Sponsoring wyznacznikiem statusu
Podczas pierwszej wojny światowej obserwowano zbiorowisko kobiet zepchniętych na absolutny margines. Prostytutek najbiedniejszych, najbardziej zdegenerowanych i pozbawionych jakiejkolwiek nadziei na poprawę swojego losu. W poprzedniej epoce to była jedna z wielu grup. W połowie międzywojnia - podstawowa, a w wielu miastach i dzielnicach właściwie już jedyna. Tak na pewno wyglądała sytuacja w aglomeracji dzierżącej niechlubny tytuł polskiej stolicy chorób wenerycznych - Łodzi. To tutaj żyło najwięcej osób zarażonych syfilisem i rzeżączką. Tutaj też pracowała szczególnie duża liczba "ciem nocnych". Egzystowały w koszmarnych warunkach. 97 proc. łódzkich prostytutek żyło w nędzy. Nie było ich stać nawet na eleganckie ubranie, dlatego większość nazywano pogardliwie "chustkowymi". Co więcej, połowę tych kobiet stanowiły analfabetki. Wszystko to były dane dotyczące wyłącznie prostytutek zarejestrowanych w lokalnym Urzędzie Obyczajowo- Sanitarnym. Kokot nielegalnych było przynajmniej kilka razy więcej. W Warszawie,
według niektórych doniesień, nawet dwadzieścia pięć tysięcy. W Łodzi - być może kilkanaście.
Policja dbała, by obywatele nie uskarżali się na plagę prostytucji. W Warszawie przynajmniej od początku lat trzydziestych brudne i nachalne ulicznice - a niekiedy też zwyczajne kobiety, które zapomniały dokumentów, wychodząc na wieczorny spacer - pakowano do białych ciężarówek i przymusowo odstawiano do izolatki w gmachu na Daniłowiczowej. Potencjalni klienci kokot też byli zadowoleni.
Tanią prostytutkę dało się namówić na wyprawę w krzaki już za złoty pięćdziesiąt, czyli za cenę litra śmietany.
Z powszechnym niebezpieczeństwem zarażenia się chorobami wenerycznymi bogaci panowie poradzili sobie na swój sposób - obok prostytucji, która stała się domeną marginesu społecznego, bujnie rozwijał się sponsoring. Posiadanie utrzymanki było w dobrym tonie i świadczyło o wysokiej pozycji w towarzystwie.
Na zdjęciu: ilustracja z "Nowego Dekameronu", 1924 r.