PublicystykaWojciech Engelking: Jak Duda oddala się od prawicy

Wojciech Engelking: Jak Duda oddala się od prawicy

Ostre potępienie niektórych haseł z Marszu Niepodległości przez Andrzeja Dudę każe między bajki włożyć stwierdzenie, że PiS wspiera narodowców. Problem w tym, że wcale nie jest to taka dobra wiadomość, jak się na pozór wydaje, a oddalanie się Andrzeja Dudy od prawicy - także tej PiS-owskiej - może być niebezpieczne.

Wojciech Engelking: Jak Duda oddala się od prawicy
Źródło zdjęć: © East News
Wojciech Engelking

Podczas kampanii prezydenckiej w roku 2015 był właściwie jeden moment, w którym skrzywieni prawicowo liberałowie, którzy, zirytowani niemrawością Bronisława Komorowskiego, podjęli już decyzję o głosowaniu na jego przeciwnika, mogli się nad tym zawahać. Momentem tym była druga debata ówczesnego prezydenta z przyszłym, kiedy Duda zapytał Komorowskiego o obronę dobrego imienia Polski. Słowo „Jedwabne” - co prawda - nie padło, ale padać nie musiało, by wszyscy wiedzieli, o co chodzi: mianowicie o list Komorowskiego z 2011 r., zawierający stwierdzenie: „nasz naród także był sprawcą”.

Chociaż pytanie Dudy oburzyło cześć komentatorów, w istocie było znakomitym zagraniem. Nie tracąc wiele ze swych zalet - zwłaszcza nijakości jawiącej się jako brak kojarzonego z PiS-em zacietrzewienia - Duda jednym gestem pozbył się wad, które dyskwalifikowały go u pewnej części elektoratu, niezadowolonej z braku radykalizmu u prawnika z Krakowa. Część owa była mała, bo mówię tu o narodowcach i reszcie skrajnej prawicy, ale mimo wszystko - istotna: stanowiła core poparcia tych kandydatów, którzy, choć także z prawicy, nie przekazali swoich głosów Dudzie przed drugą turą.

Obraz
© Forum

W tym, że Duda podczas debaty nie zachował się jak prezydent, nie ma nic złego: nie był prezydentem, lecz kandydatem na prezydenta, i miał prawo uciec się do najbardziej nikczemnych chwytów, by ów urząd zdobyć. Jednym pytaniem o polski antysemicki mord sprzed kilku dekad udało mu się puścić oko do narodowców i zdobyć ich poparcie. Skolonizował polską prawicę skrajną, która antysemityzm w rozmaitych wydaniach poczytuje za cnotę, ale i też nie skrajną, która w przyznaniu, że Polacy zamordowali w Jedwabnem Żydów nie widzi kłamstwa, dostrzegając za to nieumiejętność prowadzenia polityki historycznej. Stał się dzięki temu - i innym zagraniom już z czasów prezydentury - prezydentem całej prawicy. To była jego siła: nie był tylko człowiekiem PiS-u, i uciekać się pod jego obronę mogli zarówno ci, którzy w działaniach partii rządzącej dostrzegali naruszanie zasad konstytucji, jak i ci, którzy krytykowali PiS za zbyt niewielki szwung.

Problem w tym, że ostatnimi czasy Duda się od prawicy oddala.

Pan Duda i Wszechpolacy

Najbardziej - oczywiście - oddala się od tej skrajnej, w czym z pozoru nie powinno być nic zaskakującego: nikt przy zdrowych zmysłach, piastujący jakikolwiek państwowy urząd w Polsce, nie może wszak bronić niektórych transparentów z warszawskiego Marszu Niepodległości, jak również słów, których w wywiadzie z portalem tygodnika „Do Rzeczy” użył rzecznik Młodzieży Wszechpolskiej. Zwolennicy PiS-u - z pozoru - powinni mieć nawet żal do prezydenta, że tak późno, bo dopiero w 12 listopada, i w tak niewielkim miejscu, jak Krapkowice, zdecydował się potępić antysemityzm, rasizm i ksenofobię, z których wyrazami mieliśmy do czynienia w Warszawie. Wszak dzień milczenia to woda na młyn opozycji, która, pobudzona choćby wypowiedziami Mariusza Błaszczaka, może rozgłaszać tezy o tym, że PiS wziął narodowców pod swoją pieczę!

