"Zachwycały się Nią inne pierwsze damy"
Był erudytą, człowiekiem o ogromnej kulturze osobistej, zaskakiwał znakomitą pamięcią, nie mógł jednak pojąć, dlaczego ludzie go nie rozumieją. Nią zachwycały się inne pierwsze damy. Była ciepła, skromna i wolała, aby zamiast prezentu urodzinowego dla niej, kupić książki dla dzieci. Bolało ją jednak serce, gdy słyszała złe słowa o mężu. Jaka była prezydencka para? W wywiadzie dla Wirtualnej Polski swoimi wspomnieniami dzieli się Elżbieta Jakubiak, była szefowa kancelarii prezydenta.
12.04.2010 | aktual.: 04.04.2011 11:12
WP: Agnieszka Niesłuchowska Była pani jedną z najbliższych osób z otoczenia prezydenta. Jak zaczęła wasza znajomość?
Elżbieta Jakubiak: W połowie lat 90. Lech Kaczyński był wtedy profesorem na Uniwersytecie Gdańskim, a ja pracowałam w Kancelarii Sejmu, jako sekretarka wicemarszałka Jacka Kurczewskiego. Spotykaliśmy się w bibliotece sejmowej, w której pisał swoją habilitację. Pewnego dnia zaprosił mnie na obiad w stołówce sejmowej. Następne bliskie spotkanie odbyło się podczas promocji książki o ruchu młodej Polski Piotra Zaremby. Długo rozmawialiśmy, opowiadał o tym co robi, o państwie. To był typ profesora, ale jednocześnie człowiek z wielkim poczuciem humoru i ogromną kulturą osobistą. Prawdziwy erudyta i polityk z urodzenia. Jego żonę poznałam później, po wyborach Lecha Kaczyńskiego na prezydenta Warszawy.
WP: Prezydent miał doskonałą pamięć, sypał datami wydarzeń historycznych jak z rękawa, wiedział, kto i kiedy walczył na froncie. Historię Polski miał w jednym palcu.
- To prawda, ciągle opowiadał o historii. Ciągle zaskakiwał mnie jakimiś ciekawostkami, był specjalistą od spraw Afryki - wiedział, kiedy dany przywódca przejmował władzę. Zawsze nas nurtowało, dlaczego interesował się właśnie tym tematem. Kiedyś zapytałam go o to, a on odpowiedział, że w PRL-u nie można było pisać o Europie, o Zachodzie, ale można było o Afryce. Dlatego w młodości Lech i Jarosław z gazet dowiadywali się wiele o tym kontynencie. Pasjonował ich ten temat i posiedli ogromną wiedzę w tym zakresie.
WP: Mówi się, że Lech Kaczyński miał to, czego dzisiejszym politykom brakuje – klasę. Było człowiekiem starej daty, w pozytywnym tego słowa znaczeniu.
- Tak, współcześni politycy nawet nie mają pojęcia, co znaczy być politykiem z zasadami. On wiecznie wspominał takie osobistości jak Charles de Gaulle czy Francois Mitterand. Prowadziliśmy także nieustanne dyskusje o prezydentach USA, o tym który z nich był lepszy. To były tysiące tematów, również o polskiej polityce, o tym jak powinna wyglądać Konstytucja, której zresztą przepisy znał na pamięć.
WP: Miała pani okazję współpracować z Lechem Kaczyńskim za jego rządów w stołecznym ratuszu. Jakim był szefem?
- Wczoraj, podczas spotkania rodziny i bliskich w Pałacu Prezydenckim, rozmawialiśmy z kolegami o tamtym okresie. Jeden z ówczesnych pracowników ratusza, wybitny prawnik, mówił, że kiedy pracował u boku prezydenta, dostał propozycję pracy w renomowanej kancelarii prawnej. Proponowano mu pensję w wysokości 60 tys., a on pokazał swoją pieczątkę urzędową i stwierdził: „Nie kupicie mnie. Praca z Lechem Kaczyńskim jest dla mnie ważniejsza. On dał mi więcej, bo obdarzył mnie zaufaniem”.
WP: Praca z Lechem Kaczyńskim była zaszczytem?
- Wszyscy bardzo go szanowaliśmy, bo i on nas tak traktował. Znał wszystkich pracowników od podszewki. To niesamowite, ale pamiętał imiona dzieci, wiedział ile mają lat. Doskonale orientował się też, który z kolegów ma dziewczynę i się jeszcze nie ożenił. Często pytał ich w żartach: „Kiedy się w końcu ożenisz?”. Pamiętam też jak udzielił ślubu naszej koleżance. Zrobił to w prezencie, chciał, aby było jej miło. Za każdym razem kiedy komuś rodziło się dziecko, albo umierał ktoś bliski zawsze był z tymi osobami. Pytał, jak im może pomóc. Po prostu lubił ludzi. Ale miał również drugą stronę.
WP: Jaką?
