ŚwiatWojenne piętno - jak praca korespondenta wojennego zmienia dziennikarzy i ich rodziny?

Wojenne piętno - jak praca korespondenta wojennego zmienia dziennikarzy i ich rodziny?

Gdy polski korespondent wojenny Wiktor Bater relacjonował w 2004 r. atak na szkołę w Biesłanie, został postrzelony, a rosyjska telewizja pokazała Polaka na noszach. Żona reportera rozpoznała go po białych butach. W kraju przez pewien czas sądzono, że Bater zginął. Ale fizyczne rany czy "medialna śmierć" to nie wszystko, z czym muszą się liczyć dziennikarze wysyłani w strefy konfliktów i ich rodziny. Jak pisze "Polska Zbrojna", po powrocie do domu reporterzy często nie potrafią dalej żyć z tym, co widzieli.

Wojenne piętno - jak praca korespondenta wojennego zmienia dziennikarzy i ich rodziny?
Źródło zdjęć: © Pacific War Museum via PZ

Ryszard Kapuściński powiedział kiedyś, że zawód korespondenta wojennego jest tylko na jakiś czas, bo wyniszcza fizycznie i psychicznie. Reporterzy muszą być tam, gdzie jest śmierć i ludzkie nieszczęście. Często dla kilkudziesięciu sekund nagrania lub wyjątkowego zdjęcia ryzykują życie, bo chcą pokazać światu prawdziwe oblicze wojny. Taka praca odciska trwałe piętno na psychice.

Złudne bezpieczeństwo

- Naprawdę wiesz, że żyjesz dopiero wtedy, gdy zaglądasz śmierci w oczy. Jeśli z tego wyjdziesz, czujesz się niezniszczalny - mówi o swoich wojennych doświadczeniach fotoreporter Finbarr O’Reilly, który dla Reutersa robił zdjęcia w Afganistanie, Somalii, Sudanie i Libii.

O pracy dziennikarza na froncie bez ogródek pisał Krzysztof Mroziewicz w książce "Korespondent, czyli jak opisać pełzający koniec świata": "Korespondent musi widzieć straszliwe sceny, musi się wszystkiego dowiedzieć od ludzi, których boli, którzy cierpią, którzy sami zabijali, mordowali, gwałcili, plądrowali i palili, a teraz gryzie ich sumienie. Albo dla zapomnienia palą opium. Korespondent nie zabija, jedynie musi rozmawiać, musi ryzykować, będzie cierpiał niewygody, bo nie można się dowiedzieć, co się dzieje, nie wychodząc z hotelu. Będzie się bał. Strach ofiar wojny jest inny od strachu świadka wojny".

Reporterzy wyjeżdżający w rejony objęte wojną teoretycznie nie są pozostawieni samym sobie. 23 grudnia 2006 roku Rada Bezpieczeństwa ONZ przyjęła rezolucję nr 1738 o ochronie dziennikarzy w czasie konfliktów zbrojnych. Według tego prawa, ponieważ dziennikarze są cywilami, powinni być chronieni, a strzelanie do pracowników mediów uznaje się za przestępstwo wojenne. Praktyka pokazuje jednak, że legitymacja dziennikarska nie pomoże ocalić życia. Dlatego nikogo nie dziwi dziś widok korespondenta ubranego w hełm i kamizelkę kuloodporną, choć takie zabezpieczenie często nie wystarcza. 7 maja 2004 roku w Iraku w ostrzelanym samochodzie zginął jeden z naszych korespondentów wojennych - Waldemar Milewicz.

Trauma dziennikarzy

Dziennikarze pojawiali się na wojnach od dawna. Ernest Hemingway był korespondentem podczas I i II wojny światowej. 40 dziennikarzy opisywało lądowanie aliantów w Normandii w 1944 roku. Pierwszą prawdziwą "medialną" wojną był konflikt w Wietnamie (1957-1975), który relacjonowało 464 dziennikarzy. Jedni siadali na tarasie hotelu Continental Palace w Sajgonie, by wymieniać się plotkami, a inni relacjonowali wydarzenia z pierwszej linii frontu. Reporterzy akredytowani przy oddziałach amerykańskich mogli udać się wszędzie i pisać, o czym chcieli. Jak mówił w jednym z wywiadów Randy Braumann (znany jako Congo Randy), który pisał m.in. dla magazynu "Stern", "cena wolności w przekazie informacji z Wietnamu, Laosu i Kambodży to oprócz 53 tys. amerykańskich żołnierzy także 138 reporterów, którzy zginęli w czasie wykonywania swojego zawodu". Dla porównania: w I wojnie światowej zginęło dwóch dziennikarzy, w II śmierć poniosło 63. Konflikty zbrojne dwóch ostatnich dekad pochłonęły życie blisko 1000 korespondentów, 120
z nich zginęło w Iraku. Są porywani, torturowani i zabijani w pokazowych egzekucjach, jak Daniel Pearl, szef indyjskiego biura "Wall Street Journal".

Autorka książki "Korespondent wojenny. Ofiarnik i ofiara we współczesnym świecie" Magdalena Hodalska w jednym z wywiadów mówiła, że dziennikarze nie jadą na wojnę po to, żeby na niej zginąć. Żadna historia nie jest warta, aby oddać za nią życie, ale ktoś musi opowiadać o tym, co się tam dzieje.

