Anna Jaźwińska w 2004 roku, podczas trzeciej rozprawy w Sądzie Okręgowym w Warszawie. Ta skończy się skazaniem Beaty Pasik© Agencja Gazeta | Fot. Robert Kowalewski / Agencja Wyborcza.pl

"Wiem, kto strzelał. Widziałam morderczynię męża"

Mateusz Ratajczak

- Pamiętam, jak krzyczę "Ona ma broń!". Mój mąż wybiega z ubikacji, zostaje postrzelony po raz pierwszy. Dla mnie jest drugi pocisk, który przebija szyję na wylot. I słyszę chlupanie krwi o podłogę. Jakby ktoś wylewał wodę z butelki.

Oto #TOP2022. Przypominamy najlepsze materiały mijającego roku.

Na dół prowadzą kręte, metalowe schody. Pomieszczenie jest niewielkie, większą część zajmują wieszaki z ubraniami. Koszule, marynarki, bielizna. Drążki na wieszaki ciągną się przez pokój przy ścianach i pośrodku. Pod jednym z rzędów leży zamknięta metalowa kasetka na pieniądze. Przy ścianie lada z drewnianej sklejki. Tu śledczy znajdują ciało młodego mężczyzny. Postrzelony został dwukrotnie, zmarł na miejscu.

To krótki opis miejsca zbrodni, do której doszło 16 grudnia 1997 roku. Ten dzień na zawsze odmienił życie trzech kobiet. Jedna - mając niespełna roczek - straciła ojca, druga - męża, trzecia - na długie lata, wolność.

Minęły 24 lata. Dziś Anna Jaźwińska, która cudem przeżyła postrzały w warszawskim butiku Ultimo, po raz pierwszy wraca w wywiadzie do tamtych wydarzeń. Powtarza: "Wiem, kto strzelał".

Beata Pasik, która po 18 latach (siedem lat przed skończeniem odbywania kary) opuściła więzienie, zapewnia: "Jestem niewinna".

Mateusz Ratajczak, Wirtualna Polska: Od 1997 roku…

Anna Jaźwińska: … jestem ofiarą próby morderstwa. I będę nią już do końca życia. Mój mąż jest ofiarą mordu. Moja córka jest pół sierotą.

Od początku przekonuje pani, że wie, kto strzelał.

Widziałam, kto zamordował męża, kto próbował zabić mnie. Widziałam, kto strzelił. I nigdy nie zapomniałam. Po ponad 24 latach jestem tego tak samo pewna, jak wtedy.

Oskarżenie o morderstwo to najpoważniejszy zarzut. Nie ma tu miejsca na błędy, są za to wieloletnie wyroki i bywają niesłusznie skazani.

Proszę powiedzieć, jak ktokolwiek mógłby żyć tyle lat ze świadomością, że wskazał niewinną osobę i skazał ją na więzienie?

To pani sumienie, nie moje.

Jaka musiałabym być, żeby znieść to, że wskazałam niewinną? Po co miałabym to robić? Po co miałabym walczyć o skazanie nie tej osoby, która zrobiła nam krzywdę? Zostawiłam kawał życia i zdrowia w sądach, by dochodzić sprawiedliwości. Przez osiem lat chodziłam na rozprawy z jedną myślą: morderczyni musi odpowiedzieć za swoje czyny.

Nie zrobiłabym tego wszystkiego, gdybym kiedykolwiek zwątpiła. Nie miałabym tyle sił, odpuściłabym. Bo ile razy w życiu można słyszeć o okoliczności śmierci swojej miłości? Ile razy można oglądać zdjęcia z miejsca zbrodni? Ile razy można o tym zeznawać?

Nie zwątpiła pani nigdy w swoją wersję? Nawet na chwilę?

Nie, bo nie ma mojej wersji. Jest tylko prawda. Gdybym nie wiedziała, kto strzelał, to bym powiedziała "nie wiem". Gdybym nie była pewna, kto strzelał, to bym powiedziała "nie jestem pewna".

Nigdy tak nie powiedziałam. Wiem i konsekwentnie wskazuję sprawcę przestępstwa. Robię to chwilę po przebudzeniu w szpitalu. Policjanci zapytali mnie o to niemal z marszu. Prowadzący śledztwo powiedział kiedyś, że nie dawał mi żadnych szans na przeżycie, a ja przeżyłam. Przeleżałam z ranami postrzałowymi kilka godzin w zimnej piwnicy i tylko dlatego przeżyłam. Chyba właśnie po to, by wskazać zabójcę mojego męża, mojego Danielka.

