"Zamach na prawdę"
Córka jednej z ofiar katastrofy w Smoleńsku ujawnia sensacyjne fakty...
Przed śmiercią zdążył jeszcze sam włączyć telefon?
- Wróciłam do normalnego życia, ale jednocześnie pogodziłam się z tym, że w jakiś sposób kwestia katastrofy też jest w nie wpisana. W obliczu takich dramatycznych wydarzeń człowiek przede wszystkim odczuwa potrzebę pochowania zwłok, ale też łaknie sprawiedliwości. Gdyby ta sprawa została wyjaśniona we właściwy sposób, przyjęłabym wszystkie ustalenia. Gdy jednak mam poczucie, że jawnie się mnie "ogrywa", wtedy rodzi się bunt. Jestem pewna, że gdyby była pani na moim miejscu, czułaby pani dokładnie to samo - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Małgorzata Wassermann.
Wassermann zdradza, że jej siostra Agata dzwoniła na telefon ojca 10-15 minut po katastrofie i usłyszała komunikat po rosyjsku, że abonent jest niedostępny. Tymczasem Zbigniew Wassermann zawsze wyłączał telefon wsiadając do samolotu. Tak samo zrobił pięć lat temu. "Telefon mógł się zalogować do stacji bazowej na terenie Rosji. Komórka mogła też zostać znaleziona i włączona już po katastrofie przez jednego z Rosjan. To wydaje się jednak mało prawdopodobne, bo znalazca musiałby znać kod PIN. Chyba że ojciec zdążył jeszcze sam włączyć telefon" - spekuluje na łamach książki.
Na zdjęciu: roztrzaskany samolot, złożony na lotnisku w Smoleńsku.
Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska
Tajemnicza blondynka próbowała ją zwerbować do rosyjskich służb
Małgorzata Wassermann w rozmowie z WP wyjawia, że w Moskwie, dokąd wraz ze swoją bratową Darią Wassermann i Mateuszem Bochacikiem udała się na identyfikację zwłok, była przez blisko sześć godzin przesłuchiwana przez Rosjan. Śledczy pytali o znaki szczególne, zwłaszcza blizny po operacjach, i rzeczy, które miał przy sobie, ale też o zupełnie inne kwestie. - Miałam świadomość, że to jakiś teatr. Zadawałam sobie pytanie, do czego ta gra prowadzi, ale wszystko działo się tak szybko, okoliczności były dramatyczne i towarzyszyły im tak silne emocje, że jako bezpośredni uczestnik wydarzeń, nie mogłam ich na bieżąco analizować - wyjaśnia swoją początkową dezorientację.
Rosjanie dysponowali pełnym dossier jej rodziny. "Oni wiedzieli o nas bardzo dużo. Prokurator nie pytał, ile wnuczek miał ojciec, tylko jak miała na imię druga wnuczka. Były inne pytania: gdzie pracuję, czy to moja własna kancelaria, jaki jest do niej numer telefonu. Zorientowałam się, że coś jest nie tak" - opisuje w książce.
Zanim zaczęły się pytania, pojawiła się atrakcyjna blondynka. Dziś Wassermann uważa, że mogła to być funkcjonariuszka albo agentka rosyjskich służb. Wassermann była przekonana, że tajemnicza nieznajoma jest psychologiem. Kobieta świetnie mówiła po polsku, bez cienia akcentu. - Nie od razu się zorientowałam, że nie jest Polką. W miarę jak przesłuchanie się przeciągało, byłam coraz bardziej poirytowana. Kiedy zaczęłam się buntować przeciwko kolejnym pytaniom, jej reakcja dawała mi do myślenia. Czerwona lampka mi się zapaliła, kiedy powiedziała, że jest Rosjanką - tłumaczy w rozmowie z WP.
"Wychodzę na papierosa. Za mną Rosjanka. Obejmuje mnie ramieniem. 'Małgorzata, ty się tak nie denerwuj. Dobrze rozumiem twój dramat. Mój ojciec był górnikiem i również zginął w strasznych okolicznościach. Kiedy był pod ziemią, doszło do wybuchu. Powinien być w domu, ale chciał zrobić koledze przysługę i wziął za niego szychtę'. Byłam autentycznie poruszona" - czytamy w "Zamachu na prawdę".
