Zuzanna Ziemska: Ojców naszych wina
Dziennikarz TVP Info, Ziemowit Kossakowski, na Twitterze sam określa się jako "figlarny zawadiaka". Trudno powiedzieć, czy jego niedawny tweet był raczej figlarny czy zawadiacki. Grunt, że kolejny raz przywołał dziadka Donalda Tuska. I fakt, że ów dziadek służył w niemieckiej armii.
Twitter to specyficzne medium. Liczba znaków jest tu mocno ograniczona, co wymusza raczej lakoniczne wypowiedzi i nie pozwala przedstawić pełnego kontekstu. Chciałabym wierzyć, że właśnie to było powodem, dla którego Kossakowski nie wspomniał, jak faktycznie było z przodkiem byłego premiera, a obecnego przewodniczącego Rady Europejskiej. A warto o tym przypominać. Bo choć faktycznie Józef Tusk, jak wielu innych Polaków, został zmuszony do służenia w Wehrmachcie, to warto pamiętać, że stało się to po pobycie w obozie koncentracyjnym i robotach przymusowych. A tuż przed tym jak udało mu się trafić do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie. Wojenne dzieje godne raczej wstrząsającej opowieści o pogmatwanych losach naszych rodaków zostały spłycone do ironicznych wzmianek na Twitterze.
Z podobnego tweeta zasłynął poseł PiS Leszek Dobrzyński. "Pradziadek PBS (Premier Beaty Szydło) zginął w Auschwitz, a rodzinę mamy wysiedlili Niemcy. Co w tym czasie robił dziadek Tuska? Wiemy. Służył ku chwale Rzeszy". Teoretycznie nie ma tu nic niezgodnego z prawdą. Ale znów - brak kontekstu sprawia, że rodzina Donalda Tuska przedstawiana jest w złym świetle. Tak jakby zasługi przodków obecnej premier potrzebowały kontrastu, by błyszczeć jaśniej.
Cała historia w zasadzie mogłaby kończyć się przypomnieniem po raz tysięczny, że Polacy byli w niektórych rejonach kraju masowo wcielani do niemieckiej armii, że historia nie zamyka się w długości tweeta, a przyzwoitość nakazuje podawać szersze tło historyczne. Mam jednak poczucie, że takie apele nie mają już sensu. Do kogo mogły dotrzeć, dotarły.
Upiory w szafie
Zastanówmy się jednak nad zupełnie inną kwestią. Zejdźmy z rodziny Donalda Tuska, bo nie zasłużyła na kolejne przeżywanie traumy wywołanej przez "figlarnych zawadiaków". W zamian wyobraźmy sobie zupełnie inną sytuację.
Jest rok 2050, w Polsce rządzi premier, który faktycznie trzyma w szafie upiory. Przodków tak okrutnych, że ciężko o nich mówić bez poczucia niesmaku. Cała ta ohydna sitwa przywoływana jest przez opozycję tuż przed wyborami. Czy ich istnienie mogłoby zaważyć na dalszych losach przyszłego premiera? Oczywiście. Czy powinno? Absolutnie nie.
Dobry premier pozostanie dobrym premierem niezależnie od charakteru ciotecznej babki czy stryjecznego brata. Zły pozostanie złym, nawet jeśli jego rodzina ma udokumentowane pasmo zasług od Grunwaldu poczynając. Zarówno pani Szydło, jak i pan Tusk mają swoje wady i zalety. Ale to słowo "swoje" jest kluczowe.
Rodzinne powiązania
Czyny dziadków to jedno, ale przecież liczą się i rodzinne koneksje. Na nie powoływał się Waldemar Bonkowski, również związany z PiS-em. Taka to już, najwyraźniej rodzinna partia. On z kolei twierdził, że w protestach dotyczących zmian ustaw ws. sądownictwa miały brać udział ubeckie wdowy.
Sprytne, bo tym razem rodzinne powiązania mogły być związane z jakimiś realnymi przywilejami. Oczywiście nikt nie zadawał sobie trudu, by wyliczać, czy faktycznie w marszach brały udział wdowy po oficerach UB, a jeśli tak, to jaki faktycznie cel im przyświecał? Ubecka wdowa brzmi groźnie. Właściwie tak groźnie, że zapominamy o prostym fakcie: winy mężów nie przechodzą na żony. Więzienia mielibyśmy w takim przypadku przepełnione rodzinami, nieprawdaż? Dopuśćmy jednak możliwość, że osławione matrony ruszyły z protestującymi na łów przywilejów.
