Waldemar Kuczyński: Tato Drogi kup mi lufę!
Jesteśmy w środku Wielkiego Tygodnia więc o polityce ani mrumru. Ale będzie o strzelaniu wielkanocnym, jakieś 60 lat temu. Spora część mojego chłopięctwa przypadła na czas stalinizmu w Polsce. Sadzano księży i biskupów, ale kościoły były otwarte i pełne, a Polska zakwitała coraz to nowymi cudami; najczęściej odnawianiem się świętych obrazów. Jeden odnowił się u naszych leciwych sąsiadów na strychu. Moją parafią był kaliski kościół św. Gotarda, zbudowany na wzgórku, gdzie przed kilkoma wiekami była pustelnia. Pustelnik ruszył na pielgrzymkę do ziemi Świętej i nie wrócił, ale powstał kościół. W czasie okupacji hitlerowskiej jedyny otwarty dla Polaków - wspomina Waldemar Kuczyński w felietonie dla Wirtualnej Polski.
28.03.2013 | aktual.: 04.04.2013 13:51
Przeczytaj wcześniejsze felietony Waldemara Kuczyńskiego
Z rezurekcjami lat chłopięcych kojarzą mi się "Turki" i lufy. Turki, to byli strażacy ochotniczej straży pożarnej z najbliższej wsi, przebrani za strażników grobu. Tak ich nazywano. Tworzyli też orkiestrę dętą i chadzali na mszę grając, jak mawiali ludzie, jeden z trzech znanych im utworów. "Chłopoki, to którygo grumy? Trzecigo!". Tak sobie z nich pożartowywano kaliską gwarą. Stali więc przy grobie i padali oślepieni światłem Zmartwychwstania. Potem biły dzwony i zaczynała się kanonada.
Za Stalina władza była bandycka, ale płocha. Powiadano, że ustrój chwiał się, gdy baba w Garwolinie źle bąknęła o rządzie. Wtedy stawiano w stan alarmu bezpiekę w całym województwie. A co dopiero petardy! W sklepach i na odpustach były co najwyżej kapiszony i korki do korkowców. No ale jak można Zmartwychwstanie czcić kapiszonowcem, czy korkowcem. W sukurs przyszła innowacyjność ludowa. Na lewo dawało się kupić składniki pozwalające wytworzyć tak zwany kalichlorek. Chłopcy w kaliskim mawiali też kaliflorek, fachowo sól Bertholeta. Waliło, jak z działka przeciwpancernego. Dwie były techniki: węzełek i lufa. Węzełek, proste, kawałek szmatki, w tym owa sól. To się kładło na kamieniu i rzucało na niego drugi. Ten drugi podlatywał kilka metrów w górę.
Kilkunastoletni artyści w fachu rzucali przeskakując zarazem nad tą wybuchającą machiną tak, by nie oberwać lecącym w górę kamieniem. Węzełek był techniką tanią, powszechniejszą. Technika droższa, tworząca rezurekcyjną arystokrację składała się z posiadaczy luf! Lufę robił kowal za pieniądze rodziców. Kuźni było wtedy w bród. Kowal wykuwał walec z dziurą w środku i uchwytem z tyłu. Do tego tak zwany szpindel, tępo zakończoną śrubę bez gwintu, też z uchwytem. Łączyło się oba elementy metrową z grubsza rękojeścią z solidnego drutu. Lufa była gotowa. Obiekt zazdrości chłopców, których nie było na nią stać, bo rodzice kasy nie dali. Za każdym razem, gdy chodząca wokół kościoła procesja pojawiała się przed wejściem od ulicy, stojący w szeregu lufiarze walili lufami o skraj chodnika i grzmiało lepiej, niż z armat salutacyjnych na Placu Zwycięstwa, a nad ulicą i procesją roztaczały się kłęby niebieskawego dymu.
Nie przypominam sobie najmniejszego śladu potępienia tego, w końcu niebezpiecznego zwyczaju. Milicja chyba goniła strzelających, ale było powszechnie uznane, że niezbędnym sposobem przyjęcia wieści, że Zbawca zmartwychwstał jest narobienie solidnego huku. Nigdy nie miałem lufy, zieleniałem z zazdrości, że ma ją mój kolega z ulicy, syn najbogatszego gospodarza, "kułaka" jak go nazywano. Ale kolega postrzelać dawał, więc do dziś pamiętam, a nawet czuję, jak odlatuje mi w górę ręka wyrzucana odrzutem strzelającej lufy.
Może strzelanie z luf jeszcze gdzieś przetrwało, ale chyba odeszły one w przeszłość wraz z konnym transportem, kuźniami i kowalami, którzy je wykuwali. No i przez powszechną dostępność strzeladeł chińskich.
Wszystkim czytelnikom, zwolennikom i wrogom, bo mam ich tutaj co niemiara, życzę miłych świąt i głośnego, acz bezpiecznego strzelania w rezurekcję.
Waldemar Kuczyński specjalnie dla Wirtualnej Polski