Rosjanka nie była zwykłą tłumaczką, ale agentką
Na tym nie skończyła się ta, jak się okazało, próba werbunku. Kiedy Wassermann po długich godzinach przesłuchania otrzymała wreszcie do ręki akt zgonu ojca, Rosjanka znów próbowała wkupić się w jej łaski: "'Małgorzata, złościsz się na mnie, a moja mama ma białaczkę i jest umierająca' - powiedziała. 'Nie doceniasz tego, że jestem przy tobie. Jedyną nadzieją jest pewien znachor. Będziesz się śmiała, bo pewnie w to nie wierzysz, ale on ma nadprzyrodzone zdolności. Uzdrowił już wiele osób'. Po ludzku zrobiło mi się głupio. Powiedziałam, że broń Boże, wcale się nie śmieję, bo sama leczę się ziołami. I wtedy jej oczy jakby się zapaliły. 'Małgorzata, proszę cię, zostań. Nie leć do Warszawy. My cię tutaj wyleczymy! Wszystko zorganizujemy i będziesz zdrowa'" - czytamy.
Wassermann nie ma wątpliwości, że to nie był przypadek. Kobieta musiała wiedzieć o jej dolegliwościach, na które leczyła się od kilku lat. "Kiedy winda zjechała na dół, spróbowała jeszcze raz. 'I jak? Zostajesz?' - zapytała. 'Nie, dziękuję. Wracam do Polski. A pani gratuluję i jednocześnie współczuję'. Dałam jej do zrozumienia, że wszystkiego się domyślam" - mówi Rymanowskiemu.
Początkowo Wassermann wydawało się, że podczas rosyjskich czynności panował bałagan. Po czasie zdała sobie jednak sprawę, że w jej przesłuchaniu nie było nic przypadkowego. Pierwszą osobą, która zwróciła jej na to uwagę była pewna psycholog policyjna. - W samolocie powrotnym z Moskwy relacjonowałam jej wypadki i pozwoliłam sobie na naiwny komentarz: "Jacy oni są nieprofesjonalni, prowadząc czynności, które nic nie wnoszą". W odpowiedzi usłyszałam: "Bardzo się pani myli. Odkąd weszliście, zauważyłam, że traktowali was inaczej niż pozostałe rodziny" - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską.
Wassermann zdradza WP, że podczas tamtego lotu wyleczyła się z choroby lokomocyjnej, jakiej doświadczała zwykle podczas podróży samolotem. - Przed wylotem do Moskwy zrezygnowałam z zażywania leków przeciw nudnościom, bo wiedziałam, że jestem po trzech nieprzespanych nocach i nie chciałam się dodatkowo "otępiać". Tymczasem byłam tak zaangażowana w opowiadanie policjantce o tym, jak wyglądało moje przesłuchanie, że nawet nie zauważyłam, kiedy wylądowaliśmy. A usiadłyśmy w ostatnim rzędzie, gdzie najbardziej trzęsie. Od tamtej pory przestałam mieć problemy z lataniem - mówi.
Wasserman cieszy się, że nie przystała na propozycję prokuratora, który chciał, żeby puściła grupę Polaków przodem, a on chciał odwieźć ją do domu. - Miałam świadomość, że moje zaufanie musi być zerowe, bo drugą stroną nie kierują dobre intencje - mówi w rozmowie z WP.
"Wtedy nie przyszło mi do głowy, że to może być coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek"
- Popełniłam w Moskwie wiele błędów - przyznaje w rozmowie z WP córka polityka PiS. Największym było to, że podpisała zgodę na spalenie przez Rosjan ubrania ojca, czego chciał od niej prokurator. Dopiero po jakimś czasie zdała sobie sprawę, że w ten sposób doszło do zniszczenia dowodów. - To błąd nie do naprawienia. Wtedy mielibyśmy w Polsce jedyne przedmioty, które po pierwsze, nie przeszły być może obróbki Rosjan, a po drugie "leżakowania" w Mińsku Mazowieckim w Żandarmerii Wojskowej - zwraca uwagę. Zdradza, że nie wiedziała, co zrobić. "Mam wziąć ze sobą śmierdzącą benzyną reklamówkę błota z postrzępionymi kawałkami spodni i marynarki? I co powiem mamie: 'Spójrz, tyle po nim zostało?!' - myślałam. Nie byłam w stanie sobie tego wyobrazić" - relacjonuje w książce. Jednocześnie zwraca uwagę, że nieodpowiedzialnym było w tej sytuacji pozostawienie jej samej z Rosjanami.