Kto strzelał?

Beata Pasik. Cztery razy.

Dwa razy do męża, dwa razy do mnie. On został trafiony w klatkę piersiową i dobity strzałem w plecy. Ja dostałam w szyję i ramię. Na miejscu śledczy znaleźli trzy pociski i fragment czwartego. Przebił mi gardło i trafił w ścianę.

Dlaczego pani Pasik miałaby to zrobić?

To pytanie do niej.

Od 24 lat przekonuje, że tego nie zrobiła. Podczas wyroku skazującego krzyczała w sądzie: "Powiedz im, że to nie ja!".

(milczenie)

Krzyczała do pani: "Powiedz im, że to nie ja!". Nie powie pani tego?

Nie, bo to kłamstwo.

A pani Pasik nie odpowie na pytanie, dlaczego strzelała, skoro przekonuje, że to nie ona.

Mogę tylko przypuszczać. W odwecie za zwolnienie z pracy.

Nigdy nie była pani bezpośrednią podwładną. Co ma pani na myśli?

To ja sprawiłam, że straciła pracę. I ona - najpewniej - się o tym dowiedziała.

Byłam kierowniczką jednego ze sklepów, codziennie pracowałam w butiku przy Nowym Świecie 36 w Warszawie. Pod marką butików Ultimo działały dwie spółki, które należały do byłych wspólników. Znali się, raz byli niby w konflikcie, ale punkty działały niemal wspólnie.

Formalnie w jednym lokalu była spółka Ultimo i druga Ultimo-bis, ale dla klientów nie było różnicy. We wszystkich sklepach sprzedawane były ubrania należące i do jednej, i do drugiej spółki. Jedna i druga firma miała swoich oddzielnych pracowników. Czasami się wymieniali miejscem pracy. Ja i pani Pasik byłyśmy w różnych firmach, ale się znałyśmy jeszcze z czasów, kiedy to była jedna firma.

Jak dobrze?

Umiarkowanie, choć byłyśmy na swoich ślubach.

Czyli to nie była zwykła znajomość.

Zwyczajem było zaproszenie na ślub dla ludzi, z którymi się współpracowało.

Jak często się spotykałyście?

Nie widywałyśmy się prywatnie, nie spotykałyśmy w innych okolicznościach niż zawodowe. Ten ślub, bo nie wesele, o niczym nie świadczy. Ot, zwykła serdeczność. Ja byłam na jej, ona na moim. W sumie obok siebie przepracowałyśmy sześć lat. Kiedyś ją podwiozłam do lub z pracy przy jakiejś okazji, nic specjalnego, żadna przyjaźń.

I żaden konflikt?

Żaden konflikt.

Powtórzę: ja pracowałam na Nowym Świecie, ona w sklepie przy ulicy Świętokrzyskiej. Nie chodziłam tam często. Sprzedawali jednak nasz towar, więc rozliczałam część utargu z każdego dnia. Procedura była prosta - nasz pracownik ze Świętokrzyskiej lub kierowca z Ultimo BIS przynosił pieniądze za sprzedaż naszego towaru do lokalu przy Nowym Świecie. Ja je przeliczałam, księgowałam i zamykałam dzień.

Pieniądze przynosiła pani Pasik?

Nie. Doskonale jednak wiedziała, jak wyglądają procedury. Przecież dziewczyny się znały, razem sprzedawały.

Miałam podejrzenia, że nie każda jej transakcja jest nabijana na kasę. Traciła przez to moja firma, czułam się przed szefem zobowiązana, by jakoś reagować. I działania w porozumieniu podjęłam z nim.

A skąd wzięły się pani podejrzenia?

W latach 90. nie było takiego systemu ewidencji towaru jak dziś. Na pewno nie było go u nas. Można było wydać towar, nie wbić sprzedaży na kasę, nie zaznaczyć transakcji w firmowych dokumentach… i tyle. Pieniądze w kieszeni.

To nie było zbyt trudno was okradać.

Dziś to nie do pomyślenia, ale wtedy tak było.

Żeby jednak coś z tą historią zrobić, potrzebowaliśmy pewności. Zaproponowałam prowokację - by koleżanka z mojego sklepu, której Beata Pasik nie znała, poszła na zakupy. W tym czasie druga ekspedientka z jej sklepu miała na chwilę wyjść, by zostawić ją samą. Ze sklepowej kasy pobrałyśmy 149 zł na spodnie. I ta dziewczyna właśnie je kupiła. Śladów po transakcji nie było ani w kasie, ani w dokumentach.

