Ze'ev Khanin: Wojna w Gazie spadła Putinowi jak manna z nieba
- Nie wiemy, w jakim stopniu Rosja może być zaangażowana w atak Hamasu na Izrael, ale możemy mieć pewność, że czerpie z tego powodu ogromne korzyści – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską prof. Ze'ev Khanin, profesor nauk politycznych na Uniwersytecie Bar-Ilan i Uniwersytecie Ariel w Izraelu
Tatiana Kolesnychenko: 7 października, kiedy terroryści Hamasu brutalnie zaatakowali południe Izraela, Władimir Putin obchodził swoje 71. urodziny. Czy pana zdaniem nie mógł otrzymać lepszego prezentu niż nowa wojna na Bliskim Wschodzie?
Ze'ev Khanin: Historia lubi symbole, ale wątpię, by atak Hamasu na Izrael był od początku planowany jako prezent dla Putina. Szczerze mówiąc, nie sądzę też, by Rosja była głównym reżyserem ataku. Choć oczywiste jest, że wojna Izraela z Hamasem oznacza ogromne dyplomatyczne i polityczne korzyści dla Moskwy. Powiedziałbym nawet, że ta wojna spadła Putinowi jak manna z nieba.
Zacznijmy jednak od relacji między Rosją a Izraelem. Po bestialskim ataku Hamasu do premiera Benjamina Netanjahu dzwonili przywódcy z całego świata, by złożyć kondolencje. Ale nie Władimir Putin. Rosyjskie media nawet nie próbowały ukrywać radości. To musiało być kubłem zimnej wody dla Netanjahu, który tak bardzo podkreślał zażyłe relacje z Putinem.
Putin zadzwonił najpierw do przywódców Autonomii Palestyńskiej, Egiptu, Iranu i Syrii, a dopiero potem do Izraela. W ten sposób bardzo wyraźnie pokazał, gdzie leżą jego priorytety.
Ale czy było to zaskoczeniem dla Izraela? Relacje z Rosją stykały się tylko tam, gdzie oba kraje miały wspólne interesy. Była to współpraca od czasu do czasu, ale z pewnością nie nazwałbym tego sojuszem.
Poza wspólnymi obszarami Rosja zawsze prowadziła swoją politykę: głosowała za antyizraelskimi rezolucjami w ONZ, posługiwała się hasłem "dwa państwa dla dwóch narodów", wspierając idee stworzenia niezależnego państwa palestyńskiego.
Innymi słowy, kreowała się na obrończynię Arabów, bo to mieściło się w jej geopolitycznych interesach. Nie sądzę, by Federacja Rosyjska była szczerze zainteresowana losem Palestyńczyków.
Związek Radziecki początkowo wspierał powstanie państwa izraelskiego, ale po wybuchu wojny sześciodniowej w 1967 roku zerwał stosunki dyplomatyczne z Jerozolimą i zaczął dozbrajać państwa arabskie. Po upadku ZSRR relacje między Rosją a Izraelem znowu zaczęły się ocieplać, ale prawdziwym motorem ich odbudowy był właśnie Putin. Co najmniej raz do roku spotykał się z premierem Izraela. Zapraszał do Soczi i Moskwy, jeździł do Jerozolimy. Ostrzegł nawet Jasira Arafata, że uzna atak na Izrael za atak na Rosję, bo mieszka tam milion obywateli Rosji. Dlaczego kiedyś Moskwie tak bardzo zależało na dobrych relacjach, a teraz już nie?
Rosja, po upadku ZSRR, potrzebowała potęgi technologicznej Izraela. Przemysł farmaceutyczny, obronny, inwestycje, technologie kosmiczne i informatyczne... Moskwa potrzebowała wszystkiego, a Izrael właśnie przeżywał innowacyjny boom. Toczyły się nawet poważne negocjacje, aby stworzyć w Rosji izraelski klaster innowacyjnych programów – swego rodzaju filię "start up nation", jak często jest nazywany Izrael. Ostatecznie nic z tego nie wyszło, bo pieniądze na projekt się rozpłynęły.
