Amerykańskie ostrzeżenie dla Rosji i ukryte przesłanie z Kremla
Konflikt w Ukrainie wchodzi w kolejną fazę, zmienia się nie tylko sytuacja wewnętrzna w USA, ale także otoczenie międzynarodowe. Biały Dom reaguje i zdaje się wracać do metody działania, którą zastosowano na początku konfliktu i która okazała się – do pewnego stopnia – skuteczna.
24.02.2023 | aktual.: 02.03.2023 10:14
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Podróż Joe Bidena do Kijowa niemal dokładnie w rocznicę konfliktu, to symboliczne potwierdzenie ogromnego zaangażowania Stanów Zjednoczonych w pomoc naszemu wschodniemu sąsiadowi. Według niemieckiego think-tanku Kiel Instituts für Weltwirtschaft (Instytutu Gospodarki Światowej w Kilonii), od początku wojny administracja Bidena i Kongres przekazały Ukrainie prawie 75 miliardów dolarów pomocy, która obejmuje wsparcie humanitarne, finansowe i wojskowe. Dla porównania roczny budżet polskiej armii planowany na rok 2023 wynosi 97,4 miliardów złotych.
Do wyżej wymienionej kwoty wsparcia ze strony Amerykanów dochodzi potężna pomoc polityczna i dyplomatyczna. Bez zaangażowania Waszyngtonu niemożliwe byłoby stworzenie wielkiej koalicji państw sojuszniczych wspierających Ukrainę - od Wielkiej Brytanii po Japonię.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Budowanie wiarygodności
Obejmując urząd Joe Biden ogłosił, że "Ameryka wróciła". I faktycznie, prezydent natychmiast przywrócił udział Stanów Zjednoczonych w paryskim porozumieniu klimatycznym. Zmienił się ton, jakim Waszyngton rozmawiał z sojusznikami, a Biały Dom znów zaczął podkreślać przywiązanie Amerykanów do wolności i demokracji - nie tylko we własnych granicach. Biden regularnie powtarzał, że żyjemy w epoce konfliktu demokracji z państwami autorytarnymi, a rezultat tej rywalizacji zdeterminuje przyszłość naszych dzieci i wnuków.
Czytaj więcej: PiS liczyło na więcej. Reakcja prezesa mówi wszystko. "Kuluary rozgrzane do czerwoności"
W ciągu kilku pierwszych miesięcy słowa prezydenta spotykały się jednak z pewną dozą sceptycyzmu. "Na jak długo?" - pytali sojusznicy, kiedy słyszeli zapewnienia o powrocie Ameryki. Zresztą sam Biden rozpoczął dość tradycyjnie, w pierwszych miesiącach urzędowania, próbując - podobnie jak jego poprzednicy - może nie "resetu", ale pewnej normalizacji stosunków z Rosją - do czego miały prowadzić bilateralne rozmowy z Władimirem Putinem w Genewie.
Porażka
Wiarygodności nowej administracji nie dodało też wycofanie wojsk amerykańskich z Afganistanu. I o ile sama decyzja nie była zaskoczeniem - Biden od dawna chciał zakończenia wojny, a wyprowadzenie wojsk obiecywał także Donald Trump, to sposób przeprowadzenia operacji sprowokował falę krytyki. Amerykanie zaskoczyli sojuszników, chaotycznie ewakuowali swoich obywateli i jedynie część współpracujących z nimi Afgańczyków. Talibowie przejęli władzę w kraju w ciągu dosłownie kilku dni.
Ostatni amerykańscy żołnierze opuścili Afganistan 30 sierpnia 2021 roku. Tymczasem już 12 lipca Władimir Putin opublikował niesławny esej o rzekomej jedności Ukrainy i Rosji, który następnie rozdystrybuowano wśród rosyjskich żołnierzy. Wkrótce potem amerykańskie służby wywiadowcze zaczęły ostrzegać przed możliwą inwazją Rosji na Ukrainę. Tym razem jednak Amerykanie zachowali się inaczej niż w Afganistanie.
Nowe otwarcie
Zamiast zaskakiwać sojuszników, administracja dzieliła się danymi wywiadowczymi. W znakomitym i obszernym materiale dziennik "The Washington Post" opisywał jak Biały Dom jednocześnie próbował zapobiec konfliktowi - wysyłając do Moskwy byłego ambasadora w Rosji, a obecnie szefa CIA Willliama Burnsa, by ten przekazał, że Amerykanie o wszystkim wiedzą. Jednocześnie starał się uprzedzić sojuszników.
Pierwsze informacje Stany Zjednoczone miały udostępnić już w październiku 2021 roku podczas spotkania grupy G20 w Rzymie. Wkrótce potem, w listopadzie wizytę w kwaterze głównej NATO złożyła Avril Haines, dyrektorka National Intelligence, czyli Wywiadu Narodowego. Prezydent miał też zezwolić na dzielenie się możliwie wyczerpującymi informacjami z przedstawicielami mediów.