To było podstawą do zwolnienia Pasik.

Skąd miałaby wiedzieć, że to pani stała za tym pomysłem?

Mogła się tego dowiedzieć z wielu źródeł. Od szefa, który ją zwalniał, od koleżanek, a w ostateczności od dziewczyny, która była podstawioną klientką.

Tego ja dowiedziałam się później, ale już po zwolnieniu z pracy do sklepu przyszedł jej partner. Miał pretensje do dziewczyny, która uczestniczyła w prowokacji. Groził, że naśle na sklep ludzi z bejsbolami, jej też się odgrażał. Opowiadał o tym właściciel sklepu podczas procesu. Opowiadały o tym pracujące w tym miejscu kobiety.

Jej partner to nie ona.

Nie przyszedł tam we własnej sprawie, tylko odgrażał się za jej zwolnienie.

A ona - po zwolnieniu z pracy - i tak przyszła do butiku, nie akceptowała tego, co się stało. I nie chciała wyjść. Wywiązała się awantura i musiała interweniować policja. Działo się to jakoś na tydzień przed zabójstwem mojego męża.

Przez chwilę nawet miałam taką myśl, że pewnie na mnie będzie zła o tę pracę… Że mnie o to obwini. Kiedyś nawrzeszczała na mnie za to, że zwróciłam uwagę, by informowała współpracowniczki o spóźnieniach.

Od wściekłości do zemsty jest długa droga. Biegły powołany przez sąd wskazywał w dokumentach, że "motywacja nie wydaje się czytelna". W atakach jest też inny opis pani Pasik: "Agresja nie jest stosowanym przez nią sposobem rozwiązywania napięć i konfliktów".

Warto doczytać cały opis. "Uderzająca jest niewspółmierność rozmiaru zarzucanej jej agresji z powstałą sytuacją konfliktową". To z kolei ocena kłótni po jej zwolnieniu.

A proszę zerknąć w te same akta i sprawdzić, co o jej osobowości powiedziała żona jej byłego męża. Wie pan, co zrobiła z okazji ich ślubu? Wysłała nowożeńcom wiązankę pogrzebową. To wszystko jest w aktach sprawy, to wszystko są zeznania ludzi pod nazwiskiem.

Jeden współwłaściciel nie chciał pani Pasik w butiku, ale drugi - jej bezpośredni pracodawca - znalazł jej inne miejsce. Nie mógł jej tak źle oceniać.

Od razu nie mógł jej zwolnić, bo przebywał za granicą. Ostatecznie po kilku dniach tak się jednak stało - 12 grudnia. Myślę, że wpływ na to miały stosunki pomiędzy współwłaścicielami. Jednego nie było na miejscu, gdy drugi decydował o rozstaniu i żądał opuszczenia sklepu. Drugi na chłodno chyba jednak uznał, że ta współpraca nie ma sensu.

16 grudnia 1997 roku, czyli dzień strzelaniny. Co pani pamięta?

Tego dnia nie miało mnie być nawet w sklepie, bo córka była chora. Miała gorączkę, zostałam z nią dzień wcześniej w domu, tego dnia też mogłam. Jednak zadzwonił do mnie szef i poprosił żebym przyjechała.

To był środek zimy, gigantyczne mrozy i… nie mogłam uruchomić mojego malucha, fiata 126p. Nie odpalał, nie startował, nic. Dlatego pojechałam tramwajem i umówiłam się z mężem, że mnie odbierze około godz. 19, gdy skończę. Wieczorem pojawiła się pracownica drugiego sklepu, przyniosła utarg, przeliczyłyśmy pieniądze i zostałam sama. Niedługo potem przyjechał mąż.

Gdzie poszliście?

Do piwnicy, w zasadzie dolnej kondygnacji sklepu. Schodziło się po krętych, metalowych schodach. Była tam część towaru, ale również lada, przy której przeliczałam pieniądze.

Co się działo później?

Dalej nie pamiętam już wszystkich wydarzeń i każdej minuty. Mam momenty, przebłyski. Pamiętam, jak krzyczę "Danielku, ona ma broń!", a mój mąż wybiega w jej stronę. Beata Pasik do niego strzela pierwszy raz.

Krzyczę tylko "Danielku, Danielku!". Ona się odwraca i strzela do mnie. Trafia w szyję, pamiętam odgłos wylewającej się krwi. Jak woda o podłogę, jak chlupnięcia z butelki. Łapię się ręką za szyję. I nic więcej, żadnych obrazów.

