ŚwiatA imię jego: czterdzieści i cztery

A imię jego: czterdzieści i cztery

Amerykanie wybrali swojego 44. prezydenta. I nawet jeśli wciąż nie wiadomo, kto nim został, to wiadomo, że Ameryka będzie inna. Rozkręca się światowy kryzys, Rosja grozi zimną wojną, Iran i Korea Północna pracują nad arsenałami jądrowymi, trwają konflikty w Iraku i Afganistanie.

A imię jego: czterdzieści i cztery
Źródło zdjęć: © AFP

06.11.2008 | aktual.: 06.11.2008 08:45

Kampania była więc wyjątkowo ostra, a podziały między stronami – wyjątkowo głębokie. To już nie tylko polityka, to prawie mesjanizm. Co gorsze: zwycięstwo Obamy czy triumf McCaina? Przeczytaj, co straciliśmy, gdy Ameryka wybrała jednego z nich.

AMERYKA bez OBAMY – będzie piekielnie trudno

Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy tu wchodzicie” – tak 700 lat temu pisał Dante, rozpoczynając opis piekieł w „Boskiej komedii”. Dziś pewnie tak wyobrażałby sobie Amerykę po porażce Baracka Obamy. W piekle znajdzie się Waszyngton, gdzie zdominowany przez Demokratów Kongres będzie się ścierał z republikańskim prezydentem Johnem McCainem. Co z tego, że współpraca konkurencyjnych sił politycznych zazwyczaj wychodziła Amerykanom lepiej niż nam? W stanie kryzysu gospodarczego wszelkie niesnaski między Kapitolem a Białym Domem będą tylko pogłębiać desperację obywateli sfrustrowanych niewydolnością polityków. Rynek, który już od września tkwi w piekle, może się osunąć w jeszcze głębsze jego kręgi, bo kryzys na Wall Street zaczął się od utraty zaufania, a widmo recesji karmi się brakiem nadziei na wyjście z impasu. Ekonomia szuka odpowiedzi na pytanie, co począć z załamaniem pewnej formuły kapitalizmu. Ameryka potrzebuje scalenia tkanki społecznej, zarzucenia ideologicznych sporów; musi rzucić wszystkie ręce na
pokład z wiarą, że coś z tego wyjdzie. Taką wiarę mógł dać tylko Obama, jak niegdyś Franklin Roosevelt i Ronald Reagan. Nadzieja i wola przeprowadzenia głębokich zmian były ich politycznym kapitałem. Ameryka mogła z czasem odcinać od niego kupony.

Obama miał lepszy sposób na walkę z kryzysem. To prawda, że trudno tu o sprawdzoną receptę, ale z pewnością nie jest nią redukcja podatków, którą planuje McCain. Kiedyś, gdy był jeszcze przewrotnym, niezależnym senatorem, głosował przeciw projektowi cięcia podatków George’a W. Busha. Teraz, gdy spada wartość aktywów i towarów, gdy Amerykanie tracą oszczędności i gdy zamiera popyt, obniżka podatków tym bardziej nie wystarczy, by pobudzić gospodarkę. Potrzebne jest rozwiązanie systemowe dla finansów oraz program, który powstrzyma wzrost bezrobocia, położy kres fali bankructw i wleje do systemu porcję gotówki. Co ważniejsze, stworzy mechanizm nadzoru, który sprawi, że instytucje finansowe, zamiast trzymać pieniądze pod materacem, znowu zaczną udzielać kredytów. Na pewno nie skłoni ich do tego obniżenie podatków.

Ustabilizowanie amerykańskiej i światowej gospodarki to przedsięwzięcie wymagające wielkiej mądrości, rozmachu i międzynarodowej współpracy. Barack Obama, którego otaczają znakomici doradcy, mógł do takiego projektu włączyć Lawrence’a Summersa, sekretarza skarbu w administracji Billa Clintona, Warrena Buffetta, który jako jedyny wciąż zarabia na giełdzie, Timothy’ego Geithnera, jednego z szefów Fed, i swego głównego doradcę Paula Volckera, poprzednika Alana Greenspana. Z takim sztabem i zdolnością do przedkładania rozsądku nad ideologię Obama miał szansę wyprowadzić Amerykę z kryzysu i zmniejszyć jej społeczne podziały.

