HistoriaAbsurdy propagandy XX wieku

Absurdy propagandy XX wieku

Cudowna marchewka, śmiertelnie groźna marihuana i mit boskiego przywódcy - decydenci, którzy zdają sobie sprawę z potęgi propagandy, są w stanie nie tylko wykorzystać do niej nawet najbardziej absurdalne zagadnienia, ale także sprawić, że szerokie rzesze ludzi uwierzą w niedorzeczny przekaz. W artykule dla Wirtualnej Polski Michał Staniul przeanalizował kilka przypadków, które z całą mocą ukazują, jak ogromną siłę miała propaganda w XX wieku.

Absurdy propagandy XX wieku
Źródło zdjęć: © AFP

Niewiele słów zrobiło w XX wieku większą karierę niż “propaganda”. Jeszcze mniej okryło się równie złą sławą. Choć termin ten używany był od stuleci (po raz pierwszy sięgnął po niego w 1622 roku papież Grzegorz XIII), dopiero naziści uczynili go ostatecznym synonimem podstępnych kłamstw i fałszu. Adolf Hitler wierzył, że to odpowiednia manipulacja informacjami - skierowana tak we własną publikę, jak i niemieckich żołnierzy - była kluczem do zwycięstwa państw Ententy w I wojnie światowej. “Niemcom nie udało się dostrzec w propagandzie broni pierwszego sortu, podczas gdy Brytyjczycy używali jej z wielką biegłością i pomyślunkiem”, pisał w "Mein Kampf". NSDAP nie miała zamiaru popełniać tego samego błędu. Potęgę manipulacji opinią publiczną rozumieli też przywódcy innych totalitarnych reżimów. Z dużą swobodą sięgały po nią także demokratyczne rządy.

Nie ma wątpliwości, że XX-wieczna propaganda zapisała się w historii przede wszystkim jako przepełniony agresją i niecnymi intencjami festiwal kalumnii, oskarżeń i szczucia przeciwko prawdziwym i domniemanym wrogom: Ormianom, Żydom, Tutsim, komunistom, kapitalistom i wszystkim tym, którzy stali - lub mogli stać - po drugiej stronie barykady. W delikatniejszej odmianie wzywała do mobilizacji i wytężonej pracy lub przestrzegała przed rzekomymi zagrożeniami. Czasami była subtelna i wyrachowana, balansując na granicy prawdy i łgarstwa; co najmniej równie często nie próbowała jednak nawet ukrywać swojego agitatorskiego charakteru. Metody były różne, ale nierzadko ocierały się o absurd. I to nie tylko w wykonaniu aparatów stworzonych przez Lenina, Goebbelsa lub Mao Zedonga.

Metoda pierwsza: na odrazę

Czy pracował w służbie ochrony kolei, czy też w Biurze ds. Prohibicji - Harry J. Anslinger zawsze wyróżniał się zaangażowaniem. Jedni powiedzieliby, że był sumiennym profesjonalistą. Inni nazwaliby go obsesyjnym służbistą. Jedno jest pewne: gdy w 1930 roku objął pozycję dyrektora amerykańskiego Biura ds. Narkotyków (FBN), energii mu nie brakowało. Heroina i kokaina zostały już kilkanaście lat wcześniej zakazane w USA, ale moralista Anslinger szybko znalazł nowego wroga: marihuanę. Na główny oręż obrał propagandę..

WeedWatch

Cel kampanii był prosty: publika miała poczuć obrzydzenie, a przede wszystkich strach przed kannabisem. Drukowane na potęgę plakaty i ulotki przekonywały, że palenie marihuany prowadzi do rozwiązłości, agresji, a nawet szaleństwa. “Dziwaczne orgie, dzikie prywatki i rozbudzone namiętności” - takie, według jednej z broszurek, były konsekwencje obcowania z liśćmi konopi. Przekaz informacji kierowano na konkretną grupę: konserwatywną klasę średnią.

Biuro ds. Narkotyków przestrzegało, że pod wpływem "diabelskiego zioła" Murzyni rzucają się na białe kobiety, a nastolatki z dobrych domów chętnie wplątują się w międzyrasowe romanse. W księgarniach regularnie ukazywały się wydawane przez FBN opowiadania o duszach wykolejonych przez marihuanę. "Chłopiec ze skrętem: wstrząsająca historia nastoletniego narkomana", zapowiadała okładka jednej z nich. Podobne przesłanie skrywało się w kiczowatych czarno-białych filmach w stylu "Marijuana Girl". Prasa bezkrytycznie cytowała każdą wypowiedź Anslingera. - W niektórych okręgach zamieszkanych przez Latynosów, Filipińczyków, Hiszpanów i Czarnych, połowę przestępstw przypisuje się marihuanowemu szaleństwu. Doktor Lee Rice z San Antonio donosi, że w wypadku Meksykanów do 80 proc. morderstw dochodzi po zażyciu tego narkotyku- mówił na łamach "The Christian Century".

