Zupełna ciemność, dziecko uczepione ratownika. Tak wygląda akcja ratunkowa w Tajlandii

Płyną w zupełnej ciemności. Z dzieckiem, które kurczowo trzyma ich za uda. I tak przez czterysta metrów. - To ryzykowna, ale jedyna słuszna decyzja - mówi o akcji ratunkowej w Tajlandii Krzysztof Starnawski, czołowy polski nurek jaskiniowy. Nam opowiada, jak działają ratownicy.

Zupełna ciemność, dziecko uczepione ratownika. Tak wygląda akcja ratunkowa w Tajlandii
Źródło zdjęć: © PAP/EPA | CHIANG RAI PR OFFICE HANDOUT
Piotr Barejka

Akcja w Tajlandii została wznowiona, poczym przerwano ją na kolejne 20 godzin. Ratownicy wyciągnęli z jaskini Tham Luang już ośmiu uwięzionych. Nurkowie walczą z brakiem tlenu i poziomem wody, który podnosi się po ulewach.

Krzysztof Starnawski jest jednym z tych, którzy cały czas są w gotowości, aby ruszyć ze wsparciem do Tajlandii. To czołowy polski nurek jaskiniowy.

Piotr Barejka, Wirtualna Polska: Śledził pan wczorajszą akcję?

Krzysztof Starnawski: Czekałem z niecierpliwością, aż się rozpocznie. To akcja, w której są niewiadome. Więc była to potencjalnie ryzykowna, ale jedyna słuszna decyzja.

Poza tym czas grał na niekorzyść całej uwięzionej grupy. Kolejne dni zwłoki mogły wpływać na niepowodzenie akcji.

Jak właściwie działają ratownicy?

Cała jaskinia jest podzielona na parę odcinków. Każdy odcinek ma kolejny zespół, który zajmuje się przeprowadzaniem tych dzieci.

W jaki sposób?

Po ostatnim śmiertelnym wypadku nurka założono grube liny - zamiast cienkich poręczówek. To był wymóg tajlandzkich wojskowych, ponieważ obawiali się o swoich nurków.

Zespół ratowniczy porusza się wykorzystując te liny oraz występy skalne. Za pomocą rąk przeciągają się pod wodą. Nie używają płetw. Osoba, która jest holowana, obejmuje od zewnątrz uda nurka ratownika i chowa się całym tułowiem pomiędzy jego udami.

W ten sposób tworzą jednolity i opływowy kształt. Minimalizują ryzyko uderzenia o występ skalny lub zaklinowania się. Ten układ też gwarantuje dobry kontakt fizyczny ratownika i ratowanego, co ułatwia im współpracę.

Ile czasu takie holowanie może zajmować?

Nurek płynie ze średnią prędkością 20 metrów na minutę. Mówi się, że najdłuższy syfon (odcinek jaskini wypełniony wodą - przyp. red.) ma tam 400 metrów. Czyli mogą 20 minut płynąć taki odcinek. Może parę minut więcej, gdy coś po drodze ich spowolni.

Zerowa widoczność utrudnia akcję?

To dla nurków jaskiniowych standard, szczególnie w drodze powrotnej. Na naukę takiego pływania poświęca się wiele czasu podczas szkoleń.

Co w takim razie jest największym wyzwaniem?

To, że akcja była nieprzewidywalna. Nurkowie znali tę jaskinie, bo wielokrotnie już dostarczali uwięzionym zapasy żywności. Ale musieli przez nią transportować osobę, która nigdy wcześniej nie nurkowała. To była duża niewiadoma. Nie do końca mogli przewiedzieć, jak akcja przebiegnie.

Tajowie przekazali informacje, że akcję przerwano przez brak tlenu.

Problemu z tlenem nie ma w miejscu, gdzie na ratunek czekają dzieciaki. Jest w środkowej części jaskini. Wcześniej pracowały tam duże grupy tajlandzkich ratowników. Zużyli, w naturalny sposób, sporą cześć znajdującego się w powietrzu tlenu. A w procesie metabolizmu wyprodukowali sporą ilość dwutlenku węgla Te fragmenty trzeba przepowietrzyć - to znaczy wpuścić do nich czysty tlen z butli, które teraz się tam dostarcza.

Trzeba też w jaskini rozstawić kolejne depozyty butli dla nurków i ratowanych. Jeżeli zapas w butli nurka się skończy, to wymienia on ją na nową. Będą one potrzebne też dla drugiej, a potem trzeciej grupy chłopców.

Cały czas mówi się o presji czasu. Da się powiedzieć, ile tego czasu zostało?

Mówienie o presji czasu jest trochę nad wyraz. W jaskini można spokojnie żyć pół roku. Była taka koncepcja żeby oni czekali tam aż do przejścia pory monsunowej. To jest wykonalne, jeżeli mają jedzenia i wody pod dostatkiem.

Problem w tym, że nikt do końca nie wie, jak się jaskinia zachowa, gdy przyjdą poważne ulewy monsunowe. Poziom wody może się podnieść tak, że zablokuje drogę dla nurków. Nie wiadomo, jak wyglądałaby sprawa z tlenem. Woda może też zacząć zalewać komorę, w której oni przebywają.

Czyli deszcz jest największym zagrożeniem?

Tak. Deszcz i czas. Im dłużej to trwa, tym więcej różnych, nieprzewidzianych rzeczy może się wydarzyć. Na przykład choroba któregoś z uwięzionych.

Poza tym im mniej czasu dzieciaki spędzą w takiej izolacji, tym lepiej dla nich.

Można przewidzieć jakie są szanse, że akcja zakończy się powodzeniem?

To bardzo ważne, że powiódł się pierwszy etap. Ale to nie gwarantuje powodzenia kolejnych. Zakładam, że jako pierwsze nurkowały najsprawniejsze osoby. Albo ochotnicy, choć oni też zwykle są najsprawniejsi. Czyli teraz czas na słabszą grupę.

To naturalne, że tak nietypową akcję sprawdza się na ludziach mocniejszych. Wnioski wyciągnięte z tej pierwszej akcji mogą zmodyfikować działania przy kolejnej.

Co pan czuł, kiedy śledził pan działania ratowników?

Żałowałem, że nie jestem z nimi. Sercem i duszą byłem, a ciałem się nie udało, bo wciąż jesteśmy na liście oczekujących ratowników. Łatwiej byłoby mi znosić tam na miejscu, niż tutaj patrzeć bezczynnie.

Szykuje się u nas sześć osób i jesteśmy w gotowości cały czas. Z ratownikami na miejscu mieliśmy kontakt przed akcją. Dostawaliśmy od Ricka Stantona (koordynatora akcji nurków jaskiniowych - przyp. red.) instrukcje, jak szykować sprzęt, gdybyśmy zostali wezwani. To była techniczna rozmowa. Nie było miejsca na emocje.

Alert odwołamy, gdy wszyscy będą na powierzchni. Tak jak w himalaizmie sukces jest, gdy wszyscy schodzą na dół, tak tutaj będzie, gdy uda się wszystkich wyciągnąć.

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl

Zobacz także: Syryjscy uchodźcy w Jordanii. Życie jest silniejsze od wojny

tajlandiatham luangjaskinia
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (232)