ŚwiatW wojennym zwarciu

W wojennym zwarciu

Konflikt zbrojny Hezbollahu i Izraela wybuchł gwałtownie. Nikt nie przewidywał, że rozwinie się tak szybko i tragicznie.

W wojennym zwarciu
Źródło zdjęć: © WP.PL

28.07.2006 | aktual.: 28.07.2006 13:52

Wzrasta liczba zabitych – po stronie libańskiej ponad trzystu, w przytłaczającej większości – cywili. Po stronie izraelskiej – około trzydziestu. Rannych jest w sumie ponad półtora tysiąca osób. W Izraelu nikt nie myślał, że życie w spokojnej Galilei nagle zamieni się w udrękę, lękliwe oczekiwanie, czy nie spadną rakiety szyickiego Hezbollahu. W Libanie, który powoli leczył rany po poprzedniej wojnie domowej, nie spodziewano się, że koszmar wojenny tak szybko stanie się dramatyczną rzeczywistością. Eskalacja konfliktu pokazała całemu światu, jak napięta ciągle jest sytuacja polityczna na Bliskim Wschodzie.

Ludność Libanu przeżywa dramat izraelskich nalotów i masowy exodus – pół miliona Libańczyków i obcokrajowców opuściło domy. Próbują wydostać się z Libanu, praktycznie odciętego od świata. Zniszczone jest międzynarodowe lotnisko w Bejrucie, zbombardowane szosy do Syrii, zablokowane porty. Żadne miejsce w Libanie nie jest bezpieczne, bo niemal wszędzie Hezbollah miał swoje bazy ćwiczeniowe, centra działalności politycznej i społecznej, wytwórnie i składy broni, stanowiska ogniowe – które atakuje teraz izraelska armia.

Zaatakował Hezbollah

Izrael broni swego prawa do zapewnienia bezpieczeństwa mieszkańcom i egzystencji państwa. Został pierwszy zaatakowany. To była przemyślnie opracowana operacja. 12 lipca o świcie na przygraniczne miejscowości izraelskie spadły szyickie rakiety. Jednocześnie bojówki Hezbollahu zaatakowały na terytorium Izraela wojskowe patrole. W świetle prawa międzynarodowego był to akt zbrojnej agresji. Ośmiu izraelskich żołnierzy zginęło, dwóch zostało porwanych. Za ich uwolnienie przywódcy Hezbollahu zażądali zwolnienia palestyńskich i libańskich więźniów z izraelskich więzień. Tego samego zażądali dwa tygodnie wcześniej palestyńscy ekstremiści, którzy w podobnej akcji, tyle że na izraelskim obrzeżu Strefy Gazy, porwali żołnierza, a podczas ataku zabili dwóch i kilku ranili. W ten sposób, w ciągu dwóch tygodni utworzyły się dwa fronty zbrojnego konfliktu: palestyńsko-izraelski w Strefie Gazy, oraz między Hezbollahem i Izraelem na terytorium Libanu i północnego Izraela.

To nie jest konflikt izraelsko-libański. To konflikt, który odsłonił cały dramat i słabość Libanu – niegdyś zwanego Szwajcarią Bliskiego Wschodu. Liban – przez stulecia chrześcijańska wyspa w morzu islamskim – dzisiaj jest zdominowany przez muzułmanów. Większość chrześcijańskich Libańczyków – maronitów – żyje w diasporze, poza swoją ojczyzną. Słaby Liban jest też uwikłany w bliskowschodnią brudną grę polityczną – poddany wpływom Syrii i Iranu, w wewnętrzne spory polityczne. Południe Libanu kontrolowane jest przez skrajny szyicki Hezbollah. Armia libańska nie zapuszczała się tam. Ponadto w Libanie są obozy palestyńskich uchodźców.

