chłodnej analizy. A może musimy pokornie zdać sobie sprawę, na bazie doświadczeń zamożniejszych od nas społeczeństw, że przychodzi moment, w którym rozpoczynają się przemiany społeczne?
Na pewnym etapie rozwoju społeczeństwa okazuje się, że większość nie chce żyć w wielodzietnych rodzinach. I w wielu krajach na świecie pojawia się moment, w którym następuje kurczenie się populacji.
To by oznaczało, że nie trzeba nic robić.
Wręcz przeciwnie. Musimy sobie zdawać sprawę, że z oczywistych względów tempo tego kurczenia się jest różne. Po pierwsze, bo odpowiedzialną polityką mamy na to wpływ. Po drugie, bo odpowiedzialną i przemyślaną polityką możemy część z tych trendów odwracać lub znacznie spowalniać.
Spójrzmy jednak na Niemcy - gospodarkę numer jeden w Europie. Od blisko 60 lat nie ma tam naturalnej zastępowalności pokoleń, a liczebność populacji jest ratowana przez migrację i napływ z innych miejsc świata.
A jak porównamy się z krajami Europy Południowej, to nie wypadamy o wiele gorzej. Spójrzmy na to, co się dzieje w Grecji, Włoszech, Portugalii, Hiszpanii. Nie widzę jakiś szczególnych różnic pomiędzy tym, co się dzieje u nas i tam. Dlatego właśnie mowa o katastrofie demograficznej w Polsce jest nieco nad wyrost.
Są miejsca, gdzie dzieci się rodzą - i to więcej niż w poprzednich latach.
Np. w powiecie kartuskim, który bił rekordy urodzeń. Niezależnie, kiedy spojrzelibyśmy na dane - powiat kartuski zawsze był w czołówce urodzeń.
Dlaczego?
Tereny kaszubskie. Spory odsetek kobiet, które tam mieszkają, nie jest aktywny zawodowo, to wciąż religijny obszar - i wynika to z danych kościelnych.
A co łączy powiat wrocławski, piaseczyński i cały szereg innych, które są tuż za - a wciąż na podium?
Okolice większych miast. Często decyzja o kolejnym dziecku wiąże się z przeniesieniem z wielkiego miasta na tereny podmiejskie, poza miastem. Tańsze działki, tańsze mieszkania - a więc więcej przestrzeni do życia.
I znów, to najlepszy dowód, że warunki mieszkaniowe są ogromnie ważne w przypadku decyzji o potomstwie.
Mateusz Ratajczak, dziennikarz Wirtualnej Polski