Za oceanem Zełenski zderzył się z realiami podzielonej amerykańskiej polityki [OPINIA]

Prezydent Ukrainy spotkał się w Nowym Jorku z byłym prezydentem i ponownym kandydatem republikanów na ten urząd, Donaldem Trumpem. Po spotkaniu Trump powiedział, że "wiele nauczył się od Zełenskiego", zapewnił, że "chce uczciwego porozumienia dla wszystkich". Zełenski nie może jednak wracać do Kijowa w szczególnie dobrym nastroju - pisze w tekście dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek.

Spotkanie Trump-Zełenski w Nowym Jorku
Spotkanie Trump-Zełenski w Nowym Jorku
Źródło zdjęć: © East News | ALEX KENT
Jakub Majmurek

Spotkanie Trump-Zełenski i kurtuazyjne słowa, jakie po nim padły, nie zmieniają tego, że jeśli republikanin wygra w listopadzie, to Ukraina może znaleźć się w bardzo trudnej międzynarodowej sytuacji. Cała podróż Zełenskiego za ocean była zresztą dla ukraińskiego prezydenta zderzeniem z realiami amerykańskiej polityki, coraz bardziej podzielonej w kwestii Ukrainy i zmęczonej wojną.

Ostre słowa w ONZ nie wystarczą

Wizyta Zełenskiego miała dwa cele: pierwszym było utrzymanie wsparcia dla Ukrainy przez Stany Zjednoczone i amerykańską klasę polityczną, drugim, przedstawienie sprawy ukraińskiej światu na forum Organizacji Narodów Zjednoczonych w Nowym Jorku.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Zełenski w swoim przemówieniu w ONZ rysował głęboko pesymistyczną wizję. Przestrzegał, że Ukraińców może czekać najcięższa zima od początku wojny, wszystko dlatego, że jak wskazują zgromadzone przez odpowiednie służby informacje, Rosja planuje zaatakować ukraińską sieć energetyczną, tak by odciąć duże ośrodki miejskie od prądu. Ofiarą takich ataków mają paść także elektrownie jądrowe, co może skończyć się nuklearną katastrofą.

Ukraiński prezydent przedstawiał wojnę, jaką toczy Ukraina jako wojną narodowo-wyzwoleńczą, antykolonialną. Rosja, przekonywał ukraiński przywódca, zachowuje się ciągle w Europie Wschodniej jak mocarstwo kolonialne, nie jest w stanie uszanować suwerenności Ukrainy, traktując ją jak swoją "zbuntowaną kolonię".

Taka argumentacja jest głęboko przemyślana, Zełenski chce dotrzeć z nią do krajów globalnego południa, które same zmagają się z dziedzictwem kolonializmu. Bo Rosja i jej sojusznicy w swojej propagandzie kierowanej do państw spoza Europy i Ameryki Północnej przedstawia wojnę w Ukrainie jako akt samoobrony Rosji przed amerykańskim imperializmem. Choć ta narracja jest absurdalna, to znajduje swoich odbiorców tam, gdzie silne są antyamerykańskie emocje. Zełenski sensownie więc przypomina na najbardziej możliwie globalnym forum, że to Rosja jest w tej wojnie prawdziwym kolonialnym agresorem.

W trakcie debaty w RB ONZ rosyjscy dyplomaci usłyszeli wiele ostrych słów. Brytyjski premier, sir Keir Starmer pytał, jakim prawem przedstawiciele tego państwa, prowadzącego wojnę napastniczą wbrew podstawowym zasadom Karty Narodów Zjednoczonych, mają w ogóle śmiałość pokazywać się w trakcie obrad. Polski minister spraw zagranicznych, Radosław Sikorski w rzeczowym przemówieniu pokazał, że wbrew rosyjskiej propagandzie nieustannie mówiącej o "faszystach w Kijowie", to Rosja zachowuje się w tej wojnie jak państwo faszystowskie – np. porywając ukraińskie dzieci i oddając je do adopcji rosyjskim rodzinom.

Tego typu słowa nie są pozbawione znaczenia. Nastroje światowej opinii publicznej są istotne dla wszystkich uczestników tej wojny, w tym Rosji, która wkłada olbrzymi wysiłek w to, by przekonać do swojej narracji na temat konfliktu w Ukrainie uboższe państwa Afryki, Azji czy Ameryki Południowej.