Ale rozmowy się toczyły i Rosja bardzo zabiegała o poprawność stosunków z Izraelem. Przede wszystkim zależało jej, aby odbudować wpływy na Bliskim Wschodzie i pokazać, że w przeciwieństwie do USA jest w stanie znaleźć wspólny język ze wszystkimi graczami w regionie.
Pierwszą reakcją rosyjskich mediów na masakrę izraelskich cywilów było właśnie zarzucenie USA "dyplomatycznej porażki". Obwieściły one, że "jednowektorowa polityka, kreowana przez Zachód doprowadziła do obecnej sytuacji". Strategia Kremla natomiast opiera się na "staniu na dwóch nogach" na Bliskim Wschodzie. Co w praktyce sprowadza się do popierania krwawych reżimów – syryjskiego czy irańskiego - i domagania się, by inni respektowali ich interesy.
Tak, w 2013 roku byłem na forum Klubu Wałdajskiego i już wtedy zbliżeni do Kremla analitycy powtarzali, że na Bliskim Wschodzie Rosja ma dwóch sojuszników - Izrael i Iran, czyli dwa najbardziej wrogie sobie państwa.
Rosja potrafiła balansować między interesami różnych krajów i to pomogło jej odzyskać wpływy na Bliskim Wschodzie. Pozycja Kremla stała się tak silna, że inni gracze musieli brać ją pod uwagę. A kiedy Putin wprowadził wojska do Syrii, relacje z Moskwą stały się dla Izraela bardzo ważne.
Joseph Epstein, analityk z think tanku Foundation for Middle East Truth (EMET), uważa, że Rosja zagrała na Bliskim Wschodzie tą samą kartą, co w Górskim Karabachu. Zaangażowała się w konflikt i uzależniła od siebie zarówno Jerozolimę, jak i Teheran. Utrzymując kontrolę nad Syrią, czasami otwierała syryjską przestrzeń powietrzną i umożliwiała izraelskie naloty na cele w Iranie, a czasami zamykała ją i pozwalała irańskiej armii dotrzeć do Libanu.
Znów - to nie był sojusz, tylko partnerstwo, które działało na określonych zasadach. Izrael nie wtrącał się w sprawy Syrii, nie próbował storpedować czy zniszczyć reżimu prezydenta Baszara al-Asada, którego utrzymaniem była zainteresowana Moskwa. W zamian Rosja nie przeszkadzała Izraelowi w jego sprawach, a nawet trochę powstrzymywała Iran.
Taki układ całkiem zadowalał Izrael, aż do chwili, kiedy Rosja przyjęła neoimperialistyczną koncepcję i uroiła sobie, że ma prawo do poszerzania granic.
A co się wtedy zmieniło? W 2014 roku Rosja zaanektowała Krym, ale Izrael, pomimo nacisków z Waszyngtonu, odmówił przyłączenia się do zachodnich przywódców i potępienia działań Moskwy.
Izrael obrał pragmatyczną strategię. Od pięknych i głośnych deklaracji niewiele by się zmieniło, a my ryzykowaliśmy pojawieniem się kolejnego irańskiego frontu przeciwko Izraelowi - w Syrii.
Gdyby Izrael stracił możliwość atakowania linii logistycznych, to irańska, chińska czy pakistańska broń docierałaby przez Syrię do Hezbollahu i innych ugrupowań terrorystycznych.
W 2019 roku Netanjahu był tak dumny ze swoich relacji z Putinem, że wykorzystał ich wspólne zdjęcie w kampanii wyborczej. Olbrzymie plakaty wisiały w całym kraju. Co chciał przekazać?
To była seria plakatów. Oprócz Putina były też zdjęcia z premierem Indii Narendrą Modim i ówczesnym prezydentem USA Donaldem Trumpem. Miało to przekonać ludzi, że pod rządami Netanjahu Izrael zaczął współpracować z najważniejszymi politykami na świecie i ma wpływ na światową agendę polityczną. Więc z pewnością nie była to reklama skierowana do rosyjskojęzycznej populacji Izraela, jeśli pani o to pyta.
