HistoriaFestung Breslau - ostatnia twierdza Hitlera

Festung Breslau - ostatnia twierdza Hitlera

Bito się z fanatyzmem o każdą ulicę, każdy budynek i każde mieszkanie. Twierdza Wrocław (Festung Breslau) broniła się przez prawie trzy miesiące - najdłużej ze wszystkich miast III Rzeszy. - Niemcy stawiali niebywale zacięty opór. Duża część obrońców pochodziła bowiem z miasta. Walczyli nie za Führera i Rzeszę, ale za swoje domy i rodziny. Matki, żony i siostry, które chcieli uchronić przed gwałtami zdobywców - mówi brytyjski historyk Richard Hargreaves.

Festung Breslau - ostatnia twierdza Hitlera
Źródło zdjęć: © Bundesarchiv/Wikimedia Commons | Ratusz we Wrocławiu, rok 1945

Piotr Zychowicz: Za najbardziej zniszczone niemieckie miasto podczas II wojny światowej uważa się Drezno.

Richard Hargreaves: Niesłusznie. W znacznie większym stopniu niż Drezno został zniszczony Wrocław. To co działo się podczas oblężenia tego miasta przez Armię Czerwoną, przechodzi ludzkie pojęcie. To było jak tajfun. Dwie trzecie budynków mieszkalnych zostało obrócone w gruzy, przestało istnieć 70 proc. szkół i 80 proc. linii tramwajowych. Zerwane zostały wszystkie linie elektryczne. Ulice zostały pokryte 18 mln metrów sześciennych gruzów. Takich koszmarnych zniszczeń nie było nawet w Berlinie.

Z czego to wynikało?

Oczywiście z faktu, że walki, jakie we Wrocławiu toczyli Niemcy i Sowieci, były niezwykle zacięte. Bito się z fanatyzmem o każdą ulicę, każdy budynek i każde mieszkanie. Przede wszystkim jednak Twierdza Wrocław (Festung Breslau) broniła się najdłużej ze wszystkich miast III Rzeszy. Na przykład Berlin był oblegany 10 dni, Budapeszt - 60, a Stalingrad - 73. Bitwa o Wrocław rozpoczęła się zaś w połowie lutego 1945 r., a skończyła niemiecką kapitulacją 6 maja. A więc trwała prawie trzy miesiące.

Ile ofiar pochłonęła?

Do dziś nie zostało to ostatecznie ustalone. Względnie łatwo jest oszacować straty wojskowe. Zginęło 5,6 tys. żołnierzy niemieckich i około 8 tys. żołnierzy sowieckich. Gorzej z cywilami, wśród których śmierć zebrała największe żniwo. Szacunki są rozmaite - od 10 tys. do 80 tys. Dokładnej liczby nigdy już nie ustalimy. We Wrocławiu i w okolicach panował bowiem wielki chaos, ludzie płonęli żywcem, byli chowani w prowizorycznych mogiłach, zginęło mnóstwo dzieci...

Wszystko zaczęło się jeszcze zanim bolszewicy podeszli pod miasto...

W momencie gdy Armia Czerwona wdarła się na terytorium Niemiec, setki tysięcy cywili rzuciły się do ucieczki. Całe rodziny pakowały swój dobytek i uciekały na wschód, aby nie dostać się w ręce bolszewików. Przez Wrocław od początku 1945 r. przetaczała się wielka fala uchodźców - obdartych, przerażonych, wycieńczonych. Gdy stało się jasne, że nieprzyjaciel może zająć miasto, również wrocławianie rzucili się do ucieczki.

Słynny marsz śmierci do Kątów Opolskich.

Odbył się on pod koniec stycznia 1945 r. Władze przez megafony wezwały ludność miasta do ewakuacji. Pociągi były zapchane i około 60 tys. ludzi zdecydowało się iść na piechotę. W straszliwym ścisku i chaosie ludzie podążali nocą szosą na Kąty. Panował wówczas dotkliwy mróz - poniżej -20 stopni - i efekt był potworny. Starsi oraz słabsi padali na ziemię i zamarzali albo byli tratowani przez tłum.