Niestety, ostre słowa pod adresem putinowskiej Rosji w ONZ nie wystarczą Ukrainie. Bo ONZ nie ma żadnych narzędzi, by powstrzymać rosyjską agresję. Choćby dlatego, że Rosja jest stałym członkiem Rady Bezpieczeństwa z prawem weta – co w przyszłości może powinno być punktem wyjścia do dyskusji jak zreformować tę instytucję. Dziś kluczowe dla przyszłości Ukrainy – poza jej własnym heroicznym wysiłkiem – są nie debaty w ONZ, a wsparcie Stanów. A z tym, jak pokazał ostatni tydzień, sprawa robi się coraz bardziej skomplikowana.

W trybach kampanii

Za część tych komplikacji odpowiada kampania wyborcza, wkraczająca w decydującą fazę. Wizyta Zełenskiego dostała się w sam jej środek, generując szereg typowych dla okresu kampanijnego kontrowersji – nie zawsze służących ukraińskiej sprawie.

Największe z nich wywołała wizyta Zełenskiego w fabryce amunicji w Scranton w stanie Pensylwania, rodzinnym mieście prezydenta Bidena. Wizyta miała być okazją, by podziękować pracownikom wytwarzających wielkokalibrową amunicję, kluczową dla obrony Ukrainy. Po fabryce Zełenskiego oprowadzał jednak demokratyczny gubernator Pensylwanii – bardzo aktywnie angażujący się w kampanię Kamali Harris – Josh Shapiro. Nie towarzyszył im żaden przedstawiciel republikanów – choć mieszkańcy Pensylwanii wybrali aż 8 republikanów do Izby Reprezentantów.

Wielu republikanów uznało wizytę Zełenskiego w Scranton za wydarzenie stanowiące faktycznie część kampanii demokratów. Republikański speaker Izby Reprezentantów – odpowiednik naszego marszałka Sejmu, jeden z najważniejszych osób w państwie - Mike Johnson, zażądał nawet od Zełenskiego odwołania ukraińskiego ambasadora w Waszyngtonie, który zorganizował zwiedzanie fabryki.

Johnson nie znalazł czasu, by spotkać się w amerykańskiej stolicy z Zelenskim. Biorąc pod uwagę, że wcześniej przez długie miesiące blokował głosowanie nad pakietem pomocowym dla Ukrainy, nie jest to szczególnym zaskoczeniem. Johnson nie był jednak wyjątkiem, zainteresowanie amerykańskich kongresmenów i senatorów spotkaniem z Zełenskim było wyraźnie mniejsze niż w trakcie poprzednich wizyt ukraińskiego prezydenta. Częściowo tłumaczy to kampania – Kongres przerwał pracę, by politycy, mogli skupić się na niej w swoich okręgach.

Niezależnie od kampanii widać jednak, że kwestia Ukrainy dzieli amerykańską scenę polityczną: coraz bardziej sceptyczni wobec pomocy Ukrainie stają się zwłaszcza republikanie. Gdy ostatni, warty 61 miliardów dolarów pakiet pomocy dla Ukrainy został w końcu poddany pod głosowanie w Kongresie, to przeszedł co prawda głosami obu partii i to dość dużą większością głosów, ale przeciw niemu głosowało większość republikańskich członków Izby Reprezentantów i blisko jedna trzecia republikańskich senatorów.

W trakcie amerykańskiej wizyty Zełenskiego na kampanijnym szlaku sceptycyzm wobec dotychczasowego modelu pomocy Ukrainie wyrażał jak zwykle Trump. Po raz kolejny nazwał Zełenskiego "wybitnym sprzedawcą", który za każdym razem, gdy odwiedza Stany, wyjeżdża z czekiem na 50 miliardów dolarów – kosztem amerykańskich podatników. Trump zarzucił ukraińskiemu przywódcy, że nie godząc się na porozumienie z Rosją, prowadzi swój kraj do zniszczenia.

Jednocześnie to właśnie logika kampanii mogła wymusić spotkanie Zełenskiego z Trumpem i słowa o "uczciwym porozumieniu", mającym zakończyć wojnę. Choć według ostatniego sondażu "New York Timesa" i Siena College tylko 3 proc. wyborców wskazuje sprawy zagraniczne jako kluczowe dla ich decyzji w wyborach prezydenckich, to o tym, kto w przyszłym roku wprowadzi się do Białego Domu, mogą zadecydować bardzo niewielkie różnice głosów w kilku stanach, które mogą w listopadzie poprzeć zarówno demokratkę, jak i republikanina. Wśród nich znajdują się wspomniana Pensylwania oraz Michigan, a więc stany z dużą społecznością pochodzącą z Europy Środkowej i Wschodniej – w tym z Ukrainy – z niepokojem patrzącą na nową falę rosyjskiej agresji i kibicującą walczącej Ukrainie.