Repatrianci z byłego ZSRR stanowią prawie 15 proc. populacji Izraela. To spory elektorat. Czy Rosja nie próbowała przez nich wpływać na sytuację w kraju?
Byłem szefem działu Ministerstwa Aliji i Integracji [resort odpowiedzialny za repatriację Żydów do Izraela – red.], więc powiem pani dokładnie: obecnie w Izraelu mieszka 970 tys. osób, które wyjechały z byłego Związku Radzieckiego. 35 proc. z nich pochodziło z Rosji.
Repatrianci z ZSRR stanowią 13 proc. populacji Izraela i 17 proc. populacji Żydów.
Izraelskie elity zawsze wychodziły z założenia, że dobre relacje z Rosją to dobre relacje z rosyjskojęzyczną społecznością Izraela. Jest to niereformowalny przesąd, bo wszystkie badania, które prowadziłem ja oraz inni naukowcy pokazują, że ci ludzie nigdy nie byli prorosyjskim lobby. Owszem, mówią po rosyjsku, ale postrzegają siebie jako Izraelczyków. Dla nich interesy Izraela są o wiele ważniejsze niż interesy Rosji.
Izraelskie obywatelstwo ma też co najmniej kilkudziesięciu rosyjskich oligarchów. Wielu z nich otrzymało paszporty tuż po inwazji Rosji na Ukrainę. Też nie wpływają na sytuację w kraju?
Jest to kolejny przykład wyolbrzymiania. Rosyjscy oligarchowie, w tym pochodzenia ukraińskiego, moim zdaniem w żaden sposób nie wpływają na izraelską politykę. Większość z nich albo dystansuje się od działań Kremla, albo aktywnie pomaga Ukrainie.
Na przykład Michaił Mirilaszwili [w 2012 r. Forbes wycenił jego majątek na 750 mln dol. – red.] lata temu wyjechał z Rosji i teraz zajmuje się pozyskaniem wody pitnej. Te technologie też bezpłatnie przekazuje Ukrainie.
Podaje pan słaby przykład. Mirilaszwili był jednym z inicjatorów stworzenia memoriału radzieckich żołnierzy w Netanji, który odsłaniać przyjechał osobiście Putin. Teraz izraelskie media uważają, że Mirilaszwili jest bardzo blisko otoczenia Netanjahu. Oczywiście też są inni oligarchowie. Na przykład Roman Abramowicz i Michaił Fridman. Oni też pomagają ukraińskim uchodźcom. Ale to nie przeszkadza ich firmom w Rosji zaopatrywać wojsko rosyjskie. Za to obaj zostali objęci sankcjami, ale w Izraelu ich majątkom nic nie grozi. Izrael, choć ciągłe podkreśla swoją przynależność do Zachodu, jako jedyny nie dołączył do sankcji przeciwko Rosji i jej oligarchom.
Oficjalnie Izrael nie dołączył do antyrosyjskich sankcji, ale de facto je podtrzymuje poprzez ograniczanie transferów finansowych. Uważam, że zrobił w tym zakresie nie mniej niż inne zachodnie kraje, które narobiły hałasu, nałożyły sankcje, ale de facto nadal handlują z Rosją.
Powtórzę: nie chodzi o to, by głośno krzyczeć, tylko robić. Ukraina nie potrzebuje deklaracji, tylko konkretnych działań. A Izrael w tym przypadku robi znacznie więcej, niż mówi. Z wieloma rzeczami się po prostu nie afiszuje.
Pewnie to wyjaśnia, dlaczego będący potęgą militarną i jedną z trzydziestu największych gospodarek świata Izrael nigdy nie pojawił się w zestawieniach krajów pomagających Ukrainie. Nawet w tych, których figurowały Chiny i Węgry.
Izrael wybrał dość jasne stanowisko: nie będzie dostarczać Ukrainie broni. Ale od początku inwazji wspierał Kijów podczas głosowań w ONZ, dostarczał pomoc humanitarną, ułatwiał transfer danych wywiadowczych, technologii wojskowych i końcu aktywnie potępiał Rosję. Nie wiem, czy takie stanowisko można uznać za "neutralne". Według mnie – nie.