Dramatyczne obrazy wojny mają dużą siłę oddziaływania, ale są też ogromnym obciążeniem dla dziennikarzy, którzy zarejestrowane na taśmie lub kliszy sceny mają przed oczami przez wiele lat. Pytanie: jak sobie z tym radzić? Jak opowiadać ze ściśniętym gardłem o tym, co widzieli w prowizorycznym szpitalu? Kiedy przestać mówić? O czym w ogóle nie wspominać? Czego nie pokazywać? Dziennikarze, podobnie jak żołnierze, ponoszą koszty bycia świadkami oglądanego na wojnie ludzkiego cierpienia. Badacze zajmujący się zagadnieniem stresu traumatycznego dopiero od niedawna analizują skutki, jakie praca wykonywana przez dziennikarzy może wywierać na ich zdrowie. Z analizy Polskiego Towarzystwa Badań nad Stresem Traumatycznym wynika, że większość dziennikarzy doświadczyła w trakcie wypełniania swoich obowiązków zawodowych zdarzeń traumatycznych. Skutkiem są PTSD, depresja i nadużywanie substancji psychoaktywnych. Badania sugerują, że na PTSD może chorować od 4,3 do 28% dziennikarzy. Depresja może dotknąć nawet co piątego
korespondenta wojennego, a co siódmy może sięgnąć po narkotyki.

Chris Hedges z "The New York Timesa", zdobywca Nagrody Pulitzera, przyznaje, że jest uzależniony od ryzyka i adrenaliny. Nazywa siebie "wojennym ćpunem". Twierdzi, że taka praca dostarcza mu równie wiele ekscytacji, co cierpienia.

Własne doświadczenia, jak przeżyć na wojnie i przetrwać, gdy już się z niej wróci, opisała Anna Wojtacha w książce "Kruchy lód". Korespondentka przyznaje, że wojna uzależnia, bo wyzwala adrenalinę, do której człowiek się przyzwyczaja. Dlatego trudny jest powrót do domu. Cena, jaką płaci dziennikarz za relacjonowanie konfliktów, jest ogromna: ciągły lęk przed śmiercią, nałogi, problemy rodzinne, a czasem - jak w przypadku Waldemara Milewicza - utrata życia.

Anna Wojtacha opisuje, jak wyrobić w sobie barierę obronną, aby nie zwariować - można pływać, jeździć na rowerze, mocno zmęczyć się fizycznie. Przyznaje, że po powrocie z wojny trudno zachowywać się normalnie, bo wszystko wokół drażni i irytuje. Przestrzega, aby nie odsuwać się od innych, bo wówczas łatwo jest "psychiczne się zakopać". Anna Wojtacha stwierdza wprost, że czasem po prostu trzeba się napić.

- Alkohol to najprostsza i zarazem najskuteczniejsza forma odreagowania. Na każdej wojnie, po zakończonej pracy spotykamy się z kolegami i pijemy. Żeby zredukować potworną ilość stresów, jakie kumulują się w człowieku, który na dobrą sprawę w każdej chwili może dostać kulkę w łeb - mówił w jednym z wywiadów Wiktor Bater, który relacjonował między innymi wojnę na Bałkanach i w Afganistanie.

Gdy nadawał korespondencję ze szkoły w Biesłanie, przeżył własną śmierć medialną. Został postrzelony, a rosyjska telewizja sfilmowała, jak wynoszą rannego reportera. Żona rozpoznała go po białych adidasach, które kupił dzień przed wyjazdem. Po tym wydarzeniu telewizja w Polsce pokazywała jego nazwisko w czarnych ramkach. Minęło 25 minut, zanim udało mu się zdementować własną śmierć.

Wojenne doświadczenia Bater opisał w książce "Nikt nie spodziewa się rzezi". Na pytanie, dlaczego jeździmy na wojnę, odpowiada, że po to, by pokazać jej dramat. Podczas jednego ze spotkań autorskich powiedział też, że "jedną z metod przetrwania widoku wszechobecnych trupów, ludzkiej krzywdy i rozlewu krwi jest cynizm. To swego rodzaju maska, którą się nosi. Człowiek próbuje sobie tłumaczyć, że ów dramat go nie dotyczy, że to nie jego bajka. Że zawsze, w każdej chwili może spakować manatki i wrócić do kraju. Cynizm pomaga nie zwariować, a sytuacji, w których odchodzi się od zmysłów, jest na wojnie wiele".

Siła rażenia

Nie zawsze na PTSD chorują dziennikarze. Czasem wojenna trauma przenosi się na ich rodziny. Wojciech Jagielski, pisarz i najbardziej znany polski korespondent wojenny, w ciągu 20 lat ponad 50 razy wyjeżdżał w rejony konfliktów wojennych. Ryzykował życie, ocierał się o śmierć. Tymczasem choroba dotknęła jego żonę, która wojny nigdy nie widziała, ale przez 20 lat czekała na telefon z wiadomością o śmierci męża. O tym, czym było to czekanie, pięknie napisała w książce "Miłość z kamienia. Życie z korespondentem wojennym". Potem spędziła pół roku w szpitalu psychiatrycznym. Pobyt w klinice i wychodzenie z traumy opisała w książce "Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku".

"Nikt, kto przeżył wojnę jako żołnierz, cywil czy bezstronny świadek, nie zostaje już takim samym człowiekiem, jakim był. (...) Wojna wzbogaca psychikę, ale czyni ją z drugiej strony kaleką. Po wojnie wiemy więcej o życiu, ponieważ dowiedzieliśmy się czegoś nowego o śmierci. Śmierć na wojnie jest zawsze nienaturalna. Obcowanie z nią znieczula i okalecza człowieka, a w psychopatach budzi uzależnienie jak narkotyk. Dlatego co dziesiąty uczestnik wojny wraca do domu, który mu się rozpada, bo siła destrukcji, z jaką wrócił, jest większa od wytrzymałości fundamentów", pisze Krzysztof Mroziewicz w książce "Korespondent, czyli jak opisać pełzający koniec świata".

Małgorzata Barwicka, "Polska Zbrojna"

Źródło artykułu:WP Wiadomości
rosjairakpolska
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)