Dopiero w tym roku, pod presją Stanów Zjednoczonych, Liban opuściły syryjskie wojska. Ale Syria dalej utrzymuje rozmaite wpływy polityczne. W maju 2000 roku południowy Liban opuściła armia izraelska. Na pozostawione przez nią terytorium nie wkroczyło wojsko libańskie, ale szyicki Hezbollah. Rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ – nakazująca przejęcie kontroli w południowym Libanie przez libańskie wojsko, nigdy nie została wypełniona. Hezbollah napędzany jest nienawiścią do żydowskiego państwa, pragnieniem zmiecenia go z Bliskiego Wschodu i mapy świata, wspierania walki Palestyńczyków. W ostatnich latach sporadycznie atakował rakietami przygraniczne izraelskie miejscowości. Odpowiadały izraelska artyleria i lotnictwo. Po kilku dniach sytuacja wracała do „normy” – uśpionego konfliktu. Galilea była spokojna, bezpieczna i przyjazna dla turystów i pielgrzymów. Tymczasem Hezbollah cały czas się zbroił. W ocenie izraelskiego wywiadu wojskowego miał ponad 11 tysięcy rakiet, różnego typu – od prostych do nowoczesnych, o
zasięgu od kilku do ponad 150 kilometrów. Te ostatnie zagrażają już Tel Awiwowi i centrum Izraela. To już nie są słynne katiusze odpalane z osiołka. To nowoczesna broń, precyzyjnie sterowana.

Izrael przekroczył granice obrony

Izrael broni swego prawa do samoobrony i atakowania wroga, który mu zagraża. Ale w świecie, także powoli w Izraelu, pojawiają się głosy obaw i krytyki, że obrona ta przekroczyła dopuszczalne granice. Tak uważa sekretarz generalny ONZ – Kofi Annan, przywódcy państw arabskich i niektórzy przywódcy europejscy.

Izraelski rząd i politycy opozycji (poza komunistyczną i arabską) mówią jednym głosem – żądają bezwarunkowego uwolnienia przez Hezbollah porwanych żołnierzy. Zapowiadają całkowite zniszczenie potencjału bojowego i przywództwa Hezbollahu, uznanego za ugrupowanie terrorystyczne. Zamierzają „wyczyścić” południowy Liban, a w końcu doprowadzić do objęcia go kontrolą przez libańską armię. Izrael zaatakował z lądu, morza i powietrza. Lotnictwo wykonało ponad dwa tysiące lotów bojowych. Rakiety i bomby spadły na Bejrut, dolinę Beka, południowy Liban, setki celów w całym kraju. Jednej nocy na bunkier przywódców Hezbollahu spadły 23 jednotonowe bomby lotnicze! Hezbollah odpowiada zmasowanymi atakami rakietowymi. Sięgnęły 40 km w głąb Izraela! Od Hajfy, Akko i Nahariji nad Morzem Śródziemnym, przez Karmiel, Cfat – święte żydowskie miasto kabalistów – Nazaret, Afulę, aż nad Jezioro Galilejskie – uderzały w Tyberiadę. Także blisko franciszkańskiego kościoła św. Piotra. Na tej przestrzeni – od Morza Śródziemnego do
Jeziora Galilejskiego – atakowanych było ponad sto izraelskich miejscowości. Rakiety padają bardzo precyzyjnie, są wyposażone w systemy naprowadzania. W gęsto zasiedlonej Galilei uderzają w miejscowości zamieszkane przez Żydów, omijają osiedla i wioski arabskie. Trafiały np. w żydowskie Maalot, a nie w położoną po drugiej stronie arabską Tarshihę, zamieszkaną przez muzułmanów i chrześcijan. Ósmego dnia konfliktu rakieta Hezbollahu spadła jednak na podwórko arabskiego domu. Zabiła dwoje muzułmańskich dzieci. W Izraelu zamarł ruch pielgrzymkowy, odwołano letnie obozy, zamknięte zostały parki narodowe. Otwarte pozostały chrześcijańskie sanktuaria, ale mało kto je teraz odwiedza. Benedyktyni z Tabgha nad Jeziorem Galilejskim oraz franciszkanie ze wszystkich galilejskich sanktuariów pełnią swoją misję mimo zagrożenia. Ich obecność, modlitwa o pokój i posługa duszpasterska nabierają obecnie szczególnego wymiaru – powiedział o. Artemio Vittores OFM, wikariusz generalny Kustodii Ziemi Świętej.