Budzę się w szpitalu przy ulicy Banacha w Warszawie. Pilnują mnie policjanci, lekarz pyta, jak się czuję. A później niemal od razu zaczynają pytać o to, co się stało.

Kto wpuścił panią Pasik?

Nie pamiętam.

Po co przyszła?

Nie pamiętam.

Pamiętam tylko, że byliśmy sami w sklepie. Był zamknięty od frontu, bo tutaj było główne wejście i był zamknięty z tyłu, od podwórza. Zawsze był zamknięty o tej porze, klucze zostawialiśmy w zamku w środku, by się nie zgubiły.

Dwa pierwsze wyroki są uniewinniające. Sądy zwracają uwagę i na rozbieżności w pani zeznaniach, i na brak stuprocentowej pewności.

Kolejność wydarzeń jest następująca: uniewinnienie Beaty i odwołanie się prokuratury, kolejne uniewinnienie Beaty i kolejne odwołanie się prokuratury, wyrok skazujący w Sądzie Okręgowym ze zdaniem odrębnym, podtrzymanie wyroku skazującego w Sądzie Apelacyjnym, a na końcu odrzucenie kasacji przez Sąd Najwyższy jako "oczywiście bezzasadną". W drugim wyroku uniewinniającym było też zdanie odrębne w składzie sędziowskim, nie były to jednoznaczne sytuacje, był tam głos za skazaniem.

Uzasadnienie Sądu Najwyższego, który oddalił kasację Beaty Pasik, jest najlepszym podsumowaniem tej sprawy. Sąd sam wskazuje, że zwykle nie musi tworzyć obszernego uzasadnienia, jednak ze względu na wagę tej sprawy zrobi wyjątek. I rozprawia się z każdym argumentem. A pisał je wieloletni sędzia, wieloletni prezes Sądu Najwyższego kierujący Izbą Karną - sędzia Lech Paprzycki.

Ostatnie uniewinnienie miało miejsce w 2003 roku. Sąd wskazał wtedy, że brakuje dowodów, by jednoznacznie przesądzić o winie.

I złożyłam wraz z prawnikami apelację, swoją złożyła też prokuratura.

Sąd Okręgowy w 2003 roku odrzucał ocenę biegłych, którzy twierdzili, że nie zmyślam a jednocześnie wierzył w ocenę biegłych, że ona nie stosowała agresji. Sąd swoją logiką niejako wskazał, że kilkunastu policjantów i prokuratura sami wytypowali Beatę Pasik i tworzyli dowody pod tezę, choć to oczywista nieprawda. Sąd uznał też, że potwierdzeniem alibi dla niej jest rozmowa telefoniczna jej teścia z jakąś osobą. Jakby to miało oznaczać, że ona stała obok. Niepojęte.

Sądy w tych wyrokach uniewinniających wskazują, że mogła pani usłyszeć o jakiejś kobiecie. Ktoś mógł tę wersję zasugerować.

Tylko, że biegli taką wersję odrzucili. Nie jeden, nie dwóch, a kilku. Uznali, że nie ma w mojej opowieści ani fantazjowania, ani konfabulacji, ani właśnie treści zasugerowanych.

Kiedy ktoś miałby mi zasugerować, że to właśnie ta kobieta strzelała? I w zasadzie po co miałby to zrobić? Wskazałam ją chwilę po odzyskaniu przytomności, bo wiem, co widziałam. Do tego czasu nie kontaktowałam się z nikim. Nie słyszałam, nie mówiłam.

Jednocześnie sąd nie zwrócił uwagi na to, że podczas pierwszego przesłuchania podałam też jej nazwisko panieńskie. Przecież policjanci nie mogli go znać. Nie mogli mi go zasugerować. Tak jak lekarze, którzy się mną opiekowali.

I Sąd Apelacyjny te argumenty uwzględnił, skierował sprawę do ponownego rozpatrzenia. Mało tego, zapytał wprost, jak to możliwe, że sąd okręgowy nie uznaje mnie za osobę składającą fałszywe zeznania, tylko za taką, której ktoś coś zasugerował.

Wydaje się to możliwy scenariusz. Policjanci mogliby to zrobić, by zamknąć szybko głośną, medialną sprawę. Lekarz mógł coś napomknąć, bo sam usłyszał od policjantów.