Oprócz tego: czy Izrael jest winien Ukrainie więcej, niż państwa, które dawały jej gwarancje w Budapeszcie [chodzi o Memorandum Budapesztańskie, w ramach którego Ukraina zrezygnowała z broni jądrowej w zamian za gwarancje bezpieczeństwa Rosji, USA i Wielkiej Brytanii – red.]? Izrael prowadzi własną wojnę i o niej myśli.
Gdybyśmy nawet przyznali, że Putin jest zbrodniarzem, co by to zmieniło? Jak to by pomogło Ukrainie?
Gdyby Izrael oficjalnie stwierdził, że Rosja jest państwem terrorystycznym, ponieważ jej wojsko gwałci, zabija dzieci, porywa cywilów – byłoby to gestem solidarności. Zresztą tego właśnie teraz Izrael oczekuje od Zachodu - by uznał, że terroryzm jest również jego problemem, a samo państwo – ofiarą ataku.
W Izraelu mówiło o tym nasze społeczeństwo obywatelskie. Badania opinii publicznej pokazują, że od 70 do 90 proc. Izraelczyków popiera Ukrainę. Ponad 90 proc. uważa Rosję za agresora. Więc jest to jednoznacznie proukraińska pozycja.
Ale kolejne rządy izraelskie nie podzielają zdania społeczeństwa. Naftali Bennett, który był premierem w chwili inwazji, skrytykował Kreml, ale trzymał się taktyki "niedrażnienia Rosji". Dla Netanjahu nawet to było za dużo. Kiedy wrócił do władzy, ostro zrugał poprzedników za otwartą krytykę Rosji, a minister spraw zagranicznych w jego rządzie zadzwonił do szefa rosyjskiego MSZ Siergieja Ławrowa, aby zapewnić, że nowa władza będzie "mniej mówić" o wojnie. Czy Netanjahu i jego skrajnie prawicowym koalicjantom nie przeszkadzało, że najwyższe kierownictwo Rosji, łącznie z Ławrowem i Putinem, notorycznie dopuszczało się antysemickich wypowiedzi pod adresem Zełenskiego i zarzucało mu reanimację nazizmu? Jak to się układało w narracji o dobrych relacjach z Rosją?
Bardzo łatwo się układało. Po każdej takiej wypowiedzi władze Izraela występowały z krytyką. Potem dzwonił ktoś z Rosji i przepraszał, wyjaśniając, że przecież Ławrow albo Putin mieli coś zupełnie innego na myśli. Kiedyś nawet zadzwonił osobiście Putin, żeby zdementować słowa Ławrowa. Więc nic osobistego, to tylko pragmatyczna kalkulacja polityczna. Każda strona wykorzystywała to na potrzeby swojej publiczności.
A jeśli chodzi o pierwszą część pytania, być może Izrael nie osądził Rosji w najostrzejszych słowach, ale przekaz był jasny. Zresztą pretensje Kijowa do Izraela nie wynikały z tego, że coś nie zostało powiedziane, tylko z tego, że Izrael nie był gotowy wycofać ze swojego systemu elementów obrony przeciwlotniczej i broni ofensywnej, żeby przekazać je Ukrainie. Zresztą, obecna wojna pokazuje słuszność tego podejścia.
To samo dotyczy nowo wyprodukowanej broni. Izrael ma na nią podpisane kontrakty na wiele lat naprzód, więc w niczym by to Ukrainie nie pomogło.
Ale mogłyby pomóc przeciwlotnicze baterie Hawk, które od lat 60. XX w. stoją w izraelskich magazynach nieużywane. Zarówno Kijów, jak i Waszyngton, wielokrotnie prosiły o przekazanie ich Ukrainie, by mogła chronić miasta i infrastrukturę krytyczną przed rosyjskimi rakietami. Netanjahu się na to nie zgodził. Relacje między Kijowem i Jerozolimą tak się zaostrzyły, że do mediów trafiły przecieki z Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ukrainy, że Kijów nie chce, by Izrael uczestniczył w spotkaniach Ramstein. "Władze izraelskie nigdy nie udzieliły żadnej realnej pomocy. Jednak informacje otrzymane podczas spotkań Izrael wykorzystuje dla swoich własnych interesów" – stwierdziło źródło Kyiv Post.