Nadzieja w modlitwie

Ks. Sławomir Abramowski, kapłan archidiecezji warszawskiej, pracujący w Hajfie, opowiada z przejęciem, że właśnie odprawiał w kościele Stella Maris Mszę św. dla katolików rosyjskich, gdy na górę Karmel spadła rakieta Hezbollahu.

Hajfa jest najbardziej spektakularnym celem Hezbollahu. To trzecie co do wielkości miasto izraelskie, żyje też w nim wielu chrześcijan. To główny port i ośrodek przemysłowy – znajdują się tam zakłady chemiczne i petrochemia. Wysunięty w Morze Śródziemne masyw Karmelu – widoczny z Libanu – stał się celem szyickich ekstremistów. Nad Hajfą góruje karmelitański klasztor Stella Maris. Kościół zbudowano nad grotą proroka Eliasza – czczonego przez Żydów, chrześcijan, muzułmanów. To matecznik karmelitów. Obok zespołu klasztornego znajduje się – w dawnym kościelnym budynku, wynajętym izraelskiej armii – baza radiolokacyjna, w którą atakuje rakietami Hezbollah. 20 lipca przypadało wielkie święto karmelitańskiej rodziny zakonnej – wspomnienie proroka Eliasza. Kościół był otwarty jak zwykle. Modlono się o pokój. Chrześcijanie w Izraelu przeżywają jak inni mieszkańcy kraju zagrożenie z powodu konfliktu zbrojnego, który tak gwałtownie wybuchł.

Izraelskie dowództwo uważa, że armia potrzebuje jeszcze dwóch tygodni, aby zdławić Hezbollah. Szyiccy radykałowie oświadczają, że nie tylko będą się bronić, ale i atakować, nękać „syjonistycznego wroga”. Konflikt, który z przejęciem śledzi cały świat, otworzył nowe rany na Bliskim Wschodzie. Aby je zaleczyć, będzie trzeba długiego czasu. Kolejne blizny na bliskowschodniej mapie i w sercach tysięcy mieszkańców pozostawią na zawsze swoje ślady.

Połamane cedry Libanu

Krzyżowcy, przybywając do Ziemi Świętej w Libanie, w morzu muzułmanów mogli znaleźć trochę oparcia w miejscowej ludności. Zwłaszcza zachodnie stoki równoległych do wybrzeża Morza Śródziemnego ośnieżonych gór Liban (od aramejskiego laban – biały) były gęsto zaludnione przez chrześcijan czczących św. Marona – eremitę i kapłana z V wieku. Tu, wśród kurczących się lasów cedrowych, przetrwał Kościół maronicki, który witając krzyżowców, przyjął zwierzchnictwo Rzymu. Tyle że krzyżowcy potem musieli odejść, a maronici zostali. I jak wszystkie społeczności w Libanie po dziś dzień muszą zmagać się z losem małej grupy szukającej poparcia za granicą, by przetrwać. Po I wojnie światowej, gdy rozpadło się Imperium Osmańskie, tereny historycznej Syrii przejęła Francja. Metodą „dziel i rządź” wykroiła w 1920 roku terytorium Libanu tak, by zapewnić w nim chrześcijanom większość. Ale i Francuzi w 1943 roku odeszli stąd, a chrześcijanie zostali. Tymczasem trwająca od końca XIX w. masowa emigracja maronitów i większa dzietność
rodzin muzułmańskich sprawiły, iż proporcje się stopniowo zmieniały. I choć konstytucja libańska przewiduje, iż prezydentem kraju musi być maronita, to wpływy chrześcijan stopniowo maleją.