W rozmowie z WP zwraca uwagę, że, mimo przeprowadzonej ekshumacji, prokuratura nigdy nie przebadała ciała jej ojca na obecność materiału wybuchowego. - Do 2012 r. prokuratura w ogóle nie brała tego w śledztwie pod uwagę - wskazuje.
- Jadąc do Moskwy myślałam tylko o tym, że ojciec już nie wróci do domu. Chciałam przywieźć jego ciało. Niektórzy zarzucają mi, że od razu wiedziałam, że w Smoleńsku był wybuch i zamach, tymczasem ja w ogóle nie myślałam o tym, co mogło się stać. Nie przyszło mi do głowy, że to może być coś więcej niż nieszczęśliwy wypadek. Dlatego też nie byłam skupiona na zabezpieczaniu dowodów. Zachowałam się jak córka, a nie jak prawnik - stwierdza w rozmowie z WP.
Twierdzi, że po śmierci ojca do jego mieszkania weszła Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego. "11 lub 12 kwietnia zadzwonił do mnie jeden z posłów, który powiedział, że mieszkanie ojca przeszukała ABW. Byłam zaskoczona. Oficer, z którym rozmawiał Mateusz Bochacik, oświadczył, że tego nie potwierdza, ani temu nie zaprzecza. Zadzwonił do mnie ówczesny minister sprawiedliwości Krzysztof Kwiatkowski, który pytał o to szefa ABW Krzysztofa Bondaryka. Ten wszystkiemu zaprzeczył. Powiedziałam ministrowi: 'Jeśli pan daje słowo, że tak było, temat uważam za zamknięty'" - czytamy.
Zaprzecza, by coś z mieszkania zginęło, ale jednocześnie mówi: "Wiem jednak, że gdy służby wchodzą operacyjnie, to nie po to, by coś zabrać, lecz po to, żeby coś skopiować. Najbardziej bałam się, że mogą coś podrzucić". Ewentualne odwiedziny mogły mieć też, zdaniem Wassermann, inny cel: zdjęcie podsłuchu. "Na drzwiach nie było plomb, więc niczego nikomu nie udowodnię. Takie wejście byłoby przecież działaniem nielegalnym. W tamtym czasie większość potwierdzonych wejść ABW to były wizyty po tak zwany materiał genetyczny, czyli szczoteczki do zębów i inne przedmioty osobiste należące do ofiar katastrofy"- ujawnia w książce.
"Jestem prawie pewna, że był wybuch"
Wassermann w rozmowie z WP przyznaje, że początkowo przyjęła podawaną przez media wersję o błędzie pilotów. Jej wątpliwości tak naprawdę rozbudzili dziennikarze. - Mimo dziwnego przesłuchania w Moskwie, miałam bardzo duże zaufanie do prowadzonych działań, szczególnie do tych podejmowanych przez polski rząd i prokuraturę. A tu nagle przedstawiciele mediów zwracają się do mnie z pytaniem, czy wyraziłam zgodę na przeprowadzenie sekcji zwłok ojca. Zaczęłam się zastanawiać, dlaczego mnie o to pytają? Przecież to oczywiste, że sekcja była. Zadzwoniłam do prokuratury i dostałam odpowiedź: "Skąd my to mamy wiedzieć?". Zaczęłam odczuwać coraz większy niepokój - mówi.
