Osądzono go bez dowodów
Pewnego dnia drzwi celi się otwarły i stanął w nich niewysoki, okrąglutki człowieczek z nieoczekiwanie długimi, trochę kręcącymi się włosami. Przywitał się, że wszystkimi i podszedł do wolnej pryczy. "Młody chłopak z niższego piętra głęboko wzdycha, ale wstaje, żeby się zamienić miejscami z nowo przybyłym. - Nie trzeba, nie trzeba - mówi człowieczek i pomagając sobie słabo zginającą się nogą, z wprawą zabiera się do rozkładania swoich rzeczy na górnej pryczy.
Mija kilka minut, które zgodnie z więzienną tradycją nowicjusz może poświęcić na 'zapoznanie się z terenem'. Padają pierwsze, ostrożne pytania. Przy herbacie rozmowa toczy się dalej. Dowiadujemy się, że Wołodia, już od kilku lat tuła się po więzieniach skazywany za najbardziej pospolite przestępstwa.
Wołodia okazał się kompanem przystępnym, jednym z tych, którzy w biznesie specjalizują się w 'nawiązywaniu kontaktów'. Czyli pośrednik biznesowy.
Cztery lata temu, 'dzięki znajomości specyfiki operacji bankowych - tak jest to napisane w jego aktach - wyjął z konta jednego pracownika struktur siłowych pół miliona dolarów. Był pewien, że ten nie będzie się sądził, bo pieniądze ewidentnie nie pochodziły z legalnego źródła.I tu Wołodia się przeliczył - bank oddał klientowi wszystko co do grosza i zgłosił sprawę do prokuratury. Wołodię posadzono.
Ta część historii nie bardzo go martwiła. Tak, wykorzystał okazję, tak, przeliczył się, tak, osądzono go bez dowodów, ale sprawa była. Dużo mu dali (osiem lat), z tym jednak nic już się nie zrobi. Zaraz po wyroku i osadzeniu w łagrze Wołodia zaczął planować swoją przyszłość. Minęły dwa lata i został zwolniony warunkowo. Ale wtedy, opowiada Wołodia, przyszło rozporządzenie, by zatrzymać go jeszcze jakiś czas w Moskwie.
- Głowę sobie łamałem dlaczego, ale w końcu doszedłem do wniosku, że chcą na mnie zrzucić jeszcze czyjeś machlojki bankowe.
Ale rzeczywistość przerosła najśmielsze wyobrażenia Wołodii. Śledczy ogłosił, że dwa lata temu zabił innego więźnia. W celi popatrzyliśmy po sobie nawzajem, potem na małego, chromego Wołodię. Byliśmy zdumieni. Ale Wołodia przywykł już do takich nieprawdopodobnych historii. I wyjął swoje akta. Nie wytrzymałem. Nie zważając na mój własny, trwający właśnie proces, w całości je przeczytałem. Znalazłem w nich jeszcze jedną ludzką tragedię. Równie straszną jak sprawa Magnickiego i równie zwyczajną dla rosyjskiego więziennictwa" - pisze Chodorkowski.