W Izraelu wszyscy starają się nie krytykować Zełenskiego i jego ludzi, bo zdają sobie sprawę, że są oni w stanie permanentnego stresu. Na przykład ambasador Ukrainy w Izraelu Jewgen Kornijczuk, jest postacią bardzo kontrowersyjną. Gdyby ktokolwiek inny, nawet ambasador USA, pozwalał sobie mówić takie rzeczy jak on, nie wiem, jak długo pozostałby w Izraelu [Kornijczuk wprost oskarżył Izrael o współpracę z Rosją, za co został wezwany na dywanik do MSZ w Jerozolimie – red.].
Ale rewelacje Kyiv Post, że jakoby informacje omawiane w obecności Izraela mogą trafić do państwa-agresora i fakt, że oficjalny Kijów tego nie zdementował, dla Żydów zabrzmiały niemal jak oskarżenia o uprawianie słynnych "mordów rytualnych". Od razu przychodzą historyczne skojarzenia, na przykład sprawa Alfreda Dreyfusa, francuskiego oficera żydowskiego pochodzenia, którego w 1894 r. fałszywie oskarżyli o szpiegostwo na rzecz Niemiec. Ta sprawa stała się impulsem i symbolem ówczesnej fali antysemityzmu w Europie.
Na szczęście temat spotkań w Ramstein nie zyskał dużej popularności w Izraelu, chociaż nieprzyjemny osad pozostał w pamięci Izraelczyków. Ale i ten osad został natychmiast rozwiany, gdy prezydent Zełenski jasno i jednoznacznie potępił agresję islamistów przeciwko Izraelowi.
Od początku rosyjskiej inwazji w Izraelu zmieniło się trzech premierów. Dlaczego żaden z nich nie odwiedził Kijowa?
Faktycznie można o to mieć pretensje do władz. Uważam, że to bardzo duży błąd.
Ale Ukraińcy wszystko rozumieją. Społeczeństwo zawsze jest mądrzejsze od rządu. Choć sami cierpią z powodu bombardowań, dekorują miasta niebieskimi i białymi flagami na znak solidarności z Izraelem. Ukraińcy rozumieją, że mamy jednego wroga. Ukraina walczy z nim w Europie, a Izrael na Bliskim Wschodzie.
Ukraina walczy z Rosją, a Izrael z grupą terrorystyczną, którą Rosja i jej sojusznicy wspierają. Wydawałoby się, że oba kraje mogą mieć wspólny interes, ale nie na tyle, by Netanjahu zgodził się przyjąć Zełenskiego z wizytą solidarności. Kiedy po ataku Hamasu chciał odwiedzić Izrael, usłyszał: "To nie jest właściwy czas".
Uważam, że to duży błąd. Zełenski jest obecnie jedną z najważniejszych postaci na świecie. I to on powiedział, że obwiniać i krytykować należy nie Izrael, tylko agresora. To były bardzo ważne słowa. Gdyby padły w Izraelu, dałyby dodatkową legitymizację operacji lądowej w Gazie, która będzie wiązała się z dużą liczbą arabskich ofiar. Netanjahu powinien był znaleźć dla prezydenta Ukrainy czas, tak jak znalazł go dla prezydenta Joego Bidena, kanclerza Niemiec Olafa Scholza czy premiera Wielkiej Brytanii Rishiego Sunaka.
Ale to wszystko są detale. Newsy, które dziś pojawiają się, a jutro o nich wszyscy zapominają. W globalnym sensie między Izraelem i Ukrainą nie ma sprzeczności. I jestem pewien, że wizyta Zełeńskiego w końcu się odbędzie.
Był to jednak sygnał, że Netanjahu nawet w obecnej sytuacji nie zamierza zmienić swojej polityki "niedrażnienia" Rosji. Byłoby to przyznaniem się do błędu?