Czy Ukraina będzie musiała zawrzeć niesprawiedliwy pokój?

Przed spotkaniem z Trumpem Zełenski spotkał się osobno z Bidenem i z Kamalą Harris. Dwa spotkania, jedno z urzędującym prezydentem, drugie z jego możliwą następczynią miało podkreślić ciągłość ukraińskiej polityki ewentualnej administracji Harris i zapewnić Kijów, że będzie mógł liczyć na pierwszą w historii prezydentkę, jeśli wygra w listopadzie wybory.

Jednocześnie Zełenskiemu nie udało się zrealizować dwóch najważniejszych celów wizyty: uzyskać zgody na użycie amerykańskich rakiet dalekiego zasięgu ATACMS oraz bardziej wiążących niż odległe obietnice deklaracji dotyczących członkostwa Ukrainy w NATO. W obu tych obszarach administracja Bidena obawia się eskalacji i chce, przynajmniej na razie działać ostrożnie, grając na czas.

W środę, gdy Zełenski przemawiał na forum ONZ, Putin ogłosił nową jądrową strategię Rosji. Daje ona prawo do użycia Rosji broni jądrowej w sytuacji, gdy atakowana jest przez jakiekolwiek państwo "wspierane przez państwo posiadające broń jądrową". Za taki atak można by uznać ukraiński atak amerykańskimi rakietami dalekiego zasięgu na terytorium Rosji.

Analitycy są w większości przekonani, że ryzyko użycia broni jądrowej przez Putina nie jest wysokie. Amerykanie obawiają się jednak, że w odpowiedzi na przekazanie Ukrainie pocisków dalekiego zasięgu Rosja może zaangażować się we wrogie Stanom i ich sojusznikom działania na innych frontach. Np. jeszcze bardziej zacieśnić współpracę z Iranem albo zacząć przekazywać rebeliantom Huti z Jemenu pociski zdolne zagrozić morskim szlakom handlowym wokół Półwyspu Arabskiego. Przedstawiciele amerykańskiej administracji rozmawiający z amerykańskimi mediami przekonują, że strategiczne zyski z użycia ATACMS-ów nie równoważą ryzyka. Z drugiej, strony na Amerykanów naciskają w tej kwestii także Brytyjczycy i inni sojusznicy, a Biden zmieniał już w przeszłości kilkakrotnie zdanie w sprawie przekazywania Ukrainie różnych rodzajów broni.

Znacznie większym problemem jest NATO. Ani amerykańska opinia publiczna, ani tym bardziej ta państw Europy Zachodniej, nie jest gotowa, by składać tu jakiekolwiek wiążące zapewnienia państwu broniącemu się przed Rosją.

Jak frustrujące nie byłyby jednak ostatnio negocjacje z demokratami, to alternatywa w postaci republikańskiej administracji Trumpa jest dla Ukrainy o wiele niebezpieczniejszym wariantem. Były prezydent nigdy publicznie nie powiedział, na czym konkretnie miałby polegać jego plan natychmiastowego zakończenia wojny – co nieustannie obiecuje w kampanii. Jak donosił "Washington Post", prywatnie Trump miał mówić, że wymusi na Putinie i Zełenskim porozumienie: pokój w zamian za koncesje terytorialne. Podobne propozycje – połączone z koncepcją neutralizacji Ukrainy, a więc trwałego zamknięcia jej drogi do NATO – padały z otoczenia Trumpa.

Taki pokój byłby głęboko niesprawiedliwy dla Ukrainy. Byłby też niebezpieczny dla całego naszego regionu. Pozwalałby na siłową zmianę granic, czemu zapobiegać miał cały oparty o Kartę Narodów Zjednoczonych ład międzynarodowy zbudowany po II wojnie światowej. Putin uznałby to za zachętę do dalszych agresywnych działań wobec obszarów, które postrzega jako leżące w sferze wpływów Rosji, w tym tych należących do NATO. Nie trzeba wyjaśniać, czemu to scenariusz, którego w Polsce realnie powinniśmy się obawiać.

W najgłębszym interesie nie tylko Kijowa, ale i innych stolic regionu jest to, by Ukraina nie znalazła się w sytuacji, w której jej do niedawna główny sojusznik naciska na zawarcie niesprawiedliwego i niebezpiecznego pokoju. A niestety, po listopadzie nie będzie go można wykluczyć.

Dla Wirtualnej Polski Jakub Majmurek

Źródło artykułu:WP Wiadomości
Wybrane dla Ciebie