Przedszkolna wyliczanka
To doskonale wpisuje się w retorykę rodzinno-spiskową. Powiązania, nawet bardzo dalekie, wyciągane są na światło dzienne, by uzasadnić czyjś sukces. Tak było chociażby w przypadku osławionego dzieła "Resortowe dzieci. Media". Książka Doroty Kani, Jerzego Targalskiego i Macieja Marosza spełniła swoje zadanie. Wzbudziła emocje. Głównie jednak była to po prostu wściekłość i zażenowanie bohaterów dzieła.
Faktycznie, pierwszą linią obrony, jaka przychodzi na myśl w takiej sytuacji, może być przerzucanie się osiągnięciami przodków. Tyle że nie ma to najmniejszego sensu. Książka Kani byłaby kontrowersyjna nawet, gdyby nie napisała jej krewna piłsudczyków. Warsztat Olejnik też nie ukształtował się w trakcie bitwy o Anglię, nie ma więc sensu jej przywoływać. Mam poczucie, że przecenianie rodzinnego determinizmu nie ma najmniejszego sensu w obu wypadkach. A dyskurs przypomina czasy przedszkola, kiedy to przerzucało się dokonaniami taty czy dziadka. I lokuje się właśnie na tym poziomie intelektualnym.
Nazwisko jak marka
Z drugiej strony faktycznie rodzina może być trampoliną do sukcesu. Nazwisko to marka. Są ludzie, którzy świadomie z taką marką zrywają, decydując się na stworzenie własnej. Znakomitym przykładem jest chociażby Nicolas Coppola, aktor. Świetne nazwisko jak na Hollywood, nieprawdaż?. I faktycznie, Nicolas należy do rodziny słynnego Francisa Forda Coppoli. Odrzucił jednak sławę, jaką dawało znane nazwisko i przywileje, które za nim szły. Dlatego dziś znamy go jako Nicolasa Cage’a. Można mieć różne zdanie o jego aktorstwie, ale trzeba przyznać, że na własną markę zapracował. Choć i tak pewnie niejednokrotnie, nawet nieświadomie, mógł wybić się przy pomocy rodzinnej trampoliny.
Większość korzysta z niej całkowicie świadomie, pozostaje przy znanym nazwisku. Czy to coś złego? Na pewno powoduje pewne nierówności na starcie. Z drugiej strony możemy podnieść argument, że podobnie działa wrodzona uroda, czy jakieś szczególne predyspozycje i talenty. Tak, znane nazwisko pozwala się wybić, ale już na jakość skoku najczęściej nie ma wpływu. Mierny aktor, piosenkarz, dziennikarz będzie miernotą, choćby znana rodzina robiła cuda. Czasem cuda te oznaczają, że mimo wszystko taka czarna owca bez talentu bryluje w mediach uporczywie i na siłę wpychana przez kamerę. Ale jest to zwykle spektakl żenujący. Taki nepotyzm jest już czymś świadomym i konsekwentnym a przy tym jednak moralnie nagannym. A samo używanie nazwiska?
Zawód: córka
Cóż, wróćmy do pierwotnego przykładu - Donald Tusk ma nie tylko dziadka, ma też córkę, która znana jest nie tylko z bycia Kasią Tusk, ale także z działalności blogerskiej. Można oczywiście przypuszczać, że gdyby nie nazwisko, byłoby jej ciężko zacząć. Ale na tym chyba powinniśmy poprzestać. Blog Make Life Easier może się nie podobać, albo podobać szalenie - najważniejsze, że poziomem nie odstaje od innych tego typu przedsięwzięć. A zarzuty, że Katarzyna Tusk wybiła się na nazwisku? Usłyszałaby je zawsze, niezależnie od branży i stanowiska.
Innym przykładem - i to jeszcze lepszym, bo ojciec i syn są przedstawicielami tego samego zawodu - jest chociażby rodzina Stuhrów. Widząc na scenie Macieja, chyba nikt nie zarzuciłby, że aktor "leci na nazwisku". Talent zawsze się obroni. A brak talentu prędzej czy później wyjdzie na jaw.
Te wnioski nie powstrzymają jednak kolejnych "figlarnych zawadiaków" przed wyciąganiem rodzinnych historii. Ludzkość od wieków lubuje się w przeglądaniu drzew genealogicznych by kogoś pogrążyć. Z równym zapałem śledzimy pochodzenie czy religię przodków. Jakby winy ojców automatycznie przechodziły na synów. Jakby tylko na zasługach ojców dało się budować karierę. Że tak nie jest? Kogóż to obchodzi? Prawda jest skomplikowana, łatwiej wpadają w ucho slogany z Twittera. I trudniej o nich zapomnieć.
Zuzanna Ziemska dla WP Opinii