"Diabelskie" środki antykoncepcyjne
Wytwórcy środków antykoncepcyjnych byli gotowi sięgnąć nawet po najmocniejsze i najbardziej wyniszczające środki - byle osiągnąć zamierzony skutek. Lub przynajmniej sprzedać produkt.
Od niektórych włos jeży się na głowie. To między innymi przeróżne preparaty rtęciowe w rodzaju sublimatu, kwas salicylowy, mrówczany (mrówkowy), lysol (lizol). Każdy z nich miał skutecznie mordować albo przynajmniej obezwładniać plemniki.
Po stosunku polecano robić irygację z wykorzystaniem środków chemicznych. Paweł Klinger pisał w "Vita sexualis" między innymi o occie drzewnym i nadmanganianie potasu. Henryk Kłuszyński zalecał ze swojej strony jedną "łyżeczkę kawową" esencji octowej lub "jakiś silny środek dezynfekujący".
Polscy specjaliści byli zgodni, że sam kondom, pesarium lub środek plemnikobójczy nie wystarczą. Bój przeciwko niechcianemu zapłodnieniu przedstawiali tak, jak dzisiaj pisze się o walce z upartymi plamami lub z próchnicą. Konieczne było "potrójne uderzenie".
Autor miniporadnika "Skuteczne środki" zapobiegania ciąży i zapłodnieniu polecał, by nie tylko zakładać "zatykadło", ale też smarować jego brzegi substancją plemnikobójczą. Co więcej, po stosunku należało natychmiast dokonać skrupulatnej "irygacji", najlepiej z dodatkiem środków chemicznych. "Przy jednoczesnym użyciu tych trzech środków pewność jest stuprocentowa" - przekonywał. Herman Rubinraut był niemal równie optymistyczny. Jego zdaniem dało się osiągnąć skuteczność antykoncepcji na poziomie 96, 97 proc.
Na zdjęciu: ilustracja z "Nowego Dekameronu", 1924 r.