Życie kierowcy Ubera/Bolta. Polskie miasta nie są przystosowane do jazdy samochodem [#zyciedrivera odc. 4/5]

Dlaczego trafia się do Ubera, Bolta albo innej tego typu firmy? Powód jest prosty: trzeba szybko zarobić jakieś pieniądze. Albo dorobić do lichej pensji. Bolt czy inny Uber wydaje się najprostszym możliwym rozwiązaniem. Przecież masz prawo jazdy i jesteś świetnym kierowcą i znasz miasto, prawda? Nic z tego. Ulice od razu to weryfikują.

Życie kierowcy Ubera/Bolta. Polskie miasta nie są przystosowane do jazdy samochodem [#zyciedrivera odc. 4/5]
Źródło zdjęć: © Archiwum prywatne | Tomek Bodył
Tomasz Bodył

Uber, Bolt (wcześniej Taxify), Free Now i inne tego typu firmy pojawiły się na ulicach największych polskich miast stosunkowo niedawno. Ich działalność cały czas wzbudza kontrowersje. Nasz dziennikarz Tomek Bodył zatrudnił się na kilka miesięcy w firmie wożącej pasażerów w barwach jednej z tych aplikacji w Lublinie. Pod hasłem #zyciedrivera publikujemy w pięciu odcinkach jego opowieść o tej pracy. Dziś zapraszamy na odcinek czwarty.

Pierwszy odcinek przeczytacie tutaj:

Praca kierowcy Ubera/Bolta. Jesteś dobry? Tak ci się tylko wydaje

To trochę jak z gotowaniem. Pewnie bez problemu dasz sobie radę z obiadem dla siebie czy rodziny. A teraz wyobraź sobie, że musisz przygotować jedzenie na wesele na sto osób. No właśnie, niby gotowanie to samo, ale jednak skala zupełnie inna i zupełnie inaczej trzeba się do tego zabrać.

Ustalmy jedno: polskie miasta są absolutnie nieprzyjazne dla kierowców. Na ulicach pełno jest wystających słupków, prętów, barierek, które oddzielają nic od niczego, absurdalnie wysokich krawężników, betonowych donic, które nigdy nie widziały zieleni. Oczywiście wszystko to znajduje się poniżej linii wzroku kierowcy, który zaczyna podejrzewać, że te rzeczy postawiono tylko w jedynym celu – żeby uszkodzić jego samochód.

"Geniusz" twórców infrastruktury miejskiej najlepiej widać, kiedy stoisz w środku nocy ma czerwonym świetle na skrzyżowaniach, które są absolutnie puste. W promieniu setek metrów nie ma żadnego pojazdu ani żadnego pieszego. Ale i tak stoisz.

Jako "driver na aplikacji" jeździsz tam, gdzie musisz, a nie tam, dokąd chciałeś czy potrzebowałeś. Więc szybko przekonujesz się, że są ulice czy całe rejony miasta, o których nie miałeś zielonego pojęcia. Nagle okazuje się, że z tej strony nie podjedziesz, bo ulica jest jednokierunkowa, bo ustawiłeś się na złym pasie do skrętu, bo tu są dziury, tam korki, a pod ten budynek podjeżdża się kompletnie z drugiej strony. I początkowo takie błędy popełniasz setki razy w czasie zmiany.

Możesz sobie na nie pozwolić, kiedy jedziesz sam. Gorzej, dużo gorzej, jeśli jedziesz z pasażerem, który cię obserwuje i ocenia. A czasem komentuje, i to dosadnie, każde zbyt gwałtowne hamowanie. Pasażerowi wydaje się, że kierowca musi mieć całe miasto w jednym paluszku. I umieć czytać w myślach. Pasażer mówi: "Jedziemy pod Lidla”. Spoko, tylko pod którego? Ale tego pasażer już nie podaje.

Obraz
© Archiwum prywatne

Praca kierowcy Ubera/Bolta. Nawigacja pokazuje cuda

To prawda, masz w smartfonie nawigację, lecz szybko się orientujesz, że czasem ona pomaga, ale często… przeszkadza. Nawet jeśli do celu masz 100 metrów w linii prostej, to i tak GPS pokazuje ci drogę przez pół miasta. Jak słusznie zauważyła kiedyś jedna z moich pasażerek: "Nawigacja jest dla tych, którzy wiedzą dokąd i którędy jechać”. Święta prawda.

Lokalizacja czekającego na przewóz pasażera też potrafi robić cuda. Zdarza się, że pokazuje zupełnie inne miejsce, niż to, gdzie człowiek faktycznie stoi. Z czasem uczysz się, że kiedy aplikacja pokazuje np. "Orlen", to pasażer raczej czeka pod szpitalem 2 km dalej. I oczywiście jest wykurzony, że musi czekać, nie rozumiejąc, że to nie twoja wina, bo taką lokalizację miałeś "w apce”. Poza tym, czasem pasażer stoi w miejscu absolutnie niedostępnym, np. na środku deptaka. To jak po niego podjechać?