Córka polityka PiS stwierdza, że wiedza, którą obecnie posiada pozwala jej być prawie pewną, że był wybuch. Hipoteza zamachu jest według niej bardzo prawdopodobna. "Wiedzą o tym ci, którzy - tak jak ja - mają dostęp do akt śledztwa. Zdają sobie z tego sprawę również ci, którzy z tej hipotezy publicznie szydzą. Do dzisiaj prokuratura nie wykluczyła możliwości przeprowadzenia zamachu. Sądzę, że poważnie bierze ją pod uwagę także Donald Tusk" - czytamy w książce córki Zbigniewa Wassermanna.
Słowa premiera, który wielokrotnie mówił, że to absurd, kobieta uważa za pustą retorykę. "Proszę pomyśleć, gdyby to był zwykły wypadek, czy rząd oddałby śledztwo w ręce Rosjan? Zastanawiam się, czego przestraszył się Donald Tusk, że doszedł do wniosku, iż zapłaci każdą cenę, byle tylko prawda nie wyszła na jaw" - pyta.
Dlaczego zakłada świadome działanie premiera? Może, po ludzku, przerosła go sytuacja? "Nie przyjmuję tego do wiadomości. Przez jakiś czas byłam przekonana, że to rzeczywiście splot nieszczęśliwych okoliczności. Kiedy zaczęłam analizować działania rządu i prokuratury, zrozumiałam, że coś nie gra. Liczba błędów popełnionych zaraz po katastrofie wskazuje, że nie były one przypadkiem. Tak mogli zachować się studenci drugiego roku prawa, lecz nie ci, którzy rządzili państwem od trzech lat. Jeśli nie ma się nic do ukrycia, to tak się nie postępuje". Twierdzi, że rząd zrezygnował z dotarcia do prawdy: "Potrafię zrozumieć, że przez pierwszych kilka godzin panował chaos. To, co działo się później, utwierdziło mnie jednak w przekonaniu, że nie był to zwykły bałagan. W Polsce do 2010 r. wydarzyło się wiele katastrof. Lotniczych, budowlanych czy drogowych. Procedury były utrwalone od lat".
Wassermann zdradza, że wiele osób miało do niej pretensje, że tak późno zaczęła dopuszczać możliwość zamachu. "Małgośka - mówili - przecież to na pewno Ruskie! Odpowiadałam, żeby dali spokój, bo na razie to tylko takie gadanie. Wie pan dlaczego? Bo nigdy nie działam pod wpływem emocji i nie rzucam słów na wiatr" - mówi Bogdanowi Rymanowskiemu.
"Brzoza nie była przyczyną katastrofy"
W przekonaniu Małgorzaty Wassermann raport komisji Jerzego Millera niczego nie wyjaśnił. - Jeśli pan Maciej Lasek uważa, że został on dobrze sporządzony, dlaczego nie chce zasiąść do debaty na argumenty, tylko obrzuca epitetami osoby o ogromnym dorobku naukowym, cieszące się autorytetem na świecie, nazywając je "pseudofachowcami od parówek"? - pyta. Podkreśla, że nie jest oderwana od rzeczywistości. - Spychanie nas na margines, określanie mianem sekty tylko dlatego, że mamy odmienne zdanie, jest nie w porządku - mówi specjalnie dla WP.
Zdradza, że wiele osób ma jej za złe, że początkowo pozytywnie oceniała wnioski raportu. - Na tamtym etapie uważałam, że nie mam podstaw, żeby potępiać je w czambuł. Wierzyłam, że członkowie komisji dobrze wykonali swoją pracę. - Zapytałam członków komisji, jakie badania wykonano, a odpowiedź sprowadzała się do tego, że odsłuchali kopie czarnych skrzynek. Podeszłam do Millera i mówię: "Ma pan opinię bardzo dobrego fachowca, wiem, że mój ojciec pana szanował. Jeśli jest pan pewny tego, co pan przeprowadził i powiedział, to mogę panu tylko za to podziękować". Podaliśmy sobie ręce, a ja następnie zrelacjonowałam tę rozmowę dziennikarzom - opowiada WP Wassermann.
