Zuzanna Ziemska: Polaków "jakoś to będzie"
To podobno nasza, polska odpowiedź na skandynawskie hygge. Jakoś to będzie – faktycznie może oznaczać spontaniczność, kreatywność, radzenie sobie z przeciwnościami losu. Ale równie dobrze może nieść śmierć.
To musiało wyglądać jak scena z filmu. Zbliżał się wieczór. Pasażerowie pociągu IC "Podlasiak" ze Szczecina do Suwałk mieli prawo do zdenerwowania. Opóźnienie na wysokości Warszawy sięgnęło już 100 minut. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Po opuszczeniu stolicy, pociąg przejechał jeszcze 54 kilometry i niespodziewanie zatrzymał się w Tłuszczu. Tam zdumieni podróżni usłyszeli od maszynisty, że czeka ich przymusowy postój, bo on sam właśnie kończy dwunastogodzinny dyżur i na dalszą jazdę nie pozwala mu prawo. Skład ruszył dopiero, gdy z Białegostoku dostarczono jego zmiennika. Opóźnienie wzrosło do dwustu minut. Jak bardzo wzrosła wściekłość podróżnych - trudno orzec.
Zabójcza filozofia
W tym momencie śmiało można było przewidywać, że na maszynistę wyleje się fala krytyki. Niesłusznej, ale nieuniknionej. Tak się jednak nie stało.Internauci stanęli murem (murem z wyłomami, ale jednak) za przestrzegającym prawa pracownikiem. I chociaż jedna jaskółka wiosny nie czyni, to jednak mam nadzieję, że niedługo takie zachowanie będzie standardem, a nie ewenementem. I nareszcie skończymy z filozofią "jakoś to będzie".
Jakiś czas temu wydawnictwo Znak wydało pięknie ilustrowaną książkę pod takim właśnie tytułem. Z opisu publikacji wynika, że to nasza rodzima odpowiedź na popularne od jakiegoś czasu, duńskie hygge. "To nasza filozofia: jakoś to będzie" - zachwyca się wydawca. "Dzięki niej potrafimy przenosić góry". Być może. Ale dzięki niej także umieramy i zabijamy.
Byle mieć pieczątkę
Jakoś to będzie - jest mottem wielu kierowców, którzy codziennie ruszają na drogi niesprawnymi autami. I zabijają. Oficjalne statystyki nie są przerażające. Ale warto zamiast nich sięgnąć po raport NIK. Słabym ogniwem okazują się stacje diagnostyczne, które w myśl filozofii "jakoś to będzie", dopuszczają do ruchu pojazdy nadające się na szrot. "Nadzór starostów nad stacjami kontroli pojazdów sprawowany był nierzetelnie oraz z naruszeniem obowiązujących przepisów prawa" - podawała Wirtualna Polska analizując dane NIK.
Jedna czwarta starostów w ogóle nie przeprowadzała kontroli stacji, a ponad 30 proc. z nich nadawało uprawnienia diagnostom, którzy nie mieli odpowiedniego doświadczenia i przeszkolenia. "Dla wielu kierowców wciąż stan techniczny pojazdu traktowany jest jak kwestia drugorzędna. Ważne jest to, żeby zdobyć pieczątkę, a nie żeby mieć sprawny pojazd, co w którymś momencie krytycznym może doprowadzić do nieszczęścia" - uzupełniał tę ocenę Bartłomiej Mokrzycki, prezes Partnerstwa dla Bezpieczeństwa Drogowego.
Podobny mechanizm powoduje firmami, które wypuszczają na drogi przeładowane auta dostawcze, a także zwykłym Kowalskim, który po raz n-ty wyprzedza "na trzeciego", ponieważ jakoś to będzie.
Lekarzu, lecz się sam
Zabójcza moc naszego "polskiego Hygge", nie dotyczy jedynie komunikacji. Dwunastogodzinny dzień pracy maszynisty, który mógł rozciągnąć się do piętnastu godzin, to jeszcze nic, przy rekordzistach z polskiej służby zdrowia. O tym, ile błędów popełnili przepracowani lekarze, statystyki milczą. Część z nich zresztą zapewne nie kończy się bezpośrednio śmiercią pacjenta, ale np. dłuższym wychodzeniem z choroby, czy źle dobranym antybiotykiem, stąd byłoby niezwykle trudno zmierzyć realne skutki niekończących się nadgodzin. Co jakiś czas jednak o problemie mówi się przy okazji śmierci samych lekarzy. Czyżby cały system działał na zasadzie "jakoś to będzie"?
"Jakoś nie było" zaledwie kilka dni temu w przypadku jednego z chirurgów. Mężczyzna miał przepracować 24 godziny i szykować się do kolejnego dyżuru. Jak można przeczytać chociażby tutaj, mężczyzna miał rzekomo zgłaszać administracji szpitala, że źle się czuje, a jego koledzy już wcześniej sygnalizowali, że czas pracy lekarzy jest stanowczo za długi. Sprawa jest wyjaśniana, póki co absolutnie nie można więc mówić o winie szpitala czy samego lekarza. Ale nawet zdrowy rozsądek podpowiada, że trwający dobę dzień pracy, jest czymś, co w ogóle nie powinno mieć miejsca.
Chociażby dlatego w wielu zawodach wprowadzane są normy czasowe. Taką właśnie otrzymał maszynista z "Podlasiaka". Dwanaście godzin i ani minuty więcej. Filozofia "jakoś to będzie" i chęć wykazania się przed pracodawcą powinna teoretycznie popchnąć go do kontynuowania jazdy. I zapewne wielu kierowców właśnie w momencie, kiedy piszę artykuł, jest w trasie trzynastą, czternastą godzinę. W samym tylko 2014 roku, po kontroli PIP okazało się, że ponad połowa firm transportowych, które odwiedzili inspektorzy pracy, nie przestrzegała dziennego limitu czasu prowadzenia pojazdów. Ale przecież "jakoś to będzie".
Pociąg Drzymały
Pracę kierowców łatwiej kontrolować niż grafik wspomnianych już lekarzy. A mimo to jednym i drugim udaje się omijać przepisy. Tak jak przepisy omijają nieuczciwi diagności i ich klienci rozbijający się później gdzieś na polskich drogach przerdzewiałymi gratami. Tu już trudno winić jedynie nasz jakośtobędzizm. Niefrasobliwe podejście do procedur może mieć zupełnie inne podłoże. Są między innymi teorie, że polska niechęć do trzymania się litery prawa wynika z faktu, że przez całe pokolenia musieliśmy zderzać się z prawem szkodliwym dla nas samych - prawami zaborców, okupantów, władz komunistycznych. Być może. Wóz Drzymały to znakomity przykład polskiej kreatywności w obliczu antypolskich procedur. Szkoda, że zostało nam to we krwi także i dziś. Więcej - przeniosło się na sfery, w których łamiąc prawo, już nie walczymy ze złym systemem, ale szkodzimy samym sobie i osobom wokół.
W dzisiejszych czasach nie potrzebujemy już Drzymałów, za to bardzo potrzebujemy rozsądnych motorniczych. I zdecydowanie warto skończyć z filozofią "jakoś to będzie".
Zuzanna Ziemska dla WP Opinii