Propaganda odniosła pożądany skutek: w 1937 roku marihuana (celowo zapisywana w trakcie kampanii jako "marijuana", by jeszcze mocniej powiązać ją z Latynosami) została całkowicie zdelegalizowana przez amerykański Kongres.

DEA

Z czego wynikała determinacja Anslingera? Być może, jak często przekonywał, rzeczywiście chodziło o wartości i chęć ochrony (białej) młodzieży. Możliwe, że powodem był jego nieskrywany rasizm. Ale motywem mogła być też po prostu pragmatyczna kalkulacja. Biuro ds. Narkotyków dysponowało wstępnie budżetem o wysokości zaledwie 100 tys. dolarów. Wielu kongresmenów uważało, że jest całkowicie zbędne. Anslinger musiał znaleźć sposób, by uzasadnić istnienie swojego urzędu. Rozpętując medialną burzę wokół marihuany, udało mu się nie tylko zwiększyć polityczny ciężar FBN, ale i rozsławić własne nazwisko. W wysiłkach tych ochoczo pomagali mu potentaci z branży tekstylnej i papierniczej (m.in. William Randolph Hearst - magnat prasowy i właściciel dzienników przedrukowujących propagandę Biura), którzy obawiali się zdobywającej popularność technologii odzyskiwania włókien z łodyg konopi. Całkowity zakaz uprawy tej rośliny był im bardzo na rękę.

Podczas gdy na czele innych agencji co rusz zasiadali nowi dyrektorzy, Anslinger utrzymał się na stołku aż do 1962 roku. Na emeryturę przeszedł w wieku 70 lat. Jego dziedzictwem była doktryna antynarkotykowa, która jeszcze do niedawna na prawie całym świecie zamiast na walce z przyczynami i leczeniu skutków narkomanii skupiała się surowym karaniu konsumentów.

Metoda druga: na fortel

Co wspólnego mają marchewki i wojna? Na pozór - nic. Brytyjska propaganda z czasów II wojny światowej przekonywała wszakże, że jest zupełnie inaczej.

Gdy w 1940 roku Niemcy zaczęli bombardować Wielką Brytanię, rząd w Londynie wydał krótkie polecenie: po zmierzchu, wszyscy obywatele muszą gasić światła i szczelnie zasłaniać okna. Całkowite zaciemnienie miast miało utrudnić zadanie grasującym po niebie pilotom Luftwaffe. Tak też się stało - zdezorientowani napastnicy nierzadko gubili się w mroku, który spowijał Wyspy. Ale chociaż niemieccy dowódcy wiedzieli, że nocne loty nad Dover czy Londynem będą ryzykowne, coś się nie zgadzało: obrońcy zestrzeliwali znacznie więcej samolotów, niż zakładały najgorsze scenariusze. Skąd taka skuteczność? Odpowiedzi udzieliły plakaty, które zawisły wkrótce na angielskich słupach i budynkach: Brytyjczycy po prostu mieli lepszy wzrok. Dlaczego? Ponieważ jedli dużo marchewek.

Zawarta w marchewkach witamina A korzystnie wpływa na zdrowie oczu - to fakt. Kampania wdrożona w 1940 roku przez brytyjskie Ministerstwo Informacji posuwała się jednak znacznie dalej: warzywna dieta miała dawać pilotom RAF-u niezwykłą zdolność widzenia w ciemnościach. Lokalne gazety opisywały sylwetkę Johna “Kocie Oczy” Cunninghama, który swoich 20 nocnych trafień zawdzięczał właśnie cudownym właściwościom marchewek. “Widzenie w ciemnościach może być kwestią życia lub śmierci”, przekonywał z kolei jeden z rozprowadzanych wśród ludności rysunków.

Flickr.com/US National Archives Bot.

John Cunningham nie był fikcyjną postacią, a jego podniebne dokonania rzeczywiście robiły wrażenie. Sęk w tym, że pierwszego - i każdego kolejnego - samolotu nie zestrzelił dzięki naturalnej noktowizji, lecz przy pomocy skonstruowanego przez brytyjskich naukowców systemu obrony radarowej. Dopracowana rok wcześniej technologia pozwalała RAF-owi na skuteczne i szybkie wykrywanie jednostek Luftwaffe niemal w każdych warunkach, co przekładało się na ogromną przewagę podczas potyczek w nocy.

Brytyjczycy dysponowali znacznie nowocześniejszym radarem niż Niemcy; utrzymanie jego istnienia w tajemnicy przed wrogiem było więc dla Londynu absolutnym priorytetem. “Marchewkowa kampania” miała posłużyć jako zasłona dymna. Czy faktycznie była w stanie zwieść niemieckich generałów? Raczej nie - wywiad III Rzeszy posiadał już informacje o brytyjskim wynalazku, lecz nie doceniał jego znaczenia. Wiadomo za to, że w magiczne zalety marchewek mocno uwierzyli sami Brytyjczycy - do dzisiaj jest to jeden z najpopularniejszych zdrowotnych mitów na Wyspach.