Zdaniem Małgorzaty Wassermann brzoza nie była przyczyną katastrofy, a fragmenty samolotu, które pojawiły się w brzozie, musiały tam być umieszczone jakiś czas po 10 kwietnia. Po co? By, jak mówi, uwiarygodnić jedynie słuszną hipotezę o "pancernej" brzozie. "Hipotezę rozbicia tupolewa o brzozę obalił w 2012 r. między innymi profesor Wiesław Binienda. Z jego badań wynika, że lewe skrzydło nie mogło się urwać po zderzeniu z drzewem o takim obwodzie i podobnej wysokości" - czytamy.
Brzoza została złamana wcześniej? "To prawdopodobne. Wskazywałby na to brak soków, jakie pojawiają się o tej porze roku. Okres wegetacyjny drzew to marzec i kwiecień. Wiadomo, że od lipca 2011 r. w posiadaniu prokuratury wojskowej jest opinia biegłych, że TU-154 przeleciał przynajmniej kilka metrów nad brzozą. Ekspertyza jest oparta na badaniu polskiej czarnej skrzynki (ATM-QAR) i stwierdza, że samolot w chwili rzekomego zderzenia się z drzewem leciał na wysokości od 11 do 14 metrów nad powierzchnią ziemi. W jaki sposób mógł więc zderzyć się z brzozą, która - zgodnie z ustaleniami MAK i komisji Millera - została uszkodzona na wysokości około 5 metrów nad ziemią?!" - pyta.
Na zdjęciu: smoleńska brzoza bez elementów metalowych, 13 kwietnia.
"Tego, że tupolew rozpadł się na kilkadziesiąt tysięcy kawałków, nie da się wytłumaczyć inaczej niż wybuchem"
Zdaniem Małgorzaty Wassermann mamy do czynienia z niewytłumaczalnym, przy upadku z tak małej wysokości, rozczłonkowaniem samolotu. Tego, że tupolew rozpadł się na kilkadziesiąt tysięcy kawałków, nie da się - jak mówi - wytłumaczyć inaczej niż wybuchem. "Części samolotu i ludzkie kości były porozrzucane na dystansie kilometra. Twierdzenie, jakoby cofnęły się same o 1000 metrów od miejsca uderzenia w ziemię, jest absurdalne. 'To COŚ zdarzyło się w powietrzu'" - wskazuje w książce. Dyslokacja szczątków oraz rodzaj ich zdeformowania, które zostały potwierdzone w licznych dokumentach, w sposób jednoznaczny świadczą - jak uważa - że rozpad samolotu następował etapami.
Jak mogło dojść do odpalenia ładunku? "Od strony technicznej to banalnie proste. Systemy zdalnego sterowania są powszechnie stosowane od lat. Są pociski zdalnie sterowane, a ostatnie lata przyniosły masowe zastosowanie dronów. Nawet dyletanci w sprawach militarnych mają świadomość, że w dobie technologii komórkowej nie jest żadnym problemem odpalenie ładunku przez połączenie się z aparatem umieszczonym w samolocie czy samochodzie. To metoda dobrze znana terrorystom na całym świecie" - mówi Rymanowskiemu.
"Ładunek wybuchowy zamontowano podczas remontu w Samarze"
Córka Wassermana uważa, że do zamontowania ładunku w tupolewie mogło dojść podczas remontu maszyny w rosyjskiej Samarze, w grudniu 2009 r. "Proszę porównać zdjęcia tupolewa z wrakiem boeinga zestrzelonego nad Ukrainą. Malezyjski samolot spadł z wysokości 10 kilometrów, nasza maszyna spadała z mniej więcej 30 metrów. Tam znaleziono ofiary w całych, niezniszczonych ubraniach. W przypadku Smoleńska wiele ciał było pozbawionych odzieży. Według ekspertów, charakter zniszczenia ubrań jest podobny do katastrof, w których doszło do eksplozji. Ewa Kochanowska trzyma w domu koszulę po mężu, profesorze Januszu Kochanowskim. Jej tułów jest pocięty na cienkie paski, w całości ostał się tylko kołnierzyk" - czytamy.