- Dużo wymagał od ludzi i od siebie. Polacy pewnie uważali, że te wymagania są za duże. Stąd te nieporozumienia, komentarze, że był ostry i szorstki. Ale on był zdania, że trzeba interesować się państwem, stawiać poprzeczki. Czasem nie rozumiał ludzi, nie wiedział, dlaczego nie chcą słuchać, co państwu jest potrzebne. Miał jasną wizję tego, jaką rolę Polska powinna odegrać w Europie - może nie potęgi, ale państwa silnego z pełną świadomością swojego potencjału. On wiedział, że możemy być silnym krajem, a nie wagonikiem jadącym za wielką lokomotywą. Stąd te rozmowy jak ma wyglądać sojusz z USA, wspieranie polityki wschodniej – Ukrainy, Gruzji. Jego działania były zawsze czytelne i przemyślane.
WP: Pani była jedną z nielicznych kobiet w kancelarii prezydenta. Miał do pani bezgraniczne zaufanie. Jakie to było uczucie?
- Byłam zawsze lojalna, dlatego darzył mnie takim zaufaniem. Byliśmy przyjaciółmi i faktycznie miałam nieograniczone przyzwolenie na swobodne wypowiedzi, miałam prawo do krytyki. Prezydent chciał stworzyć zespół ludzi, którzy bez waśni, z wielką przyjaźnią mogą ze sobą pracować. Każdym sukcesem i porażką dzieliliśmy się wspólnie. Nie było wzajemnego obwiniania się. Wczoraj wspominaliśmy, jak zgraną stanowiliśmy grupę. Strata jest tym większa, że odszedł też Władek (Władysław Stasiak – przyp. red.), Paweł (Paweł Wypych – przyp. red.) i Mariusz (Mariusz Handzlik). WP: To jak to jest, że w czasie prezydentury Lecha Kaczyńskiego pojawiały się komentarze, że ma złych doradców, że to przez nich popełnia gafy?
- To nie była prawda. Otaczał się ludźmi o najwyższych kompetencjach. Szefem kancelarii prezydenta był Władysław Stasiak i nie wyobrażam sobie na tym stanowisku innego człowieka. Był poliglotą, człowiekiem niezłomnym i ideowym, znał się na wojsku, policji, bezpieczeństwie jak nikt inny.
WP: Po tragicznej śmierci prezydenta Polacy przychodzą pod Pałac Prezydencki i nadal nie wierzą w to, co się stało. Wielu z nich mówi, że żałują, że nie rozumieli tego, co mówił prezydent, nie umieli go słuchać. Czy musiała wydarzyć się tragedia, aby ludzie, którzy krytycznie go oceniali zmienili zdanie?
- Ludzie nie słyszeli tego, co chciał powiedzieć, bo mieliśmy do czynienia z kreacją. Wszyscy wiedzieliśmy, że są dwa obrazy prezydenta. Pierwszy to ten prawdziwy, który my znaliśmy – świat prawdziwej debaty i przywracania wartości. Czekaliśmy 20 lat na to, by niektórym wręczyć odznaczenia, bo do tej pory nikt nie chciał słuchać np. o kobietach więźniarkach, sprawiedliwych wśród narodów świata. To Lech Kaczyński wymienił wszystkich oficerów z Katynia, podniósł ich stopnie oficerskie, przywrócił pamięć o nich. Wiedział, że robi to dla pamięci Polaków. Drugim obrazem był ten zafałszowany.
WP: Prezydent nie chciał „lansować” się w mediach jak robią to inni politycy. Słowo PR zdawało się być mu obcym. Czy dlatego wielu Polaków podchodziło do niego z dystansem?
- On mówił tak: „Wygrałem wybory i nie poddam się wirtualnej rzeczywistości, bo to jest fikcja. Tak się nie uprawia polityki. To jest puste i skończy się dla nas źle. To logika szaleństwa”.
WP: Jak reagował na krytykę?
- Czuł się ogromnie zraniony. Zawsze mówił, że w latach 90. prześladowano go i jego brata. Chciano ich zabić, a na pewno Jarosława, i obaj mieli tego świadomość. Szafa Lesiaka (jedna z większych afer III RP - przyp.red.) nie była fikcją. Wszyscy się śmiali z nich, ale to była prawdziwa historia. Do dziś nie jest wyjaśniona sprawa wypadku Jarosława Kaczyńskiego (w latach 90. ktoś ostrzegł kierowcę Jarosława Kaczyńskiego, aby „pilnował szefa”. Jak się okazało, tego dnia w samochodzie przebito wszystkie opony. Natomiast kilka lat później auto, którym jechał Jarosław Kaczyński wypadło z drogi i wpadło do rowu. Policja tłumaczyła wówczas, że powodem było niedopompowane koło – przyp. red.).
WP: Czy prezydent bał się o swoje życie? Na początku prezydentury pojawiały się komentarze, że miał fobię na punkcie latania samolotami.