To scenariusz sprzeczny z faktami. Sąd Okręgowy nie odpowiedział na podstawowe pytanie: kto miałby mi zasugerować winę Beaty Pasik? W jakich okolicznościach? Kiedy? I po co? Na te wszystkie pytania odpowiedzi brak.

I Sąd Apelacyjny w 2004 roku to wszystko wytknął. Jednocześnie pytał jak to możliwe, że Sąd Okręgowy kwestionuje działania policjantów, bo… wytypowali wcześniej Beatę jako jedną z podejrzanych. Przecież oni od tego byli! Do sklepu mogła wejść tylko znana nam osoba, bo nie było żadnych śladów włamania. Policja wzięła pod lupę najbliższe otoczenie.

Późniejsze wyroki nie kwestionowały uczciwości policjantów, a byli oni nawet ze sobą konfrontowani. Wątpliwości było zresztą o wiele więcej. Niektóre twierdzenia sądu okręgowego są - w wyroku SA - opisane jako dowolne i gołosłowne. Dlatego sprawa wróciła do rozpatrzenia po raz trzeci.

W zeznaniach brak informacji o tym, jak pani Pasik się właściwie w tym butiku znalazła.

Bo w sytuacji, gdy czegoś nie pamiętałam, nie wymyślałam. Powiedziałam tylko to, czego jestem pewna i co zostało mi w głowie. Nie wiem, jak była ubrana, nie wiem też, jak to się stało, że była w środku. Może chciała porozmawiać o tym zwolnieniu z pracy? Może chciała poprosić o wstawienie się za nią? Nie pamiętam. Wiem, że sama do sklepu nie mogła wejść, musieliśmy ją wpuścić. Mogłam to zrobić ja albo mąż. Które z nas - nie pamiętam tego. O czym to jednak świadczy? O tym, że jestem niewiarygodna? Że w momencie, gdy ktoś do mnie mierzy bronią, to nie skupiam się na rewii mody, nie patrzę, jak była ubrana?

To wszystko mogło wydarzyć się tylko w filmie. A jest moim życiem.

W mojej pamięci wrył się obraz broni i strzałów, a nie okoliczności. Biegli uznali, że jest to zrozumiałe ze względu na niedokrwienie mózgu, będące wynikiem postrzału i na szok spowodowany tą sytuacją. Czasami ofiary nie pamiętają niczego, czasami pamiętają tylko niektóre elementy. Biegli uznali to za normalną sytuację. A sądy uznawały później, że nie uzupełniam historii "pod siebie". Mówię tyle, ile mogę powiedzieć z pewnością.

Inne wątpliwości z pierwszych wyroków dotyczą tego, czy aby na pewno to pani była ofiarą ataku, a nie mąż. Wtedy trudno byłoby uznać Beatę Pasik za winną.

W przypadku śmierci mojego męża pojawiały się argumenty, że musiał go zabić profesjonalista. Dlaczego? Bo go dobił, z bliskiej odległości, strzałem w plecy.

A jak wyjaśnić jednocześnie sytuację, że mnie nie dobił? Żyłam w momencie, gdy zabójca opuszczał butik. To był profesjonalny morderca czy nie był profesjonalny? I zresztą rozprawił się z tymi argumentami Sąd Najwyższy, który uznał, że trafienie do drugiego człowieka w niewielkim pomieszczeniu nie wymaga umiejętności jakiegoś snajpera. I Sąd Najwyższy, w późniejszej decyzji kasacyjnej, zwrócił też uwagę na to, że profesjonalista nie dobija jednej osoby, a drugą pozostawia żywą. Bo nie jest wtedy żadnym profesjonalista, a partaczem.

Mąż nie miał wrogów?

Nie miał.

Był jednak właścicielem agencji ochrony.

I to był niewielki biznes, który powstał po tym, gdy mąż pracował w hurtowniach spożywczych - właśnie jako szef ochrony. Pod sobą miał kilkadziesiąt osób, może z 30 by się uzbierało. Jednak… kilka miesięcy wcześniej zawiesił działalność przez zmianę przepisów. Pojawił się wymóg koncesji, a te dostawali tylko ci, którzy mieli uregulowaną służbę wojskową. Mąż nie miał, bo wyjechał do Stanów Zjednoczonych. W grudniu wraz z kolegą mieli zakładać systemy alarmowe w budynku Narodowego Funduszu Inwestycyjnego. Mieli umowę, mąż tego dnia robił zakupy do tego zlecenia - jakieś kable, sprzęt.

Nosił broń?

Ostrej nie, broń gazową miał.