Proszę mi uwierzyć, że Netanjahu ma dziś tyle na głowie, że kwestia Rosji odchodzi na bardzo daleki plan. Jeszcze przed atakiem Hamasu mieliśmy kryzys wewnętrzny związany z reformą sądownictwa, którą w Izraelu odebrano jako próbę państwowego przewrotu. Teraz musi się tłumaczyć z błędnej polityki wobec Hamasu. Bo to właśnie Netanjahu ciągłe powtarzał, że nie można zlikwidować reżimu w Gazie, należy go powstrzymywać. Więc kwestia retoryki wobec Moskwy jest na jakimś dwudziestym piątym miejscu wśród priorytetów.
Powiedział pan na początku rozmowy, że Moskwa raczej nie była głównym reżyserem ataku Hamasu. Istnieje jednak szereg przesłanek, by uważać, że się do tego przyczyniła. Atak był sfinansowany m.in. z pieniędzy, które terroryści otrzymywali za pośrednictwem moskiewskiej giełdy kryptowalut. Chce pan powiedzieć, że teraz nikt nie wypomina Netanjahu ciepłych, osobistych relacji z Putinem?
Po pierwsze - nie wiemy, w jakim stopniu Rosja jest zaangażowana w ten konflikt. Mówi się, że w ataku Hamasu brali udział najemnicy z Grupy Wagnera. Mieli szkolić siły specjalne Hamasu. Ale na razie bezpośrednich dowodów na to nie ma.
Ale krytyka pod adresem Netanjahu jest. Wcześniej jego osobiste, ciepłe relacje z Putinem były kapitałem politycznym. Panowało przekonanie, że dzięki temu może z Rosją wszystko wynegocjować. Teraz ta znajomość zaczyna być postrzegana jako słabość. Premier nie zareagował, kiedy Iran i Rosja zbliżały się do siebie i kiedy Moskwa zaczęła legitymizować Hamas jako "organizację radykalną", a nie terrorystyczną.
Zatem – czy z perspektywy czasu strategia Netanjahu, polegająca na utrzymywaniu dobrych relacji z dyktatorami, nie zdała egzaminu? Bo oprócz Władimira Putina Izrael zbudował bliski sojusz z Ilhamem Alijewem, autorytarnym prezydentem Azerbejdżanu, a relacje z Donaldem Trumpem podczas jego prezydentury były znacznie bardziej zażyłe, niż obecnie z Joe Bidenem.
Tak się złożyło, że dawni sojusznicy stali się nowymi antysemitami, a dawni antysemici - nowymi sojusznikami Izraela.
Co pan ma na myśli?
To, że kiedyś liberalno-progresywny obóz Zachodu był sojusznikiem Izraela, a teraz sympatyzuje z Hamasem. Nawet jeśli o tym nie mówi na głos.
Nie przesadza pan? Żadna siła polityczna w Europie czy USA nie wspiera terroryzmu. Czym innym jest podział na Zachodzie, jeśli chodzi o ocenę działań Izraela. To, że ktoś staje w obronie palestyńskich cywilów i ich praw, nie oznacza, że wspiera Hamas.
Pani też wpada w tę lewicową narrację. Wszystko jest czarno-białe. Biedni Palestyńczycy i rasiści-kolonialiści z Izraela. Lewicowe kręgi w Europie nie są w stanie zrozumieć złożoności problemu Gazy, fundamentalistycznej enklawy stworzonej przez ruch terrorystyczny zainteresowany nie utworzeniem państwa palestyńskiego w "granicach z 1967 r.", ale zniszczeniem Izraela. I, sądząc po sondażach, jest to w pełni zrozumiałe dla większości mieszkańców Strefy. I na tym właśnie polega problem Izraela z europejskimi liberałami.
Od czasów Zagłady w jeden dzień nie zabito tylu Żydów, ilu podczas ataku Hamasu 7 października. Dla nas każde wezwanie do deeskalacji i zawieszenie ognia oznacza solidarność z agresorem, wsparcie dla terroryzmu.