Jak było w przypadku jej ojca? "Rosjanka, która opisywała to ubranie, mówiła, że koszula jest poszarpana na kawałki i śmierdzi benzyną. Odradzała jej zabranie, bo to 'mieszanina strzępów materiału, błota i krwi'. Rosjanie zwrócili nam różaniec i blankiet biletowy ojca. Po pięciu latach od katastrofy one wciąż śmierdzą spalinami. Skoro nie doszło do eksplozji zbiornika z paliwem, to jaki może być powód tak intensywnego zapachu?" - pyta.
Kluczem do wyjaśnienia katastrofy jest ujawnienie rozmowy braci Kaczyńskich?
Odnosi się do słów Lecha Wałęsy, który powtarza, że kluczem do wyjaśnienia katastrofy jest ujawnienie rozmowy braci Kaczyńskich. Jej zdaniem to niedorzeczna i całkowicie nieprawdziwa teza. "Miałabym sobie wyobrazić, że Jarosław Kaczyński mówi do prezydenta: 'Leszku, masz lądować niezależnie od wszystkiego!'? Wyobraża pan sobie, że brat radzi bratu, by narażał na śmierć swoją małżonkę? To była idealna, kochająca się rodzina. Bracia Kaczyńscy wzajemnie o siebie dbali i zawsze się denerwowali, gdy jeden z nich odbywał lot. Z informacji prokuratury wynika, że rozmowa trwała około 30 sekund i odbyła się, jeszcze zanim załoga przekazała panu Kazanie meldunek o złej pogodzie. Ale to nie przeszkadza Lechowi Wałęsie przekraczać kolejnej granicy" - atakuje.
Relacja Edmunda Klicha z 10 kwietnia wieczorem ("Moja czarna skrzynka. Edmund Klich w rozmowie z Michałem Krzymowskim", Warszawa 2012), po wylądowaniu samolotu z Polski, wskazuje, że Rosjanie praktycznie od wszystkiego Polaków odcięli. "M.K.: Co się działo po wylądowaniu w Smoleńsku? E.K.: Przez pierwsze 2 godziny nic. Rosjanie kazali nam czekać w samolocie. M.K.: Nie chciał pan jak najszybciej pójść na miejsce wypadku, obejrzeć rozmieszczenie ciał, stan wraku, zobaczyć czarne skrzynki? E.K.: Wszyscy się niecierpliwiliśmy, ale co mogliśmy zrobić? Miałem przedrzeć się przez Rosjan i sam chodzić po lotnisku, żeby jeszcze mnie tam zastrzelili? To w końcu wojskowy teren. Zresztą, co by mi to dało, gdybym poszedł i oglądał ciała. (...) W Smoleńsku zresztą i tak było na to za późno, bo gdy przylecieliśmy, część ciał leżała już w trumnach. (...) Prosiłem Rosjan o przepustki, żebyśmy mogli swobodnie poruszać się po lotnisku. Morozow od razu odpowiedział, że nie będzie chodzenia samopas. Jeśli gdzieś chcemy iść, mamy
to zgłaszać, i będziemy chodzić z miejscowymi oficerami. Rosjanie od początku działali świadomie".
Zdaniem Małgorzaty Wassermann to kolejne świadectwo, że już wtedy nie było mowy o jakiejkolwiek współpracy z Rosjanami. "Nawet jeśli premier Tusk tuż po katastrofie zakładał dobrą wolę i życzliwość Rosji, to parę godzin później, po południu i wieczorem było wszystko jasne" - czytamy.
Na zdjęciu: Lech Kaczyński i Zbigniew Wassermann.
Dał do zrozumienia, że wyjazd do Smoleńska nie będzie zwykłą podróżą: to może być bardzo niebezpieczny lot
Małgorzata, jej siostra i brat - wszyscy potwornie bali się o rodziców. "Zmuszałam ich do regularnych badań kontrolnych, przynajmniej raz w roku" - mówi. Ten lęk, przeczucie, że może stać się coś złego, zaczął jej towarzyszyć od 1989 r. Wtedy ojciec zaczął chudnąć w straszliwym tempie. W ciągu zaledwie kilku tygodni stracił 30 kilogramów. Okazało się, że to nowotwór w zaawansowanym stadium. Na szczęście wówczas błyskawiczna operacja uratowała mu życie. "Po operacji ojciec powiedział, że dostał od Pana Boga drugie życie i musi je lepiej wykorzystać" - wspomina córka Zbigniewa Wassermanna. "Przestał palić. Codziennie był na mszy świętej. Zaczął jeszcze więcej ćwiczyć. Rano był w kościele, po południu na siłowni. Mając 60 lat wyciskał tyle co 20-latek. Zawsze dużo pracował, ale po operacji zaczął harować jak wół" - dodaje.