W aucie miał za to kij do ochrony, który znalazła policja. Czasami robił objazdy po sklepach w nocy, sprawdzał, co się dzieje, po to woził. Dziś mogę powiedzieć, że nigdy się nie przydał.

Pogróżki?

Nie było.

Śledczy mieli wpaść na trop fałszywych banknotów.

Tak, z kasy w hali Makro, w której pracował jako szef ochrony. Mogę odpowiadać na każdy, każdy trop, który w tej sprawie się pojawił. Bo nie mam nic do ukrycia, a wiem co się wydarzyło.

Pierwsze wyroki w uzasadnieniach miały wzmianki o tym, że na miejscu mogło dojść do szarpaniny. Pani straciła zęby, mąż miał otarcia na nadgarstkach.

Mogłam stracić zęby w wyniku upadku ciała na podłogę. Otarcia na rękach męża nie były żadnymi śladami walki, bo walki żadnej nie było. Nie miał na to szans, nie zdążył. Było strzelanie. Może robił coś przy aucie, może rany powstały, gdy upadł na twarz. Nie wiem tego.

Mój mąż nie był celem ataku. To absurdalna teza, bez pokrycia w faktach, bez dowodów.

Daniel i Anna Jaźwińscy poznali się jako nastolatkowie
Daniel i Anna Jaźwińscy poznali się jako nastolatkowie © Archiwum prywatne

Kiedy się pani dowiedziała, że mąż nie przeżył?

W okolicach świąt Bożego Narodzenia. Wcześniej ani policjanci, ani lekarze nie chcieli odpowiedzieć na pytanie, co się z nim stało. Aż w końcu przyszedł mój szwagier, który nas odnalazł w tej piwnicy. On od początku wiedział, że Daniel nie żyje. Powiedział mi: "Twój mąż, a mój brat nie żyje". A ja chwilę wcześniej cieszyłam się na jego widok, czekałam aż powie, co z Danielem.

Kiedy wyjaśniła pani córce, że nigdy już nie zobaczy taty?

Latami jej tego wprost nie powiedziałam. Zdjęcia zamordowanego ojca zobaczyła dopiero niedawno, w jednym z materiałów telewizyjnych.

Nie będę ukrywać - wychowywałam dziecko na cmentarzu. Inne dzieci bawiły się w piasku w piaskownicy, moja córka w piasku przy grobie ojca. Dopiero po wielu miesiącach czy latach zdałam sobie sprawę, jaką krzywdę jej robię. Kiedy wsadziłam ją do samochodu, a ona odpowiedziała, że nie chce jechać na cmentarz. Trafiło mnie coś. I zaczęłam myśleć, że dość. Życie nie wraca szybko na normalne tory. W zasadzie nigdy nie wraca.

Nigdy nie zdecydowałam się na zmianę nazwiska i powrót do panieńskiego. Bo nazwisko męża to dla mnie świętość. Tak jak świętością było ukaranie sprawcy morderstwa.

Obrona pani Pasik przekonywała, że kogoś innego pani może chronić. I dlatego ją oskarża.

Ani Sąd Okręgowy, ani Sąd Apelacyjny - które ją skazywały - nie uwierzyły w to, że kogoś ukrywam. Kogo miałabym ukrywać? I po co? Te sugestie to wrzutki, słowa bez pokrycia.

Ze strachu, że ktoś panią zabije za te zeznania.

Przez lata o niczym innym nie marzyłam, bo nie chciałam żyć.

Zamykałam oczy i widziałam to wszystko na nowo. I tak w kółko. Jest taka droga, a właściwie była, bo właśnie przeszła remont - długa prosta i zakręt na warszawskim Wybrzeżu Gdańskim. Nawet nie wiem, ile razy myślałam, by się rozpędzić i pieprznąć w ścianę. Jednego się bałam. Że mi się nie uda. Że ten "maluch" jest za wolny i przeżyję.

Anna i Daniel. Jaźwińska jest przekonana, że gdyby nie awaria malucha, jej mąż by żył
Anna i Daniel. Jaźwińska jest przekonana, że gdyby nie awaria malucha, jej mąż by żył © Archiwum prywatne

Pani zeznania to za mało, by skazywać na 25 lat - a taki wyrok w trzecim procesie usłyszała Beata.

Sąd uznał, że drugim istotnym dowodem jest badanie osmologiczne, czyli badanie zapachu z miejsca zbrodni. Ze sklepu zniknęły też pieniądze, nie więcej niż 6 tys. zł. Były przetrzymywane w metalowej kasetce i to ona została zbadana przez trzy policyjne psy. Zapach się potwierdził.

