"Zmęczenie, wiatr i mróz dawały się mocno we znaki"
"Tamtego ranka sprawnie dotarliśmy do najwyższego punktu osiągniętego przez Darka i Jacka. Tam kuluar zaciskał trzewia, oferując nam czasami co najwyżej półmetrową warstwę lodu do wbicia raków. Wspinaliśmy się powoli w terenie mikstowym, asekurując się na linie dynamicznej, specjalnie zabranej w tym celu z bazy. Mijały godziny, a kuluar zdawał się nie mieć końca. Najprawdopodobniej pomyliliśmy się o jakieś sto metrów, szacując drogę podejścia, położenie bazy i odległość poręczówek. Przez radio wymienialiśmy całkowite minimum komunikatów. - Piotr, czy ten kuluar się kiedyś skończy!? - Simone, jak tylko znajdziesz miejsce na stanowisko, zatrzymaj się, to cię zmienię.
Czas płynął nieubłaganie, minęło południe. (...) Założyłem maskę z neoprenu chroniącą przed silnym mrozem - nie oszczędzał nosa ani policzków. Na goglach osiadła cienka warstwa lodu w wyniku różnicy między temperaturą atmosfery i wydychanego powietrza.
Ostatnie metry przebiegłem bez przystawania na zwyczajowy odpoczynek i z radością postawiłem pierwszy krok po drugiej stronie. Wyszliśmy z drogi hiszpańskiej, dokonawszy jej pierwszego zimowego powtórzenia. Naszym głównym celem było jednak wejście na szczyt Sziszapangma.
Byliśmy szczęśliwi, ale świadomi czekających nas jeszcze blisko pięciuset metrów przewyższenia i cholernie późnej pory. Natychmiast ruszyliśmy w stronę szczytu, omijając seraki i szczeliny. Szliśmy, ile sił w nogach, ale zmęczenie, wiatr i mróz dawały się mocno we znaki. Na 7750 metrach dostrzegliśmy szczyt dwieście metrów nad nami. Była godzina 15.30... Późno, bardzo późno. - Cholera, nie możemy tak skończyć! Piotr spojrzał na mnie bez słowa. - Piotr, jest 15.30... za półtorej godziny zrobi się ciemno. - Co robimy, Simone? Zastygłem w bezruchu, na kilka sekund ponownie spoglądając w stronę szczytu. - Bardzo bym chciał, żebyśmy tam dotarli, po tym wszystkim, co przeszliśmy... - wyszeptał Piotr. - Tylko że musimy zawracać, i to szybko. Trzeba zejść kuluarem, a zaraz się ściemni... - Racja, Simone. Przybij piątkę, i tak odwaliliśmy kawał fantastycznej roboty. Uścisnęliśmy się, poklepaliśmy po plecach, spojrzeliśmy sobie w oczy i zaczęliśmy schodzić" - relacjonuje Moro.