Lęk o rodziców z czasem minął, a było to... na trzy miesiące przed katastrofą: "Pomyślałam, że mój strach jest irracjonalny. Skoro rodzice mają się dobrze, dlaczego mam się dalej zadręczać? I nagle te lęki wyparowały". Wassermann w książce zdradza, że jej ojciec był bardzo smutny, kiedy wyjeżdżał do Warszawy przed katastrofą: "Mama mówi, że wyglądał, jakby jechał na ścięcie". Kilka dni później rodzina dowiedziała się, że leci do Rosji. "Ojciec mówił, że jest mu pilnie potrzebny paszport dyplomatyczny, który zostawił w domu. Musieliśmy go wysłać kurierem. Trzy razy dzwonił i pytał, czy nie zapomnieliśmy. Nigdy wcześniej tak się nie zachowywał" - wskazuje. Przypomina jego słowa, które padły w rozmowie z asystentem, który zauważył, że dobrze, iż leci "tutką", a nie jakiem, bo to bezpieczniejszy samolot. Jej ojciec miał na to odpowiedzieć: "Jak samolot ma spaść, to i tak spadnie, nawet jeśli jest najnowocześniejszy". Zdaniem córki nie były to do końca normalne słowa. Dwa dni przed katastrofą dał jej matce do
zrozumienia, że wyjazd do Smoleńska nie będzie zwykłą podróżą. "Wiesz, Halina, to może być bardzo niebezpieczny lot" - powiedział. Dodaje, że Wassermann nigdy rodziny nie straszył, nie ujawniał żadnych tajnych informacji, ale w świetle tego, że zajmował się służbami, to zdanie nabiera innego sensu. Sugeruje, że Wassermann mógł wiedzieć o grożącym delegacji niebezpieczeństwie.
Jak się dowiadujemy, to Jarosław Kaczyński oddał Wassermannowi swoje miejsce w samolocie, bo musiał się zaopiekować chorą matką, która przebywała w szpitalu.
Na zdjęciu: Zbigniew Wassermann z żoną Haliną i wnuczką.
"Miałam wyrzuty sumienia, że umierał samotnie"
Małgorzata Wassermann buntuje się przeciwko nazywaniu ją "córeczką tatusia", przyznaje jednak, że bardzo kochali się z ojcem. "Nie umieliśmy bez siebie żyć. Rodzice stworzyli nam tak idealny dom, że nie chcieliśmy go opuszczać. Kiedy się wyprowadziłam, i tak prawie każdy weekend spędzałam z mamą i tatą. Byliśmy szczęśliwi jak na pięknym zdjęciu" - czytamy.
Twierdzi, że ojciec równo rozkładał uczucie pomiędzy trójkę swoich dzieci. Rodzina nie miała pojęcia, co to alkohol i awantury. Ojciec nigdy też nie przeklinał. Nigdy na nich nie krzyczał, nawet jeśli był niezadowolony, tylko milczał. W ten sposób sobie próbowała tłumaczyć jego pośmiertne milczenie. "Miałam wyrzuty sumienia, że umierał samotnie. Do dziś zastanawiam się, co wtedy czuł" - stwierdza.
Zapytana, czy pogodziła się z jego śmiercią, odpowiada: "Wierzę, że on jest cały czas obecny i czuwa nad nami. Żyje, tylko w innym wymiarze".
Fragmenty książki "Zamach na prawdę" Małgorzaty Wassermann i Bogdana Rymanowskiego publikujemy dzięki uprzejmości Wydawnictwa "M".
Na zdjęciu: Zbigniew Wassermann z żoną Haliną w nowym domu na krakowskich Bielanach.
Joanna Stanisławska, Wirtualna Polska