"Wtedy nie przyszło mi do głowy, że to może być coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek"
- Popełniłam w Moskwie wiele błędów - przyznaje w rozmowie z WP córka polityka PiS. Największym było to, że podpisała zgodę na spalenie przez Rosjan ubrania ojca, czego chciał od niej prokurator. Dopiero po jakimś czasie zdała sobie sprawę, że w ten sposób doszło do zniszczenia dowodów. - To błąd nie do naprawienia. Wtedy mielibyśmy w Polsce jedyne przedmioty, które po pierwsze, nie przeszły być może obróbki Rosjan, a po drugie "leżakowania" w Mińsku Mazowieckim w Żandarmerii Wojskowej - zwraca uwagę. Zdradza, że nie wiedziała, co zrobić. "Mam wziąć ze sobą śmierdzącą benzyną reklamówkę błota z postrzępionymi kawałkami spodni i marynarki? I co powiem mamie: 'Spójrz, tyle po nim zostało?!' - myślałam. Nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić" - relacjonuje w książce. Jednocześnie zwraca uwagę, że nieodpowiedzialnym było w tej sytuacji pozostawienie jej samej z Rosjanami.
W rozmowie z WP zwraca uwagę, że, mimo przeprowadzonej ekshumacji, prokuratura nigdy nie przebadała ciała jej ojca na obecność materiału wybuchowego. - Do 2012 r. prokuratura w ogóle nie brała tego w śledztwie pod uwagę - wskazuje.
- Jadąc do Moskwy myślałam tylko o tym, że ojciec już nie wróci do domu. Chciałam przywieźć jego ciało. Niektórzy zarzucają mi, że od razu wiedziałam, że w Smoleńsku był wybuch i zamach, tymczasem ja w ogóle nie myślałam o tym, co mogło się stać. Nie przyszło mi do głowy, że to może być coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek. Dlatego też nie byłam skupiona na zabezpieczaniu dowodów. Zachowałam się jak córka, a nie jak prawnik - stwierdza w rozmowie z WP.
Twierdzi, że po śmierci ojca do jego mieszkania weszła Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. "11 lub 12 kwietnia zadzwonił do mnie jeden z posłów, który powiedział, że mieszkanie ojca przeszukała ABW. Byłam zaskoczona. Oficer, z którym rozmawiał Mateusz Bochacik, oświadczył, że tego nie potwierdza, ani temu nie zaprzecza. Zadzwonił do mnie ówczesny minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski, który pytał o to szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. Ten wszystkiemu zaprzeczył. Powiedziałam ministrowi: 'Jeśli pan daje słowo, że tak było, temat uważam za zamknięty'" - czytamy.
Zaprzecza, by coś z mieszkania zginęło, ale jednocześnie mówi: "Wiem jednak, że gdy służby wchodzą operacyjnie, to nie po to, by coś zabrać, lecz po to, żeby coś skopiować. Najbardziej bałam się, że mogą coś podrzucić". Ewentualne odwiedziny mogły mieć też, zdaniem Wassermann, inny cel: zdjęcie podsłuchu. "Na drzwiach nie było plomb, więc niczego nikomu nie udowodnię. Takie wejście byłoby przecież działaniem nielegalnym. W tamtym czasie większość potwierdzonych wejść ABW to były wizyty po tak zwany materiał genetyczny, czyli szczoteczki do zębów i inne przedmioty osobiste należące do ofiar katastrofy"- ujawnia w książce.