Zobacz także: "Nie wolno pozwolić, by ten kryzys się zmarnował". Polska musi wykorzystać dziejową szansę
Chodziło chociażby o pozbawienie Putina możliwości działania z zaskoczenia - Amerykanie, a także Brytyjczycy ostrzegali, że Moskwa może skorzystać z jakiejś prowokacji, na przykład sfingować "atak terrorystyczny" i oskarżyć o sprawstwo Ukraińców.
Polskie władze nie mogły nie mieć tych informacji. Wspomniana Avril Haines, podczas podróży do Europy w listopadzie, odwiedziła również Warszawę. Spotkała się tam z premierem, ministrami obrony i spraw wewnętrznych, a także przedstawicielami Kancelarii Prezydenta RP. Oficjalny komunikat, umieszczony na stronie Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, mówi, że "rozmowa odbyła się na prośbę strony amerykańskiej, a jej uczestnicy uzgodnili, że niezbędna jest bliska współpraca w zakresie bezpieczeństwa na wschodniej flance NATO".
Amerykańskie ostrzeżenie
Amerykańskie ostrzeżenia nasilały się z czasem, chociaż jednocześnie próbowano odwieźć Władimira Putina od rozpętania wojny. W połowie grudnia Rosja opublikowała listę żądań, które miały obniżyć temperaturę sporu, ale w rzeczywistości były prowokacją, niemożliwą do zaakceptowania przez Stany Zjednoczone.
Obok odgórnego zakazu wstępu Ukrainy do NATO, obejmowały one m.in. żądanie wycofania wszystkich żołnierzy i instalacji Sojuszu z terenu państw przyjętych do NATO po roku 1997 - w tym z Polski. Mimo to Biden odbywał kolejne rozmowy telefoniczne z Putinem jeszcze w lutym, na krótko przed inwazją. Jednocześnie amerykańskie władze zachęcały swoich obywateli do opuszczenia Ukrainy, ostrzegając, że nie będą w stanie ich ewakuować na wypadek rosyjskiej inwazji.
24 lutego stało się jasne, że apele o deeskalację okazały się nieskuteczne. Tragedia Ukrainy była jednocześnie potwierdzeniem amerykańskich przewidywań. A kolejne miesiące, kiedy Biały Dom wspierał Kijów nie tylko słowem, lecz przede wszystkim sprzętem wojskowym, dodatkowo przyczyniły się do odbudowy zaufania do Waszyngtonu. Hasło "America is back" przestało brzmieć jak polityczny slogan, a stało się adekwatnym opisem rzeczywistości.
Zmiana okoliczności
Prezydent i jego ludzie wykonali ogromną pracę, przekonując Amerykanów i państwa sojusznicze, że pomaganie Ukrainie jest nie tylko moralnie słuszne, ale też leży w ich interesie.
Dziś wciąż ok. 60 proc. Amerykanów chce wparcia Ukrainy w odzyskaniu utraconych terytoriów, nawet jeśli miałoby to trwać dłuższy czas. 30 proc. chce jak najszybszego zakończenia wojny, nawet kosztem koncesji terytorialnych na rzecz Rosji. Kolejne pakiety pomocowe przechodziły w Kongresie wyraźną, ponadpartyjną większością głosów. Liczne wizyty w Kijowie składali reprezentanci obu partii. Naprawdę nietrudno wyobrazić sobie rzeczywistość z innym prezydentem w roli głównej, w której Ukraina zostaje zaskoczona atakiem, Stany Zjednoczone udzielają tylko niewielkiej pomocy, Amerykanie w znacznej części przyjmują tłumaczenia Moskwy, a kraje europejskie ograniczają się do symbolicznych sankcji.
Za sukcesami Ukraińców stoi wiele czynników, przede wszystkim ich własne bohaterstwo. Ale bez pomocy Bidena Rosjanie już dawno byliby w Kijowie. W kolejnym roku wojny to wsparcie będzie jednak wystawione na próbę.
Przywódcy Republikanów zapewniają, że nie zmieniają zdania. Mitch McConnell, lider partii w Senacie, powtarzał zapewnienia o wsparciu dosłownie kilka dni temu - podczas dorocznej konferencji bezpieczeństwa w Monachium. Ale już potencjalny kandydat na przyszłego prezydenta USA - Donald Trump, ogłosił właśnie, że jeśli tylko wygra, zaprowadzi pokój w ciągu… 24 godzin, a wszystkich "podżegaczy wojennych" z Departamentu Stanu i Departamentu Obrony natychmiast zwolni.