- Nigdy się nie bał latania. Był w Afganistanie, Iraku. Gdyby się bał, już dawno musiałby wycofać się z polityki. Zawsze zastanawialiśmy się ile jeszcze wytrzyma. Były momenty, kiedy puszczały mu nerwy.
WP: Co najbardziej go drażniło?
- Nie mógł znieść ataków na rodzinę, np. kiedy o. Tadeusz Rydzyk obraził jego żonę (o. Rydzyk nazwał Marię Kaczyńską czarownicą i powiedział, że powinna poddać się eutanazji - przyp.red.) lub pojawiła się publikacja w niemieckiej gazecie (w "Die Tageszeitung" ukazał się tekst pt. "Młody polski kartofel. Dranie, które chcą rządzić światem", w którym porównano polskiego prezydenta do kartofla, a także szydzono z jego matki - przyp.red.). Poniżanie rodziny uważał za coś najgorszego, przekroczenie wszelkich granic. WP: Prezydent był odbierany jako człowiek twardej ręki w stosunkach z Moskwą. Ci, którzy zarzucali mu kiedyś rusofobię, teraz mówią, że to dobrze, że walczył o silną pozycję naszego kraju w Europie. Jak odczytywać tę zmienność ocen?
- On nie miał ani twardej ani miękkiej ręki. Uważał, że stosunki z Rosją muszą być partnerskie. Jeśli Rosja jest państwem europejskim to musi szanować wszystkich partnerów, a nie pokazywać, że przyjeżdża król czy car, a my jedziemy z jakąś łaską. Prezydent sądził, że trzeba jasno o tym mówić i mieć świadomość, że interesy rosyjskie są różne od naszych.
WP: Mówiono, że to brat steruje Lechem Kaczyńskim z tylnego siedzenia. Jak prezydent odbierał takie opinie?
- Prezydent szanował brata za oddanie całego życia dla polityki i Polski. Prezydent miał świadomość, że wraca do domu, do żony i córki, a jego brat poświęcił to wszystko dla polityki. Były czasy, w których Jarosław Kaczyński żył na granicy ubóstwa, ale się nie poddał. Prezydent nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie tak niesprawiedliwie oceniają jego brata.
WP: Wspomniała pani o rodzinie, wróćmy zatem do wspomnień o Marii Kaczyńskiej, postaci z niezwykłą empatią.
- Przez lata nic się nie zmieniła, przybyło jej tylko obowiązków. Po wyprawieniu męża do pracy przychodziła do biura i pracowała do nocy. Przyjmowała ludzi, ambasadorów, pisała listy, organizowała spotkania towarzyskie. Była człowiekiem kultury, uwielbiała teatr, muzykę, zresztą kiedyś była tłumaczem sztuk teatralnych, więc świetnie się odnajdywała w tym świecie.
WP: Wszyscy podkreślają jej skromność…
- O tym nie da się nie wspomnieć. Kiedy miała urodziny lub imieniny zawsze mówiła nam, abyśmy nic jej nie kupowali. Wolała abyśmy kupili książki dla dzieci, więc robiliśmy paczki z upominkami, które ona wysyłała domom dziecka. Uwielbialiśmy ją, choć każdy komplement z naszej strony odbierała z niedowierzaniem. Warto wspomnieć, że inne pierwsze damy, np. Michelle Obama i Carla Bruni ustępowały jej miejsca, ponieważ wnosiła niesamowitą atmosferę, mówiła w kilku językach.
WP: Jej życie nie było jednak usłane różami.
- To prawda. Bardzo ubolewała nad tym, że prezydent ulega tak wielkiej presji. Czasami przychodziła i mówiła, że boli ją serce, mówiła: „Nie wiem jak będziemy dalej tak żyć”. Wydawało jej się, że ludzie chcą odebrać im radość z tego, że osiągnęli tak wiele.
WP: Ale ludzie zazdrościli im, że byli tak zżyci, czuli, bliscy sobie.
- Nigdy nie szczędzili sobie czułości, nawet podczas oficjalnych uroczystości. Maria poprawiała mu krawat, on całował ją w czoło. Kiedy lecieliśmy zagranicę, a o ona zostawała w kraju, zawsze mówiła mi: „Ty masz wszystkie moje plenipotencje”. A ja potem tłumaczyłam innym, żartując: „że mam plenipotencje i muszę poprawić krawat prezydentowi". Zawsze nad wszystkim czuwała.
WP: Jakie mieli plany na najbliższą przyszłość?
- Planowali kolejne wyjazdy zagraniczne. Myśleli, co zrobić, aby Polskę zaprezentować jak najlepiej, jakie prezenty zabrać, aby ludzie rozumieli z jakiego kraju przyjechali. Wszystko szczegółowo omawiali
WP: Kadencja prezydenta dobiegała końca. Czy para prezydencka myślała o kolejnych latach na Krakowskim Przedmieściu?
- O tym nie chcę mówić, może kiedyś ktoś o tym opowie w jakiejś książce…
Rozmawiała Agnieszka Niesłuchowska, Wirtualna Polska