"Ryćkali się pod biurkami, w toalecie, garderobie, na podziemnym parkingu, no i oczywiście w windzie"
Belfort i jego koledzy prowadzili bardzo wystawne życie organizowali seksualne orgie, pili do nieprzytomności i zażywali narkotyki. "Ch... z tym, ch... z tamtym. Kur... tu, kur... tam. Tak mówiło się na Wall Street. Była to kwintesencja potężnego ryku i przebijała się przez wszystko. Odurzała. Uwodziła. Wyzwalała. Pomagała osiągnąć cele pozornie niemożliwe do osiągnięcia. I wszystkich porywała, zwłaszcza mnie. Wśród tysiąca obecnych w sali dusz trudno było wypatrzyć kogoś po 30.; większość miała dwadzieścia kilka lat. Większość była również przystojna, rozbuchana i próżna, dlatego z upływem dnia napięcie seksualne gęstniało do tego stopnia, że dosłownie się je czuło. Obowiązującym strojem dla mężczyzn - dla chłopców! - był szyty na miarę garnitur, biała koszula, jedwabny krawat i złoty zegarek. Dla kobiet zaś, których było tu 10 razy mniej, króciutka spódniczka, wydekoltowana bluzka, podnoszący piersi stanik i szpilki - im wyższe, tym lepsze. Był to strój, którego nasze wewnętrzne przepisy surowo zabraniały
i do którego noszenia kierownictwo (w tym wasz uniżony sługa) bardzo zachęcało.
Sprawy wymknęły się spod kontroli do tego stopnia, że młodzi Strattonici ryćkali się pod biurkami, w toalecie, garderobie, na podziemnym parkingu, no i oczywiście w windzie. W końcu, żeby jakoś nad tym zapanować, wystosowaliśmy memorandum uznające budynek za strefę zakazaną dla seksu między godziną ósmą rano i siódmą wieczorem. Na górze kartki widniały słowa: 'Zakaz seksu', pod nimi zaś dwa anatomicznie wierne ludziki robiące to na pieska. Ludziki były otoczone grubą czerwoną obwódką i przekreślone na ukos czerwoną linią, jak na znaku pogromców duchów. Był to na pewno pierwszy tego typu zakaz na Wall Street, ale, niestety, nikt nie traktował go poważnie" - opisuje w autobiografii.