W swojej książce pt. "Ostatnia twierdza Hitlera" opisuje pan historię niejakiej Very Eckle.

To była młoda dziewczyna z Wrocławia, która była członkiem Bund Deutscher Mädel, czyli żeńskiego odpowiednika Hitlerjugend. Ona i jej koleżanki zostały zapakowane do ciężarówek i wywiezione na drogę do Kątów. W pewnym momencie stanęły i dowodzący nimi żołnierz rozdał im koce i wydał polecenie: "wysiadajcie i pozbierajcie lalki, które się tu walają". Rzeczywiście cała droga była usiana małymi korpusami. Eckle pochyliła się i wzięła jeden z nich. Zaraz krzyknęła i z przerażeniem wypuściła go z rąk. To były martwe dzieci. Leżały dosłownie wszędzie, całe ich zwały piętrzyły się w rowach.

Zamarzły.

Tak. Nie były w stanie przetrwać w takiej temperaturze. Matki zawinęły je w koce i pierzyny, ale mróz był zbyt silny. Na ogół przez pierwsze kilka godzin strasznie krzyczały, a potem konały. Matki były zadowolone, bo były przekonane, że dzieci wreszcie zasnęły, dopiero na postojach dowiadywały się straszliwej prawdy. Niektóre kobiety próbowały zakopywać dzieci w śniegu, inne po prostu porzucały je na drodze. Wiele z matek oszalało w wyniku szoku.

Dlaczego uciekali?

Ponieważ propaganda przekonywała ich, że jeżeli zostaną, to Armia Czerwona zgotuje im piekło. Mężczyzn wymorduje, a kobiety zgwałci.

To jeden z tych nielicznych przypadków, gdy propaganda III Rzeszy miała rację.

To prawda. Wszystko zaczęło się w Prusach Wschodnich, gdzie 21 października 1944 r. doszło do masakry ludności cywilnej w Nemmersdorf. Mieszkańcy tej miejscowości zostali zgładzeni ze szczególnym okrucieństwem. Niemcom potem udało się na krótko odbić Nemmersdorf i udokumentować zbrodnię. Zdjęcia ofiar i drastyczne opisy mordów zostały nagłośnione przez Goebbelsa. Przy okazji powiększono liczbę ofiar.

Wkrótce pierścień okrążenia wokół miasta się zamknął. Nie było już ucieczki.

Na terenie miasta pozostało niecałe 200 tys. ludzi. Cywile plus garnizon liczący 40 tys. osób. Była to zbieranina. Żołnierze z rozbitych jednostek, maruderzy, rekonwalescenci z wrocławskich szpitali, a także Volkssturm. Czyli nastolatki i panowie w starszym już wieku zmobilizowani z powodu wyczerpania zasobów ludzkich III Rzeszy. Pospiesznie zbudowano prowizoryczne okopy i schrony. Na ulicach przedmieść wzniesiono barykady.

Czym dysponowali Sowieci?

Wrocław został otoczony przez wojska 1. Frontu Ukraińskiego marszałka Iwana Koniewa. Rzucił on przeciwko miastu sześć dywizji piechoty dowodzonych przez gen. Władimira Głuzdowskiego, z pochodzenia Polaka. Miasto szturmowało więc około 65 tys. czerwonoarmistów. Mieli zdecydowaną przewagę w broni ciężkiej. Na początku Sowieci zabrali się do wsi i miasteczek w okolicach Wrocławia. Doszło tam do dantejskich scen. Gęsty dym z tych płonących miejscowości przysłonił niebo nad Wrocławiem. Na jego ulicach słychać było huk artylerii. W mieście zapanował nastrój apokaliptyczny. Wrocław szykował się na spotkanie ze swoim przeznaczeniem.

gen. Herman Niehoff fot. Wikimedia Commons

Do wyjątkowo przykrej sytuacji doszło we wrocławskim zoo.