Program Obamy zakładał odciążenie podatkowe rodzin mniej zamożnych oraz małych i średnich firm. Większymi podatkami Obama zamierzał obłożyć najlepiej zarabiających Amerykanów. Proponował też rabaty podatkowe dla firm tworzących miejsca pracy. Nacisk, jaki chciał położyć na edukację i wyrównanie szans na tym polu, miał wymiar tyleż społeczny i cywilizacyjny, ile ekonomiczny. Tam, gdzie miejsca pracy zanikają ze względów technologicznych, szanse miały osoby wykształcone, zdolne do pracy w innych sektorach niż sama produkcja. Niskie podatki nie dadzą pracy ludziom w Denver, gdzie do szczętu marnieje przemysł samochodowy. Lukę po nim można zapełnić tylko dzięki innowacjom i dawkom intelektualnego kapitału.

Obama dawał nadzieję na reformy ekonomiczne. Jego otwartość i kompetencje doradców dobrze wróżyły takim projektom jak Bretton Woods II, międzynarodowej konferencji mającej ustalić nowe ramy globalnej współpracy finansowej i gospodarczej. Pierwsze spotkanie w Bretton Woods w 1944 roku stworzyło podstawy powojennego systemu monetarnego i powołało do życia takie instytucje jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Teraz, tak jak wtedy, ekonomiści poszukują nowego, bezpiecznego modelu ekonomii. Reforma nie może się ograniczyć do podatkowej mantry McCaina. Głosując za pakietem Paulsona, on sam dał dowód wiary w konieczność interwencji państwa na rynkach finansowych. Nie sposób więc teraz uwierzyć, że McCain ma wizję uzdrowienia gospodarki. Jego obóz powtarza jak zaklęcie stare recepty na deregulację rynku, bo nie ma innych pomysłów. Obama mógł dać Ameryce szansę na reformy, a inwestorom i ciułaczom na świecie – nadzieję, że w globalny zastój wkroczy amerykańska kawaleria gospodarcza.

Obama miał lepszy pomysł na politykę zagraniczną USA. Chciał zerwać z Bushowską neokonserwatywną arogancją. Rozmawiać z sojusznikami jak równy z równym. A wobec oponentów stosować soft power – miękką, kulturową, cywilizacyjną siłę gospodarczą w miejsce militarnej. Zamiast rozważać jednostronne działania wobec państw, które pracują nad pozyskaniem broni jądrowej, wolał współpracować. Skłonny był nawet do wysiłków dyplomatycznych wobec wrogich reżimów – jeśli spełniłyby pewne warunki wstępne i szukały pokojowych rozwiązań. Zachód stanął wobec nowych konkurentów – musi liczyć się nie tylko z Chinami, Indiami i Rosją, ale też Brazylią czy RPA. Jeżeli Ameryka ma zachować rolę oświeconego lidera, musi zrzucić z siebie odium pozostałe po Guantanamo i torturach w Abu Ghraib, bo takie epizody „wojny z terrorem” odebrały jej autorytet. McCainowi trudno będzie go przywrócić. Obamie byłoby o wiele łatwiej, bo w polityce międzynarodowej zamierzał odegrać rolę inteligentnego reżysera, rezygnując z image’u szeryfa. Świat
dawał Obamie wotum zaufania, na które nie może liczyć John McCain. Jakkolwiek odcinałby się od błędów Busha, on i jego partia postrzegani będą jako kontynuatorzy skompromitowanej linii politycznej.

Nadzieja na nowe rozdanie w dyplomacji mogła na przykład zmobilizować liczne państwa do zamrożenia bankowych aktywów Iranu oraz faktycznego ograniczenia handlu z Teheranem, a to byłoby podstawą do negocjacji z reżimem na nowych warunkach. Wywarcie presji na Iran wymaga współpracy z Rosją, ale Waszyngton nie musiałby tak desperacko o nią zabiegać, gdyby jego porozumienie z resztą partnerów było lepszej próby.

Dominique Moisi napisał na śledzącym amerykańską politykę portalu RealClearPolitics.com, że ze zwycięstwa McCaina ucieszą się chińscy komuniści. „Elity w Pekinie stawiały na McCaina” – twierdzi francuski politolog, przekonując, że po wpadkach administracji Busha Amerykanom coraz trudniej było krytykować władze Państwa Środka za łamanie praw człowieka i ograniczanie demokracji. Ameryka wydaje się liderem zużytym i otoczonym niechęcią na przemian z wrogością. McCain nie doda jej wiarygodności, nie skupi wokół siebie oddanych akolitów, którzy na rosnącą potęgę Chin czy Rosji patrzą z niepokojem. Obama miał na to wszelkie szanse.