Drugi odcinek przeczytacie tutaj:

Aplikacja Ubera/Bolta wie, gdzie jesteś - ale nie wie, w którą stronę jedziesz. Czasem więc stoisz na trzypasmówce przy światłach, sznur samochodów w jedną i drugą stronę. Wpada kurs i widzisz, że masz pasażera 100 metrów za sobą. Co teraz? Nawet jeśli jest to 100 metrów w linii prostej, co normalnie zajmuje kilka sekund jazdy, to trzeba przejechać pół miasta w korkach, żeby podjechać po klienta. Przynajmniej zgodnie z przepisami. Oczywiście dużo łatwiej i szybciej byłoby, gdyby pasażer podszedł te 100 metrów, ale nie, on się raczej nie ruszy.

A bywa, że kurs wpada w bardzo trudnych miejscach, np. w ostatniej chwili przed wjazdem na obwodnicę. Masz sekundę na decyzję: gwałtowny skręt na granicy ryzyka czy najbliższy zjazd na 5 km?

Taka sytuacja: kolega nieopatrznie wjechał na parking zamykany szlabanem i utknął. Lecz wpada mu kurs - pasażerka czeka kilkaset metrów dalej. Kolega grzecznie dzwoni do niej i mówi, że stoi pod szlabanem, nie wie kiedy wyjedzie i w związku z tym, nie wie ile zajmie mu dojazd. Pada pytanie czy będzie ona czekać albo podejdzie, czy jednak anulować kurs? OK, będzie czekać. W końcu po paru minutach ktoś otworzył szlaban. Kolega podjeżdża po pasażerkę, rozpoczyna kurs i… wraca dokładnie w to samo miejsce z którego wyruszył, pod ten sam szlaban. Przecież ona w tym czasie cztery razy by ten dystans przeszła!

Czasem pasażerowie kompletnie nie mają wyobraźni, skąd można ich zabrać. Ustawiają np. lokalizację przy dużym skrzyżowaniu, gdzie po prostu nie ma się jak legalnie zatrzymać. Albo ustawiają się po drugiej stronie ulicy w stosunku do kierunku jazdy. Czasem jeszcze dobrze nie podjechałeś i się nie zatrzymałeś, a oni już wsiadają, nawet na środku ulicy czy skrzyżowania. Ale nic nie mówisz, przecież klient ma zawsze rację.

Trzeci odcinek przeczytacie tutaj:

Praca kierowcy Ubera/Bolta. Jazda na farcie

Nie ma co ukrywać. W tej pracy trzeba mieć i refleks, i szczęście. Jak to się potocznie mówi, jeździmy na absolutnym farcie. Sytuacje typu "zahamowałem w ostatniej chwili” zdarzają się kilka razy w ciągu zmiany. Nie wynika to z tego, że ktoś jest złym kierowcą - bo tacy nie zagrzewają dłużej miejsca w tym fachu - ale ze skali: codziennie jeździ się około 200–300 km po wielkim mieście. Biorąc pod uwagę liczbę przejechanych kilometrów, to po pewnym czasie jakieś ryski, zadrapania i drobne "wgniotki” na nikim nie robią żadnego wrażenia.

Generalnie kierowców typu "rajdowcy" w tanich przejazdach typu "aplikacje" nie ma - zaś gdy się zdarzają, to są w naturalny sposób eliminowani przez nadmiar stłuczek, mandatów i kiepskie oceny pasażerów. Ale pamiętam np. opowieść jednego z kierowców, który ścigał się z BMW. Kolega wygrał - lecz gdy BMW zaczął wyraźnie zostawać w tyle, włączył światła policyjne...

Obraz
© Archiwum prywatne

Prawda Ubera, Bolta oraz innych aplikacji jest niestety taka, że "driverzy" często jeżdżą samochodami, które są eksploatowane do granic możliwości. Stojące auto to koszt, jeżdżące – zarobek. Samochody są więc cały czas w ruchu. Niektóre ponad 20 godzin na dobę, praktycznie non stop, bo gdy jeden kierowca kończy zmianę, od razu wsiada drugi. Takie auta dzień w dzień mogę więc przejechać po mieście nawet po 500 km. Jeżdżą, dopóki w miarę skręcają i hamują. I są serwisowane możliwie najtańszym kosztem tak rzadko, jak tylko się da. "Szefie, ale te opony są już kompletnie łyse” - mówią kierowcy. "Spoko, będziecie jeździć na slickach, jak w Formule 1” - odpowiada radośnie szef.

Dość paradoksalnie, w samochodach większą wagę niż do stanu technicznego, przywiązuje się do tego, co ma wpływ na komfort pasażera: czystość i przyjemny zapach we wnętrzu, względna czystość karoserii. Nie zdarzają się przypadki, żeby jakiś kierowca jeżdżący z aplikacją zapalił w samochodzie papierosa, w przeciwieństwie np. do taksówkarzy. Nam grożą za to wysokie kary finansowe.

Ostatnia rzecz na dzisiaj. Niemal wszystkie auta "na aplikacji" jeżdżą na "gazie”. Łącznie z... hybrydami. Ponieważ w tej branży koszty jazdy zbija się do granic możliwości, odpowiedź, na czym najbardziej opłaca się w Polsce jeździć, jest oczywista.

[Następny tekst z cyklu #zyciedrivera już w przyszły weekend]
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (73)