Ameryka stawia na siły specjalne. Śmierć żołnierzy ujawnia niewygodną prawdę
Amerykańscy specjalsi są niemal wszędzie i jest ich coraz więcej. W tym roku "operują" w 143 krajach na świecie. Na liście jest Polska. Dzięki nim politycy udają, że nie prowadzą wojen. Kłopotem są tylko okryte flagami trumny powracające zza granicy.
Czterech amerykańskich specjalsów zginęło niedawno podczas patrolu w Nigrze. Mało kto bez problemu wskaże ten kraj na mapie nie mówiąc już o zrozumieniu przyczyn toczącej się tam wojny. Sprawa trafiła na czołówki gazet przede wszystkim dlatego, że Donald Trump złożył kondolencje wdowie po jednym z zabitych w sposób, który zranił ją jeszcze bardziej. Kobieta powiedziała, że prezydent nie pamiętał nawet jego imienia.
Pierwszym amerykańskim żołnierzem zabitych podczas prezydentury Trumpa także był specjals. SEAL William „Ryan” Owens zginął podczas ataku na bazę terrorystów w Jemenie wkrótce po objęciu urzędu przez nowego gospodarza Białego Domu.
W ostatnich dniach w prasie pojawiła się informacja o wycofaniu ok. 400 żołnierzy amerykańskich z Syrii. Oficjalnie Waszyngton przyznaje się do 503 żołnierzy w tym kraju, a przecież operacji przeciwko ISIS nie kończy. Równocześnie Pentagon mówi o 1 720. Różnice można tłumaczyć na różne sposoby – od wymogów zapewnienia tajemnicy, poprzez płynność granic między Syrią a Irakiem, aż po bałagan, który nie raz był zarzucany Amerykanom.
Specjalsi są przepracowani
Dowództwo sił specjalnych SOCOM koordynujące operacje między innymi słynnej Delty, Sealów czy Rangersów, powstało w 1987 r. Momentem zwrotnym był początek wojny z islamistami z Al Kaidą 11 września 2001 r. Wtedy Amerykanie dysponowali 40 tys. specjalsów, z których niespełna 3 tys. służyło zagranicą. Teraz pod rozkazy SOCOM podlega 70 tys. ludzi, z czego ok. 8 tys. stale przebywa na misjach zagranicznych.
Zapotrzebowanie na operacje niekonwencjonalne cały czas rośnie. Dowódcy skarżą się, że operatorzy mają zaledwie sześć miesięcy przerwy pomiędzy półrocznymi misjami, a chcieliby, żeby odstęp między turami za granicą wynosił rok. Ponad połowa wszystkich żołnierzy amerykańskich sił specjalnych służy na Bliskim Wschodzie i w Azji Centralnej, ale najszybciej rośnie liczba specjalistów szkolonych i wysyłanych na misje w Afryce. Tam wycofuje się wielu islamistów z rozbitego Państwa Islamskiego.
Nasilające się spory między Kremlem a Zachodem powodują, że amerykańscy specjalsi trafili do niemal wszystkich krajów sąsiadujących z Rosją. Polska jest na liście państw, do których w tym roku trafili żołnierze SOCEUR czyli europejskiego dowództwa amerykańskich sił specjalnych. W naszym przypadku są to przede wszystkim misje szkoleniowe.
Obama udawał, że kończy wojny
Siły specjalne są wyjątkowo wygodnym narzędziem w rękach gospodarzy Białego Domu. Prezydent Barack Obama obiecywał zakończyć wojny prowadzone przez Amerykę i dlatego w ciągu swoich dwóch kadencji zmniejszył liczbę regularnych sił zbrojnych w strefach konfliktu ze 150 tys. do 14 tys. Nie oznacza to jednak, że Amerykanie przestali walczyć i ginąć w Iraku czy Afganistanie. Obama podniósł roczny budżet SOCOM do 10,4 mld. dolarów a liczbę specjalsów zwiększył o ok. 15 tys. ludzi.
Siły specjalne mogą poszczycić się skutecznością, choć duża część operacji pozostaje tajemnicą. Dzięki nim ujęto lub zabito wielu terrorystów na całym świecie. Najsłynniejszą operacją ostatnich lat było zabicie Osamy Bin Ladena, lidera Al Kaidy, podczas rajdu SEAL-sów na jego kryjówkę w Pakistanie.
SOCOM chwali się, że amerykańscy specjalsi uczą się lokalnych języków i stają się specjalistami w dziedzinach pozwalających przetrwać i pomagać ludziom w najodleglejszych częściach świata. Wśród kursów oferowanych przez SOCOM jest, na przykład, hodowla zwierząt czy uprawa roślin w trudnych warunkach.
Dzięki wykorzystaniu sił specjalsów Waszyngton może prowadzić wygodną grę pozorów tłumacząc, że Amerykanie nie są obecni w strefie konfliktu, bo przecież nie robią nic ponad szkolenie lokalnych armii czy zbieranie informacji. Tę manipulację od czasu do czasu obnażają trumny przywożone z Afganistanu czy Somalii. Oczywiście ofiar jest nieporównanie mniej niż w przypadku wojen prowadzonych przez siły konwencjonalne. Ten argument zawsze trafia do wyborców.