I tak nie będzie tarczy dla Polski. O losach budżetu na ten projekt przesądził już kryzys finansowy. Stanów Zjednoczonych na razie nie stać na realizację tego pomysłu. Republikanie byli mu co prawda bardziej przychylni niż Demokraci, ale mając do wyboru ratowanie własnej gospodarki lub finansowanie niesprawdzonego technicznie projektu, każdy prezydent USA wybierze to pierwsze. Republikanie tak jak Demokraci muszą też zabiegać o wyrozumiałość Rosji w sprawie tarczy – niedawno odbyło się pod Helsinkami na wpół tajne spotkanie amerykańskich i rosyjskich dowódców wojskowych. Zapewne nie tylko grali w golfa, ale także szukali kompromisu. Kto liczył na to, że już sam projekt tarczy gwarantuje nam pomoc USA przy jakimkolwiek zagrożeniu, to się rozczarował. Ktokolwiek liczył na to, że co zepsuł jeden Republikanin, naprawi drugi, też się rozczaruje. A biorąc pod uwagę to, jak bardzo świat kibicował Obamie, rozczarowanych będzie wielu.

– Marta Fita-Czuchnowska, Waszyngton

AMERYKA bez MCCAINA Przegrał fachowiec, wygrał piękniś

Od czasów ronalda reagana nie było tak dobrego kandydata jak John McCain. Jednak zamiast niego w gabinecie owalnym zasiądzie polityk, który łączy w sobie miałkość Aleksandra Kwaśniewskiego, poglądy Piotra Ikonowicza i doświadczenie międzynarodowe Grzegorza Napieralskiego. Wysportowany Barack Obama w ciągu dwóch lat kampanii stał się gwiazdą popkultury. Tylko że wybory na prezydenta USA nie są konkursem piękności. Ich zwycięzca przejmuje dowodzenie nad wciąż najpotężniejszym krajem świata. Trudno byłoby wyobrazić sobie lepszego kandydata na to stanowisko niż Republikanin John McCain.

McCain to odruchowy wolnorynkowiec. Wybrawszy Obamę, Amerykanie powoli mogą się przyzwyczajać do życia w kryzysie przez następną dekadę. O ile obaj kandydaci poparli państwową pomoc dla banków, o tyle recepta Demokraty na wyjście z zapaści ( „To nie jest czas, żeby martwić się o deficyt budżetowy”) jest prostym przepisem na wieloletnią recesję. Obama uważa, że gospodarkę uda się znów rozpędzić, dając ludziom pieniądze i napędzając konsumpcję. Ale w ten sposób Obama napędzi również inflację, która zje cały rozwój. McCain miał znacznie lepszą receptę na kryzys. Chciał obniżyć podatki od zysków kapitałowych oraz obciąć stawki podatkowe dla przedsiębiorstw. Te zmiany zachęciłyby przedsiębiorców do inwestowania, bo większa część zysków z tych inwestycji pozostałaby w ich kieszeniach. Inwestycje te podniosłyby produktywność pracowników, a co za tym idzie, ich zarobki. Sprezentowane pieniądze z zasady łatwo i głupio się rozchodzą. Natomiast każdy dwa razy się zastanowi przed wydaniem ciężko zarobionego dolara, a
być może nawet go zainwestuje. Zgoda, że ten program McCaina nie przyniósłby natychmiastowych rezultatów. Ale wybory prezydenckie to nie jest konkurs piękności. Tu liczy się również, jak kandydatka będzie wyglądać za 10 lat.

Imponował doświadczeniem, Obama to żółtodziób. Być może już za dwa lata nie będzie śladu po kryzysie finansowym. Nie ma natomiast najmniejszych szans, aby w tym czasie zniknęły międzynarodowe problemy USA: dwie wojny w Azji, „wzbogacający się” Iran, rozsypujący się Pakistan, a na dodatek Rosja i Chiny. Czy z takim bałaganem poradzi sobie Obama, którego najważniejszym doświadczeniem kierowniczym było zarządzanie uniwersyteckim magazynem prawniczym? Trudno dziś w USA o lepszego specjalistę od bezpieczeństwa międzynarodowego niż McCain. Obama w swojej karierze przeszedł dotychczas już dwa testy z polityki międzynarodowej. Oba oblał. Pierwszym z nich była ubiegłoroczna decyzja Białego Domu o wysłaniu dodatkowych wojsk do Iraku. Demokrata od początku był temu przeciwny i zapowiadał, że „jeśli zostanie prezydentem, to natychmiast wycofa amerykańską armię”. Tymczasem zwiększenie liczby żołnierzy – za czym od początku optował McCain – okazało się sukcesem. Dziś Irak jest na tyle stabilny, że irackie władze są już
pewne, iż same sobie poradzą. Gdyby Waszyngton zrealizował Obamowski plan natychmiastowej ewakuacji, Irak miałby wszelkie szanse, by stać się dla Amerykanów drugim Wietnamem.