Obraz
© prezydent.pl

Problem w tym, że nie, a Duda znalazł się między młotem a kowadłem. Z jednej bowiem strony musiał się do warszawskich wydarzeń odnieść i je skrytykować, z drugiej - taka krytyka u skrajnej prawicy go delegitymizuje: delegitymizuje właściwie cały PiS. Dotychczas, jak dawno temu stwierdził Paweł Śpiewak, Kaczyński trzymał narodowców pod butem, rozmaitymi mrugnięciami oka - bo nigdy nie otwartym zaproszeniem do współpracy - dając im znać, że PiS może być także i ich polityczną reprezentacją w parlamencie, do którego wszak nigdy nie wejdą, od kiedy prezes zjadł na przystawkę Ligę Polskich Rodzin. Pozycja inteligenta z Żoliborza i jego partii odrobinę się zachwiała, gdy Paweł Kukiz zrobił to, przed czym Jarosław Kaczyński, jak podejrzewam, czułby obrzydzenie - wciągnął narodowców na listy wyborcze - ale wciąż była silna. Andrzej Duda takimi działaniami, jak ostre narodowców potępienie, tą pozycją chwieje, choć przez chwilę sam starał się ich uwieść - co prawda tylko w sferze symbolicznych obrazów, bo pokazując się w koszulce ukochanej przez nich marki Red is Bad.

Ciekawym jest, że mniej ochoczy do potępiania narodowców był Kaczyński - który co prawda w rozmowie w „Gościu Wiadomości” stwierdził, iż formacje, do których należał, zawsze potępiały tych, którzy chcieli naród definiować wyłącznie etnicznie, ale dodał, że za skandaliczne hasła odpowiedzialny jest „margines marginesu” i mogą one być prowokacjami „tych, którzy chcą szkodzić Polsce”. Zaskakujące w kontekście słów Dudy?

Zawiedzeni PiS-owcy

Nie do końca, bo wszak Duda powoli oddala się od samego PiS-u - i nie mówię tu o PiS-ie jako o formacji politycznej, ale o PiS-ie jako o środowisku, w którym prym wiodą wyborcy. Nie idzie mi toteż o takie jego działania, które są elementem politycznego sporu w sprawie ustaw o sądach czy nominacji generalskich, ale o takie, które są przez najbardziej przekonanych do PiS-u wyborców odczytywane jako wyraz Dudowej zdrady - jak wprost rzecz określiła jedna z użytkowniczek Twittera, dowiedziawszy się, że prezydent zaprosił na obchody Święta Niepodległości Donalda Tuska. Duda, kiedy zachowuje się po prezydencku, staje się zakładnikiem samego siebie z czasów kampanii - polityka, który z jednej strony miał wypełniać misję powierzoną mu przez obóz dobrej zmiany, z drugiej - sprawiał u niektórych wrażenie człowieka niezłomnego: niezłomnym wolno mu być tylko w granicach tej misji.

Co z tego zdelegtymizowania Dudy i PiS-u może wynikać?

W przypadku utraty legitymizacji wśród narodowców - nic dobrego, bo skrajna polska prawica, wyłączając jeden dzień w listopadzie i kilkanaście incydentów w ciągu roku (oburzających, rasistowskich, które należy potępić, ale jednak incydentów) była, skolonizowana przez Kaczyńskiego, PiS i Dudę, właściwie niegroźna. Nie miała żadnej politycznej mocy, bo swoją dobrowolnie złożyła w hołdzie Jarosławowi Kaczyńskiemu. Na chwilę zdradziła go z Pawłem Kukizem, lecz była to zdrada nieznaczna: skrajni prawicowcy wprowadzili swoich posłów do Sejmu, gdzie służą oni za folklor. Odwróciwszy się od PiS-u w poczuciu przez PiS zdradzenia, narodowcy mogą się okazać dużo bardziej niebezpieczni, bo mogą swoją polityczną siłę zacząć wykorzystywać, twierdząc, że PiS właściwie tylko utorował im drogę do władzy.

Obraz
© Agencja Gazeta

Scenariusz to mało prawdopodobny, ale warto go rozważyć w połączeniu ze scenariuszem drugim: co stanie się, jeśli Duda utraci poparcie twardego elektoratu PiS-u? W takim wypadku Jarosław Kaczyński mógłby spróbować znaleźć w 2020 roku innego kandydata na prezydenta. Takiego, który zadowoli zarówno twardy elektorat, jak i narodowców - a wtedy sprawa Jedwabnego przestanie ograniczać się do nikczemnych, bo nikczemnych, ale jednak tylko pytań zadawanych podczas telewizyjnej debaty.

Andrzej Duda znalazł się w trudnej sytuacji, w której musi prawicę i narodowców na nowo skolonizować - a może używać tylko używając chwytów przystających prezydentowi. Mam nadzieję, że mylę się, uważając, iż to zadanie niewykonalne.

Wojciech Engelking dla WP Opinie

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)