Pierwsze wyroki podawały jednak w wątpliwość to badanie.

Kwestionując sposób pobrania - to znaczy, czy została zbadana sama kasetka czy jej wnętrze. Pierwsze wyroki dowodziły, że we wnętrzu mogły się znaleźć zapachy Beaty Pasik, gdyż dotykała pieniędzy pracując w sklepie. Trzeci wyrok nie kwestionował sposobu pobrania śladów, bo potwierdził to technik, który wprost powiedział, że badał stronę zewnętrzną kasetki. A zapach na metalu utrzymuje się do 48 godzin. Jednocześnie jeden z biegłych wskazał, że nie ma możliwości, by przenieść zapach z banknotów na ściany wewnętrzne kasetki. Tak jak nie ma szans, by zapach pobrany z wewnątrz jakoś przeniósł się na zewnątrz.

I znów - Sąd Apelacyjny później podał w wątpliwość to badanie.

Nie badanie, a obowiązujące wtedy techniki badania. Gdy było wykonywane, sposób był zgodny ze sztuką policyjną. Ta się zmieniła. Najpierw zostały pobrane odciski palców, później zapach. Dziś tak badania się nie przeprowadza, powinno być wykonane w odwrotnej kolejności.

To oznacza, że jest niewiele dowodów, a sporo poszlak.

Wręcz przeciwnie. Sąd Okręgowy, skazując Beatę, stwierdził, że ta sprawa nie ma charakteru poszlakowego. Sąd Apelacyjny, który utrzymał skazanie, potwierdził, że dowód z moich zeznań jest wystarczający do uznania winy oskarżonej. Sąd Najwyższy powiedział, że moje zeznania są stanowcze i konsekwentne. Żaden z kolejnych trzech sądów, utrzymujących wyrok skazujący, nie miał wątpliwości.

Sąd Okręgowy w wyroku skazującym brał pod uwagę np. opowieść parkingowego i jego pierwsze zeznania. Nie potwierdzał obecności oskarżonej i jej partnera w tym dniu. Sąd Najwyższy to później potwierdził - nie jest tak, że sąd skazał kogoś, bo Jaźwińska coś powiedziała i tyle. Alibi Beaty nie utrzymało się.

Nie znaleziono ani linii papilarnych, ani narzędzia zbrodni.

I nie wyklucza to - zdaniem sądów - możliwości popełnienia przestępstwa. Narzędzie zbrodni - tak samo jak klucze do lokalu, które zniknęły - można było wyrzucić do studzienki lub Wisły. Czasu było dość.

Przecież w tej sprawie nie zdecydowały tylko moje słowa! W pierwszych zeznaniach alibi Beacie Pasik nie udzielił jej partner! Wskazał ją jako zabójczynię. 19 grudnia 1997 roku obciążył ją, gdy mówił, że nie spędzili wieczoru, że była zdenerwowana, że coś miała załatwiać. Sam powiedział, że błagała go oraz jego rodziców o ochronę, o mówienie, że wszyscy byli razem.

I po kilku miesiącach odwołał swoje zeznania. Wskazał, że został do nich zmuszony przez policjantów.

A jego rodzice? Też do czegoś byli zmuszani? Bo ani sąd w wyroku skazującym, ani śledczy w ich zeznania nie wierzyli. Były tak niespójne, że prokurator zarzucił im składanie fałszywych zeznań. Raz mówili o tym dniu, raz o innym, raz nie byli pewni co i kiedy się stało.

Sądy uznały później, że było wiele prób tworzenia alibi. Na przykład przesłuchiwana kwiaciarka zeznała, że Beata Pasik z partnerem pojawili się u niej o godzinie 21.55, czyli blisko 2 godziny po ataku - i chcieli zamówić kokardy choinkowe. Żądali wykonania zamówienia od razu, ale było to niemożliwe, więc zrobili awanturę. Niby tak im zależało, ale nie odebrali tych kokard następnego dnia, gdy były gotowe. A przecież mogli! Przecież policja zatrzymała ich dopiero trzeciego dnia po zabójstwie.

Zamawianie kokard choinkowych jeszcze nie świadczy o tym, że ktoś buduje sobie alibi, ani tym bardziej nie świadczy o winie.

Dla śledczych i sądu było właśnie przykładem poszukiwania alibi. Kwiaciarka rozpoznała jej partnera, opisała całą sytuację.