Drugim testem dla Obamy była Gruzja. Zareagował w typowy dla siebie sposób: pełnym przejęcia głosem zrównał moralnie obie strony i zaapelował o wzajemne poszanowanie. Dopiero po konsultacjach z doradcami zmienił zdanie. McCain nie musiał się nikogo radzić, aby wskazać Rosję jako prawdziwego agresora.

Efektem obu oblanych testów jest to, że Obama przejmuje od McCaina pomysły na politykę zagraniczną: coraz dalej przesuwa datę wycofania się z Iraku, coraz rzadziej mówi o rozmowach z Iranem i coraz ostrożniej wypowiada się o przyjaźni z Chinami. Obama po prostu próbuje podrobić politykę McCaina – tylko że podróbki są zawsze gorsze od oryginałów. Zachowanie Obamy w sprawie- Gruzji pokazuje również, że McCain jako prezydent byłby lepszym rozwiązaniem dla Polski. Nie tylko dlatego, że zapowiedział zniesienie wiz dla Polski. McCain nie musiałby konsultować z doradcami stanowiska w przypadku nadlatujących ze wschodu rakiet wycelowanych w zbudowany w Polsce system obrony antyrakietowej. Dla Obamy nasz region Europy jest nieistotny. Przy jego stosunku do obrony antyrakietowej żadna tarcza w Polsce i Czechach nie powstanie. Możemy być tego niemal pewni, bo takie jest stanowisko Partii Demokratycznej, a Obama (co pokazały senackie głosowania) nigdy nie wychyla się z partyjnego szeregu. Okazał się jednym z najbardziej
lewicowych senatorów i z zasady nie popierał ponadpartyjnych inicjatyw.

McCain nie miał problemów z ideologią, nie musiał nikogo pytać, jakie ma mieć poglądy. Dlatego dziś wśród Republikanów uważany jest za outsidera. Wbrew swojej partii zamierzał zamknąć więzienie w Guantanamo, wprowadzić zakaz stosowania tortur i doprowadzić do zalegalizowania pobytu 12 milionów imigrantów w USA. Obama podczas kampanii bał się nawet wspomnieć o kontrowersyjnych, ale fundamentalnych priorytetach swojej partii – aby tylko nie zniechęcić centrowych wyborców. Unikał takich tematów jak małżeństwa homoseksualne czy ograniczenie prawa do posiadania broni. Dlaczego? Bo on startował w konkursie piękności, a nie w wyborach do Białego Domu.

Nie da się jednak ukryć, że McCain, choć byłby najlepszym prezydentem od czasów Reagana, nie byłby w stanie zrealizować swojego programu. Bo nawet gdyby wygrał, nie poradziłby sobie z silnie demokratycznym Kongresem: sondaże przedwyborcze zapowiadały klęskę Republikanów. Ale i w takim przypadku McCain byłby najlepszym wyborem. Demokrata, jak już wyżej zostało wykazane, nie jest w stanie przeciwstawić się swojej partii, a zasada wzajemnego ograniczania się trzech władz jest fundamentem amerykańskiego systemu politycznego. Utrata tej równowagi to koszmar śniący się wszystkim politologom w USA.

Obama ma urodę. McCain – osobowość. W październiku McCain wystąpił na wiecu wyborczym w Minnesocie. Jeden z wyborców przyznał, że jest przerażony perspektywą prezydentury Obamy. McCain wziął od niego mikrofon i powiedział: „Chcę być prezydentem USA i oczywiście nie chcę, aby został nim senator Obama. Ale muszę wam powiedzieć, że on jest przyzwoitym człowiekiem i nie powinniście się go obawiać, jeśli zostanie prezydentem”. Sala zaczęła buczeć. Chwilę później zwolenniczka Republikanina łamiącym się głosem przyznała: „Nie ufam Obamie. On jest Arabem”. McCain przerwał i zaprotestował: „Nie, proszę pani. On jest przyzwoitym, rodzinnym człowiekiem, z którym akurat nie zgadzam się w kilku fundamentalnych sprawach. Nic więcej”. Sala zaczęła gwizdać. „Chcę wygrać te wybory, ale musimy zachować szacunek dla naszego przeciwnika. Podziwiam senatora Obamę i do końca będę go szanował” – skończył McCain, ledwo przekrzykując oburzony tłum.

Czy Obamę byłoby stać na podobne zachowanie? Wątpliwe. Przecież on startował w konkursie piękności.

– Łukasz Wójcik

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)