Dramatycznym punktem zwrotnym była wojna domowa, która w latach 1975–91 wykrwawiła niemiłosiernie kraj cedrów. Maronicki prezydent najpierw poprosił wojska sąsiedniej Syrii, by chroniły chrześcijan przed bojówkami palestyńskimi i ich sunnickimi sojusznikami. Potem, w 1982 roku, chrześcijańskie Falangi wsparły inwazję Izraela, który przystąpił do odwetu na Palestyńczykach Arafata, atakujących przez granicę osiedla żydowskie w Galilei. We wrześniu 1982 roku wojska izraelskie oblegające Bejrut przepuściły bojówkarzy Falang, którzy wkroczyli do nieuzbrojonych obozów palestyńskich Sabra i Szatila na południu stolicy i wymordowały około tysiąca ludzi. Ostatecznie kres wojnie przyniosły zabiegi dyplomatyczne Arabii Saudyjskiej, która doprowadzając do umów pokojowych w mieście Ta’if, postarała się o większy udział muzułmanów we władzach kraju. Arabia Saudyjska popierała przede wszystkim sunnitów, takich jak rodzina al-Hariri z nadmorskiego miasta Sajda (biblijny Sydon). Dwukrotnie premierem zostawał więc jeden z
najbogatszych ludzi świata: Rafik al-Hariri, który w Arabii Saudyjskiej zrobił oszałamiającą karierę w biznesie budowlanym, bankowości, nieruchomościach i telekomunikacji. Bejrut zawdzięcza mu podniesienie z gruzów wojny domowej, a kraj stabilizację i przyciągnięcie zachodniego kapitału. Jednak gdy Rafik al-Hariri próbował pozbyć się trwającej od 1976 roku zależności od Syrii i jej garnizonów w Libanie, wybuch około tony trotylu w dniu św. Walentego rok temu pozbawił go życia. Eksplozja, która zabiła al-Haririego połączyła z kolei wielu Libańczyków w eksplozji niepodległościowego entuzjazmu, który okrzyknięto „cedrową rewolucją”. Chrześcijanie, sunnici i druzowie (synkretyczne wyznanie wyrosłe z islamu, któremu jednak sami muzułmanie odmawiają związków z wiarą Mahometa) zjednoczyli się w żądaniu powrotu syryjskich wojsk do domu. Pod naciskiem międzynarodowym Syria ugięła się, ale pozostawiła po sobie rozwinięte siatki szpiegowskie i licznych sojuszników. Najpotężniejszym z nich jest szyicki Hezbollah –
Partia Boga, której podstawowym sponsorem jest – obok Damaszku – matecznik szyickiej rewolucji islamskiej: Teheran. Zamieszkujący trzy odrębne rejony Libanu (południe przy granicy z Izraelem, południowy Bejrut i rejon miasta Baalbek w dolinie Bekaa) szyici mają być za co wdzięczni Iranowi. Ajatollahowie nie tylko uzbroili ich bojowników, ale też pomogli zbudować sieć szpitali, szkół i ośrodków pomocy charytatywnej. Szyici u narodzin niepodległego Libanu byli najbardziej marginalizowaną częścią jego ludności. Gwałtowny wzrost ich liczebności i zasługi w walce z izraelskim okupantem szalenie podniosły ich status. Niestety, Hezbollah stał się państwem w państwie. To grono skądinąd naprawdę wierzących ludzi, którzy są przekonani, iż – oprócz Teheranu i Damaszku – sam Bóg prowadzi ich do walki z Izraelem. I nieważne, że ściągają w ten sposób odwet izraelski na głowy wszystkich mieszkańców Libanu.

Izrael obecnie daje do zrozumienia, że najbardziej byłoby mu na rękę, gdyby mieszkańcy Libanu sami wystąpili przeciwko Hezbollahowi. Ale to oznacza piekło wojny domowej.

Ryszard Montusiewicz (korespondent KAI, Radia Watykańskiego i Polskiego Radia w Izraelu)

Wybrane dla Ciebie
Komentarze (0)