Nie mam wątpliwości, że tamtego wieczoru zginąć miałam ja. Nie żyje za to mój mąż, który przyjechał mnie odebrać. Gdyby nie ten pieprzony maluch i jego akumulator, to on by żył. Żyliśmy jak normalna rodzina - pracowaliśmy, nie mieliśmy wrogów, zatargów, nie biegała za nami żadna mafia. Po prostu sobie żyliśmy.

25 lat w więzieniu to była dostateczna kara?

Nie. Za odebranie życia człowiekowi nie ma "dostatecznej kary".

Pani Pasik wyszła po osiemnastu.

I ciężko mi to zaakceptować. Najciężej jednak to, że w wypowiedziach medialnych robi z siebie drugiego Tomasza Komendę. Nie jest nim. I nigdy nie będzie.

W jego sprawie pojawiły się nowe dowody. W jego sprawie były ewidentne błędy. W tej sprawie od lat nie ma żadnych nowych dowodów. Jest tylko przekonywanie, że ktoś jest niewinny. I nic więcej.

Wskazywała raz, że pojawił się ktoś z wiedzą o sprawie.

I gdzie jest ten ktoś? Dlaczego nie składa niezwłocznie zeznań?

Skąd Beata Pasik miałaby broń?

Zacytuję Sąd Najwyższy: tylko obserwacja doniesień środków przekazu i relacji z działań Policji świadczy, że obecnie nabycie broni nie stanowi, niestety, większego problemu. Sąd Najwyższy wskazuje, że miała ona dostatecznie dużo czasu, by broń ukryć lub jej się pozbyć. To jednak niczego nie zmienia.

Jednak warto dodać, że wyrok skazujący nie był jednomyślny.

Nie był. Zdanie odrębne było jednak wyjątkowo wstrzemięźliwe.

Ja do dziś boję się zemsty, ale nie mam zamiaru oglądać się za siebie. Jestem ofiarą tamtych wydarzeń. Moja teściowa nasze odnalezienie przypłaciła zawałem. Na miejscu zbrodni, jak usłyszała, że chłopak - jej syn - nie żyje, a dziewczyna - ja - jest w agonii. Z tej agonii długo się wychodzi.

***

Anna Jaźwińska nigdy po 16 grudnia 1997 nie weszła do lokalu przy Nowym Świecie, w którym mieścił się butik Ultimo. Przez lata zapalała tylko znicze przed wejściem. Z mężem poznała się, gdy miała kilkanaście lat.

We wrześniu Beata Pasik została warunkowo zwolniona z więzienia, na siedem lat przed końcem odbywania kary. Ma zakaz zbliżania się do Anny Jaźwińskiej. W grudniu wystąpiła w porannym programie "Dzień Dobry TVN", wcześniej jej wersję przybliżał "Superwizjer". Tam powtórzyła swoją wersję zdarzeń. I podkreśliła, że nigdy nie strzelała.

"To jest kawał mojego życia, ciężkiego życia, gdzie straciłam najbliższe osoby, w tym mamę" - powiedziała w programie. "Tak naprawdę straciłam swoje najpiękniejsze lata. To mnie najbardziej boli, że jest na wolności ktoś, kto z niej korzysta, śmieje się bardzo głośno, cieszy się życiem, a ja odbywam karę za niego".

Wraz z pełnomocniczką starają się o wznowienie postępowania karnego, by wykazać niewinność.

Podczas pierwszej rozprawy, zakończonej skazaniem, Beata Pasik (w 2004 roku) nie przyznała się do winy, odmówiła odpowiedzi na pytania.

Sąd odnosił się do zeznań, które złożyła podczas postępowań przygotowawczych. Zeznała m.in., że nikogo o prowokację związaną z jej zwolnieniem nie podejrzewała i nie miała wiedzy, kto mógłby ją inicjować. Przyznała jednak, że o takiej się dowiedziała - od osoby, którą ją przeprowadziła. Podczas kolejnych przesłuchań zaczęła korzystać z prawa do odmowy zeznań.

O zabójstwie miała się dowiedzieć z telewizji. Nie kontaktowała się w tej sprawie z nikim, do nikogo nie dzwoniła. 18 grudnia 1997 roku została aresztowana. Wyjaśnienia składała właśnie tego dnia i dzień później. O nich wspomina sąd w wyroku z 2005 roku.

Źródło artykułu:WP magazyn
Wybrane dla Ciebie
Komentarze (1370)