To była duma mieszkańców miasta! Zebrano tam naprawdę wspaniałe egzotyczne zwierzęta. Lwy, lamparty, małpy, wilki, niedźwiedzie polarne. Gdy rozpoczęły się pierwsze sowieckie bombardowania miasta będące przygotowaniem do szturmu, Niemcy uznali, że wszystkie zwierzęta należy zastrzelić. Istniało bowiem ryzyko, że wydostaną się z klatek i będą na ulicach atakować ludzi.

Na terenie twierdzy doszło do konfliktu wśród samych Niemców.

Z jednej strony występował gauleiter Dolnego Śląska Karl Hanke. Fanatyczny narodowy socjalista, który rozkaz Hitlera o zamianie Wrocławia w twierdzę przyjął ze ślepym posłuszeństwem. Dla tego fanatyka nie liczyły się koszta ludzkie tej bitwy. Uważał, że skoro taka jest wola Führera, miasta należy bronić do ostatniej kropli krwi. Z drugiej strony występowali dowódcy wojskowego garnizonu Wrocławia. Najpierw Hans von Ahlfen, a potem Hermann Niehoff, który go zmienił. Obaj generałowie patrzyli na sprawy pragmatycznie. Nie mieli wątpliwości, że Wrocławia nie uda się obronić. Walkę zamierzali więc toczyć w taki sposób, aby minimalizować straty.

Hermann Niehoff wydawał się nieco bardziej stanowczy niż von Ahlfen.

O tak. Gdy Niehoff w pierwszych dniach marca przybył do Wrocławia, został przyjęty przez gauleitera w jego bunkrze. Hanke odnosił się do niego protekcjonalnie i wystąpił z propagandową pogadanką. Niehoff tego wszystkiego słuchał, a następnie lodowato powiedział: "od dzisiaj tylko ja wydaję rozkazy we wszelkich kwestiach militarnych". Hanke skoczył na równe nogi: "to oznacza, że chce pan mnie zneutralizować!". Generał był niewzruszony: "jeśli chce pan to ująć w ten sposób, to tak". Gauleiter wówczas ustąpił, ale do końca bitwy próbował się mieszać w sprawy wojskowe. To również on rozkręcił spiralę terroru.

To była cecha charakterystyczna dla całej III Rzeszy w dobie upadku. Partyjni fanatycy wszędzie dopatrywali się tchórzostwa i zdrady. Tropili dezerterów, defetystów i urojonych agentów wroga. Podczas oblężenia Wrocławia co najmniej 64 Niemców zostało straconych przez gestapo i SS. Niewykluczone jednak, że przypadków takich było kilkaset. Do końca walk mordowano również więźniów i robotników przymusowych.

Przejdźmy do samej bitwy. Powiedział pan, że niemiecki garnizon to była zbieranina. Dlaczego więc bronił się tak długo?

Po pierwsze dlatego, że Sowieci zdobywali miasto w sposób nieudolny. Generał Głuzdowski dowodził fatalnie, czerwonoarmiści - w znacznej większości młodzi chłopcy świeżo wcieleni do wojska - nie wiedzieli, jak walczyć w mieście. Po drugie Niemcy stawiali niebywale zacięty opór. Duża część obrońców pochodziła bowiem z miasta. Walczyli nie za Führera i Rzeszę, ale za swoje domy i rodziny. Matki, żony i siostry, które chcieli uchronić przed gwałtami zdobywców.

Niemcy używali niekonwencjonalnej broni.