Wracając do pani pytania, dlatego właśnie Izraelowi znacznie łatwiej było znaleźć język z liderami konserwatywnych ugrupowań. W Stanach Zjednoczonych był to Trump, w Polsce - odchodzący rząd. Z tymi przywódcami istniał pewien rodzaj zrozumienia.
Polityka to sztuka lawirowania. Pracujesz z tymi, którzy pracują z tobą. Prezydent Azerbejdżanu Ilham Alijew może być autorytarnym przywódcą, ale dopóki stoi na czele państwa, które sprzeciwia się Iranowi i powstrzymuje radykalny chomeinistyczny islamizm, jest sojusznikiem Izraela. Co nie oznacza, że Izrael chce u siebie reżimu jak w Azerbejdżanie.
Jakie korzyści z obecnej sytuacji czerpie Rosja, oprócz tego, że Ukraina zniknęła z jedynek w mediach, a broń, która miała zostać przekazana Kijowowi, może trafić do Izraela?
Najważniejsze dla Moskwy jest to, że zostało zerwane podpisanie umowy, normalizującej stosunki między Izraelem a Arabią Saudyjską.
Gdyby nie atak Hamasu, za kilka miesięcy układ sił na Bliskim Wschodzie mógłby się całkowicie zmienić. Już w 2020 roku pod przywództwem Stanów Zjednoczonych zawarto przełomowe "Porozumienia Abrahamowe" - pomiędzy Izraelem, Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi i USA, a także pomiędzy Izraelem, ZEA i z Bahrajnem, po których nastąpiły kolejne umowy z Marokiem i północnym Sudanem, ocieplenie stosunków z Omanem.
Kulminacją tego procesu, prawdziwą wisienką na torcie, miała być umowa z Arabią Saudyjską, najbardziej wpływowym państwem w regionie.
Jej podpisanie zakończyłoby trwający od stu lat konflikt arabsko-izraelski. Moglibyśmy otrzymać coś w rodzaju bliskowschodniego NATO, które stanowiłoby przeciwwagę dla bloku Iran–Rosja–Chiny- Pakistan oraz ich sojusznicy. Byłoby to dla nich dużym wyzwaniem. Więc z ich punku widzenia atak Hamasu jest darem niebios. Teraz proces został zamrożony, bo obecna wojna znowu zaczęła być postrzegana jako dalsza część konfliktu arabsko-izraelskiego.
Rosja już zadeklarowała, że dołoży wszelkich wysiłków, by położyć kres wojnie i krytykuje Izrael za ofiary wśród palestyńskich cywilów. Z ust Putina te deklaracje brzmią jak szyderstwo, ale do krajów Globalnego Południa to przemawia?
Wróciliśmy mniej więcej w to samo miejsce jak podczas zimnej wojny. Obóz zachodni przeciwko obozowi wschodniemu i południowemu. Znowu mamy oś dobra i oś zła, tylko granice między nimi są zbyt rozmyte. Każdy jest w stanie wojny z każdym i każdy z każdym prowadzi interesy. Będziemy musieli dopiero określić, co jest dobrem, a co złem.
***
Prof. Władimir (Ze'ev) Khanin - uważany za jednego z czołowych ekspertów w tematyce postradzieckich republik oraz ich relacji z Izraelem, a także rosyjskojęzycznej społeczności żydowskiej w Izraelu i diasporze. Khanin urodził się w 1959 roku w Zaporożu w Ukrainie. Ukończył Instytut Studiów Afrykańskich Akademii Nauk ZSRR w Moskwie, a także Instytut Studiów Rosyjskich i Radzieckich na Uniwersytecie Oksfordzkim. Obecnie jest dyrektorem akademickim Instytutu Żydowskich Studiów Euroazjatyckich w Herclijji, profesorem nauk politycznych na Uniwersytecie Bar-Ilan i starszym pracownikiem naukowym na Uniwersytecie Ariel. Jest regularnym gościem i komentatorem politycznym w izraelskich mediach. Jest autorem lub współautorem dziewięciu książek naukowych.
Tatiana Kolesnychenko, dziennikarka Wirtualnej Polski