Metoda trzecia: na wszechobecność

Afryka przez długi czas była w historii propagandy co najwyżej podmiotem. Kolonialne potęgi sięgały różnych metod, by uzasadnić - lub usprawiedliwić - wydatki i okrucieństwa popełniane w trakcie “wyścigu o Afrykę”. Obrazy i prasowe artykuły bez przerwy mówiły więc o potrzebie ucywilizowania “Czarnego Lądu” i jego dzikich mieszkańców, zasypywały publikę poruszającymi historiami o barbarzyństwie nieoświeconych ludów, a nierzadko przekonywały ją także o niewyobrażalnych - i niewykorzystanych - bogactwach skrywanych przez kontynent. Propaganda działała. Zachodni obywatele nie tylko nie sprzeciwiali się, ale wręcz oczekiwali od swoich władców zamorskich podbojów.

Wraz z końcem II wojny światowej sytuacja diametralnie się zmieniła. Kontrola białych nad Afryką słabła, a miejscowe ruchy wyzwoleńcze zaczęły z powodzeniem stosować własne propagandowe hasła i symbolikę. Ich głównym celem było rozbudzenie tożsamości narodowej wśród Afrykanów i wzniecenie buntu przeciwko ciemiężycielom.

Gdy większość kontynentu uzyskała niepodległość, afrykańskiej propagandzie przypadła inna rola: miała pomóc utrzymać się u sterów nowej generacji satrapów. Żaden z nich nie opanował sztuki manipulacji lepiej niż Mobutu.

Gdy w 1965 roku przeprowadzał (drugi już) zamach stanu w Demokratycznej Republice Konga, Joseph-Desire Mobutu kreował się na bohatera z konieczności: skromnego oficera, który musi przejąć władzę, by uratować naród od kolejnej wojny domowej, w jaką niechybnie wpędziliby go cywilni politycy. Mając kilka lat pracy dziennikarskiej za sobą, młody przywódca doskonale rozumiał, jak istotna jest odpowiednia narracja. Jego reżim niemal natychmiast wymazał z oficjalnej historii pierwszego kongijskiego premiera Patrice’a Lumumbę (dwie dekady później, po rozbracie z USA, dyktator “wskrzesi” go jako symbol walki z kolonializmem) i zabrał się za stawienia fundamentów pod własną ideologię: mobutyzm. Choć trzonem tej doktryny miała być duma z afrykańskich korzeni Kongijczyków, w rzeczywistości jej bazę stanowił kult jednostki - samego satrapy.

Wikimedia Commons

Wizerunek władcy widniał na banknotach, ulicznych plakatach i muralach, zdobił spinki wpinane w szkolne mundurki, łaty na garniturach oraz ściany w urzędach. Otoczona chmurami twarz Mobutu pojawiała się przed każdym wydaniem dziennika telewizyjnego, a prasa z ogromną czcią przytaczała wszystkie słowa "ojca narodu". Do czołobicia gromadnie przyłączali się też artyści. Przed wyborami w 1984 roku popularny muzyk Franco ułożył 19-minutową pieśń na cześć przywódcy. - Odrzucamy hipokryzję, odrzucamy niewdzięczność. Kto zaopiekuje się tym krajem, jeśli nie Mobutu, no kto? - śpiewał. Utwór nagrano dwustronnie na kasetach, które rozdawano za darmo w całym państwie; nieustannie puszczano go - od początku do końca! - również w radiu. Jak na ironię, dyktator był w tym głosowaniu jedynym kandydatem.

W oficjalnej propagandzie Mobutu Sese Seko (takie imię przyjął po ogłoszeniu "afrykanizacji" Konga przemianowanego na Zair) stawał się nieziemską figurą, która miała łączyć obywateli mocniej niż więzi plemienne czy religia. - Bóg zesłał nam wielkiego proroka, który jest naszym wyzwolicielem. Nasz kościół to MRP (rządząca partia - przyp.), a jego kapłan to Mobutu. Szanujemy go tak, jak szanuje się papieża, mobutyzm jest naszą wiarą. To dlatego krzyże muszą zostać zastąpione przez obrazy naszego mesjasza - tłumaczył rodakom w czasie jednego z wieców szef zairskiego MSW Engulu Baanga Mpongo.

Poza rzekomym jednoczeniem narodu, wyniesienie Mobutu do boskiego statusu spełniało także inną funkcję: gwarantowało przywódcy i jego ludziom całkowitą bezkarność. Szacuje się, że w trakcie swych 32-letnich rządów dyktator ukradł ze skarbu państwa równowartość ponad 5 mld dolarów. Nie musiał się z tego nigdy tłumaczyć: Boga wszak nikt nie rozlicza.

Michał Staniul dla Wirtualnej Polski
Zobacz również - Współczesna wojna propagandowa Kremla:
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)