Broni w mieście było mało. Posiadano oczywiście pancerfausty, ale brakowało innych niezbędnych środków walki. W tej sytuacji niemieccy żołnierze opracowali wiele wynalazków. Na porządku dziennym były pułapki, czyli ładunki wybuchowe przytwierdzone do butli gazowych i ukryte w szafach czy walizkach. Wiadomo było bowiem, że Sowieci po zdobyciu budynków brali się do plądrowania. Inny pomysł - miny cegiełkowe, czyli ładunki, które niczym nie różniły się od cegieł. Niemcy spuszczali je z okien na żyłkach. Cały czas pracowały zakłady przemysłowe FAMO, które wyprodukowały dla obrońców specjalne karabiny maszynowe na podwoziu, które można było wysunąć zza krawędzi muru, pociąg pancerny, a nawet torpedy morskie, które puszczano na wprost po torach tramwajowych.

A co to były "torebki z siuśkami"?

Woreczki napełnione śmiercionośnymi chemikaliami - żrącym ługiem. Rzucano je w stronę Sowietów lub wrzucano do zajętych przez nich piwnic. Skutki były makabryczne. Substancja ta wypalała płuca. Bardzo pomysłowi byli również członkowie Hitlerjugend. Stworzyli prymitywne katapulty, za pomocą których miotali na bolszewików granaty. Do tego dochodziły pojedynki snajperów i krwawe walki wręcz na klatkach schodowych. To naprawdę była niezwykle zacięta bitwa.

Co ciekawe, sporą część miasta zniszczyli sami Niemcy.

Takie były założenia prowadzonej przez nich walki. Gdy do jakiejś ulicy zbliżali się Sowieci, na miejsce przybywało SS. Wyrzucano z domów wszystkich mieszkańców, a następnie wysadzano w powietrze budynki. Chodziło o to, by nieprzyjaciel ich nie zdobył i nie stworzył z nich przyczółków. Poza tym łatwiej broniło się kupy gruzów niż całych domów. Niemcy również wiele budynków wypalili. Doszło nawet do tego, że zburzyli sporą część zabytkowego śródmieścia, żeby zrobić pas startowy dla samolotów. Ostatecznie okazał się on zupełnie nieprzydatny.

Jak to wszystko znosiła ludność cywilna?

To była dla niej gehenna. Na miasto sypały się pociski artyleryjskie i bomby, szalały pożary, wszędzie toczyły się walki. Ludzie siedzieli zamknięci w straszliwych warunkach w piwnicach. Nie mogli wychodzić na zewnątrz, bo natychmiast by zginęli. Wiele piwnic zostało zresztą zasypanych wraz z ukrywającymi się w nich mieszkańcami. Mężczyźni w większości walczyli, kobiety starały się pomagać w szpitalach i służbach pomocniczych.

Nie dochodziło do żadnych patologii?

Kradzieży czy plądrowania budynków było mało. Władze karały ten proceder bardzo surowo. Zanotowano natomiast sporo przypadków rozwiązłości seksualnej. Młodzi chłopcy z Volkssturmu często znajdowali sobie dziewczyny - wszyscy byli przecież przekonani, że wkrótce umrą. Dużo gorsze było inne zjawisko. Podstarzałe panie, które wystrojone, z wyzywającym makijażem chodziły po piwnicach i uprawiały seks z żołnierzami. Na ogół były pijane. Wiele osób w trakcie oblężenia się załamało - w mieście odnotowano 3 tys. samobójstw.

6 maja twierdza wreszcie została poddana.

Kiedy do miasta dotarła wiadomość o samobójczej śmierci Hitlera i upadku Berlina, gen. Niehoff uznał, że dalszy opór nie ma sensu. Że przyczynia się tylko do powiększania strat ludności miasta i wojska. Postanowił więc wysłać do Sowietów parlamentariuszy.

Jak zareagował na to gauleiter Hanke?