Przekaz Trumpa skrojony jest pod wyborców, którzy nie widzą sensu w angażowaniu się w ten konflikt. A tych szczególnie dużo jest na prawicy - według sondażu Gallupa aż 41 proc. sympatyków Partii Republikańskiej chciałoby jak najszybszego zakończenia wojny, nawet kosztem ustępstw terytorialnych wobec Rosji, a 47 proc. uważa, że Stany Zjednoczone robią dla Ukrainy zbyt dużo.
Dla porównania wśród Demokratów te opinie podziela odpowiednio 16 i 10 proc. ankietowanych. Nie tylko Trump widzi sondaże i nie tylko on spróbuje wykorzystać je dla pozyskania poparcia. Istnieje zatem zagrożenie, że pomoc dla Ukrainy stanie się kolejną kwestią partyjną.
Wizyta Bidena w Kijowie oraz przemówienie w Warszawie skierowane były nie tylko do Ukraińców, czy Polaków, którym stawki tej wojny nie trzeba tłumaczyć, ale między innymi do sceptyków w USA. I do tych przywódców światowych, którzy podobnie jak Putin, liczą na to, że zaangażowanie Amerykanów da się przeczekać.
Tuż przed Bidenem do Europy przylecieli wiceprezydentka Kamala Harris i sekretarz stanu Antony Blinken. Harris, podczas mocnego przemówienia w Monachium, oświadczyła, że Rosjanie dokonują w Ukrainie zbrodni wojennych, za które należy rozliczyć tak sprawców, jak i ich dowódców. Ostrzegała także przed skutkami ewentualnego zaangażowania się Chin w ten konflikt.
- Wszelkie kroki ze strony Chin w celu udzielenia śmiercionośnego wsparcia Rosji byłyby nagradzaniem agresji, doprowadziłyby do dalszego zabijania i podważenia (międzynarodowego - red.) porządku opartego na zasadach - ostrzegła Harris.
Z kolei sekretarz stanu, tuż po rozmowach z Wang Yi (najwyższym przedstawicielem chińskiej dyplomacji), udzielił wywiadu, w którym oświadczył, że Chiny planują przekazanie wsparcia militarnego Rosji. I również ostrzegł, że taki krok będzie miał poważne konsekwencje.
To powtórzenie metody, którą Amerykanie zastosowali wobec Putina przed wybuchem wojny. Rok później równie otwarcie ostrzegają przed możliwym zaangażowaniem Chin i zapowiadają zdecydowaną reakcję. Wizytę Bidena trzeba interpretować, uwzględniając te okoliczności. Tym bardziej, że bezpośrednio po wizycie w Monachium, Wang Yi udał się do Moskwy, a dziennik "The Wall Street Journal" poinformował, że w najbliższych miesiącach może dojść do wizyty w stolicy Rosji prezydenta Xi Jinpinga.
Nowy wymiar wojny w Ukrainie
Ewentualne wsparcie Chin dla Moskwy otworzyłoby nowy wymiar wojny i uruchomiłoby dynamikę, której na razie nie sposób przewidzieć. Z jednej strony mogłoby zniechęcić część państw europejskich do dalszego wsparcia Ukrainy, przede wszystkim ze względu na ich silne powiązania gospodarcze z Pekinem. Z drugiej jednak, zapewne tylko umocniłoby wsparcie ze strony Stanów Zjednoczonych.
O ile bowiem część Republikanów nie widzi potrzeby zaangażowania w Ukrainie, o tyle konieczność zaostrzenia kursu wobec Pekinu popierają niemal wszyscy. Kiedy nad terytorium USA przelatywał chiński balon szpiegowski, Biden był oskarżany przez politycznych przeciwników o zbyt łagodną i spóźnioną reakcję. A zatem, gdyby Biały Dom - pod wpływem sygnałów ze strony Pekinu - zdecydował się ograniczyć pomoc dla Ukrainy, można przypuszczać, że ci sami Republikanie, którzy dziś chcą Ukrainę porzucić, oskarżaliby prezydenta o słabość i żądali zdecydowanych działań.
Wydaje się, że Biały Dom próbuje zapobiec takiej eskalacji, z wyprzedzeniem pokazując swoją determinację. Wizyta w Kijowie, o której zdecydowano się ostatecznie z dosłownie kilkudniowym wyprzedzeniem, w połączeniu z wypowiedziami najbliższych współpracowników prezydenta, to więcej niż wyraźny sygnał. Nie mamy jednak żadnej pewności, że sygnał ten wywoła pożądany skutek. W końcu Putin, mimo rozlicznych ostrzeżeń, i tak zdecydował się na atak.
Łukasz Pawłowski* dla Wirtualnej Polski
*Doktor socjologii, publicysta, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi "Podkast amerykański".