Z furią! Domagał się dalszej walki, zagroził nawet Niehoffowi, że go aresztuje. Gdy jednak usłyszał od generała, że to on sam może zaraz zostać aresztowany, zmiękł i bezradnie zapytał, co ma teraz zrobić. Niehoff poradził mu, żeby popełnił samobójstwo. Hanke był jednak zbyt dużym tchórzem, żeby się na to zdobyć. Ukradł ostatni działający w mieście samolot - typu Fieseler Storch - wsiadł na jego pokład i poleciał do Jeleniej Góry. Wpadł potem w ręce czeskich partyzantów, którzy go zastrzelili. Nie wiedząc nawet, z kim mają do czynienia.

To bardzo symboliczne.

Tak, ten fanatyk, który domagał się walki do ostatniej kropli krwi, uciekł z Wrocławia jak szczur z tonącego okrętu. Generał Niehoff został zaś na miejscu, by dzielić los swoich żołnierzy.

Jaki to był los?

Podstawowym warunkiem kapitulacji było zapewnienie przez Sowietów honorowego traktowania żołnierzy i bezpieczeństwa cywili. Dopiero po uzyskaniu tych warunków obrońcy złożyli broń. Sowieci jednak swoich obietnic nie dotrzymali. Żołnierze niemieccy zostali wywiezieni do łagrów na Syberii, gdzie byli wykorzystywani do pracy niewolniczej. Wrócili pod koniec lat 40. lub w połowie lat 50. Oczywiście ci, którzy przeżyli obozy. Sam Niehoff został zwolniony dopiero w 1955 r.

A cywile?

Niestety, sprawdziły się najgorsze obawy. Po wkroczeniu do miasta Armii Czerwonej rozpętało się piekło. Sowieci wyciągnęli z piwnic pozostałe zapasy alkoholu i rozpoczęła się wielka orgia. Kobiety były brutalnie gwałcone - od małych dziewczynek do staruszek - często po kilkadziesiąt razy z rzędu. Ocalałe budynki podpalano, doszło do wielu mordów i grabieży.

Wkrótce w mieście pojawiły się polskie władze komunistyczne.

I zastały morze ruin. To prawdziwy cud, że to miasto udało się Polakom odbudować. Wykonano wręcz tytaniczną pracę. Podczas pisania książki byłem we Wrocławiu i muszę powiedzieć, że jestem pełen podziwu dla dzieła odbudowy tego miasta. Jednocześnie jednak polskie władze komunistyczne przeprowadziły bezwzględną akcję polonizacyjną. Usuwano wszelkie ślady niemieckiej obecności - niszczono napisy na murach, a nawet nagrobki - ale przede wszystkim wypędzono Niemców. Odbywało się to w brutalny sposób, często zimą. Znany jest przypadek, że do Niemiec przybył pociąg z deportowanymi z Wrocławia, którego większość pasażerów po drodze zmarła. Do historii przeszedł jako pociąg śmierci.

Na koniec pytanie o sens tak długiego oporu Wrocławia. Według części badaczy dzięki temu, że twierdza trzymała się tak długo, setki tysięcy Niemców z Dolnego Śląska zdołały uciec przed bolszewikami na Zachód.

Nie zgadzam się z tą opinią. Twierdza nie wiązała aż tak dużych sowieckich sił. Może rzeczywiście jakimś cywilom udało się uciec pod jej osłoną pod okupację aliantów zachodnich, ale przecież sama obrona miasta przyczyniła się do straszliwych ludzkich cierpień. Jedynym skutkiem bitwy, jaki ja dostrzegam, jest więc zagłada pięknego milionowego miasta. Wrocław popełnił samobójstwo.

Rozmawiał Piotr Zychowicz, Historia do Rzeczy

Richard Hargeaves jest brytyjskim historykiem i dziennikarzem. Był korespondentem wojennym w Iraku. Napisał między innymi "Niemców w Normandii" i "Blitzkrieg w Polsce". Właśnie ukazała się jego najnowsza książka - "Ostatnia twierdza Hitlera. Breslau 1945".

Źródło artykułu:Historia Do Rzeczy
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)